piątek, 27 listopada 2015

Nieubłaganie zbliżał się czas wyboru szkoły średniej. A ja nadal nie miałam sprecyzowanych planów na przyszłość. Przez moment przyszło mi do głowy liceum ogólnokształcące, które bądź co bądź przedłużało moment wyboru zawodu o cztery lata. Ale jest rok 1984. Panuje pogląd, że po ogólniaku można jedynie stemplować znaczki na poczcie. To, że młody człowiek chciałby studiować, nie mieści się większości (z wyjątkiem nauczycieli) w głowie. Jak już tak bardzo chcecie marnować czas na nauce, to wybierzcie coś, co da wam solidny zawód. Czyli liceum zawodowe bądź technikum. 
Siedzieliśmy całą paczką w szkolnej stołówce i dyskutowaliśmy nad wyborem szkoły. Dla większości chłopaków wybór był prosty: zawodówka lub technikum samochodowe. W pewnym momencie Marek W. powiedział: chodź z nami do samochodówki. Będzie fajnie. Wyobrażasz sobie, jak będziesz super wyglądała w warsztacie na praktykach? W kombinezonie i umazana smarem...
No cóż... Marek najwidoczniej czerpał wiedzę z kalendarzy ściennych umieszczonych na garażowych ścianach. Popatrzyłam na paznokcie i zdecydowanie odrzuciłam propozycję :) A potem przeczytałam książkę Joanny Chmielewskiej "Wszyscy jesteśmy podejrzani". Biuro projektów? Dlaczego nie! Następną, przeczytaną przypadkiem, książkę Paukszty pt "Znak żółwia" potraktowałam już jak wyrocznię. Opowiadała o wakacyjnych przygodach studentów budownictwa. Klamka zapadła. Wybrałam technikum budowlane. Mój wybór wprawił rodzinę w osłupienie. Z każdej strony słuchałam: i co ty będziesz robiła po tej szkole, trzepała worki po cemencie? Tę samą szkołę wybrał Piotr B. do którego po cichu nadal wzdychałam. I tak, może niezbyt mądrze, dokonałam wyboru. Złożyłam wszelkie wymagane dokumenty w Zespole Szkół Budowlanych, do technikum budowlanego, na kierunek dokumentacja budowlana. Wybór szkoły bardzo podobał się babci... bo znajdowała się pięćdziesiąt metrów od miejsca zamieszkania. Bliżej już się nie dało :)

piątek, 20 listopada 2015

Dawno nie pisałam. Nie dlatego, że nie miałam o czym, ale zrobiłam sobie dobrowolny odwyk od komputera i internetu. Pogoda była fantastyczna, więc dużo spacerowałam. Tak zupełnie bezinteresownie. Żadnych zdjęć, żadnych relacji ze zdarzeń. Czasami taki relaks jest potrzebny. I okazuje się, że spokojnie mogę żyć bez cywilizacyjnych wynalazków. Zdecydowanie wolę realne życie od tego wirtualnego. Zrobienie porządku na strychu dostarcza wielu wrażeń. Zabawa z wnuczką w piratów, na materacu rzuconym na środku pokoju również. A łowy w lumpeksie... są jak fotograficzne safari w Afryce. 
Odcięłam się na ten czas nie tylko od internetu. Zrezygnowała z programów informacyjnych. Jedyną polityką z jaką miałam do czynienia były rozgrywki w "Ranczo". I pewnie nadal trzymałabym się z dala od komputera, ale musiałam odwiedzić lekarza medycyny pracy. Wizyta, jak to często ze mną i moim pisaniem bywa, stała się katalizatorem. 
Stałam na wprost wejścia do gabinetu i z nudów odczytywałam tabliczki. Najbardziej zainteresował mnie cennik usług: wizyta zwykła- 60 zł. badanie kierowców w zależności od kategorii od 100 zł do 200 zł. inne badania typu prace na wysokości czy w warunkach szkodliwych nawet nie zapamiętałam. Ale nie było tam niczego poniżej 100 zł. Gabinet czynny dwa razy w tygodniu po trzy godziny. A w poczekalni... kilkadziesiąt osób. Badanie polega zwykle na wypełnieniu paru rubryczek w dokumentach i ewentualnym zmierzeniu ciśnienia. Potrafię doskonale mierzyć ciśnienie, dlaczego nie zostałam lekarzem medycyny pracy??? Taka refleksja dopada mnie za każdym razem, kiedy przychodzi czas na wizytę u lekarza tej właśnie specjalizacji. Wizyta trwa jakieś 5 minut. 60 zł za 5 minut... niezła stawka :) Ja, pomimo wykształcenia, na 60 zł muszę jednak pracować 8 godzin :) Absolutnie nie zazdroszczę panu doktorowi. Ale za każdym razem, po wizycie w gabinecie analizuję swoją drogę edukacji i kariery zawodowej :)
Kiedy byłam małym dziecięciem chciałam zostać żołnierką. Wynikało to z klimatu, w którym się wychowywałam. Potem wyrosłam z tego, ale miłość do munduru we mnie pozostała. Z innych zawodowych marzeń? Chciałam zostać weterynarzem. Oczywiście wiedzę o zawodzie czerpałam z filmów " Koń Karino", "Elza z afrykańskiego buszu" ewentualnie z przygodowych książek dla młodzieży. Kiedy podzieliłam się tym pragnieniem z rodzoną, z niewyjaśnionych dla mnie powodów rozpoczęła się kampania anty. Mama zaangażowała nawet kolegę, technika weterynaryjnego do obrzydzania mi zawodu. Kiedy teraz o tym myślę, spowodowane było to zwykłą zazdrością. Jedyne technikum weterynaryjne znajdowało się w Jeleniej Górze, a tam własnie zamieszkał mój ojciec z kolejną żoną Grażyną. Może mama bała się, że moje relacje z ojcem się zacieśnią? Zupełnie inne były obawy mojej babci. Ona nie chciała dopuścić do mojego wyjazdu z domu. Internat? Przyjazdy tylko na weekendy? Absolutnie niemożliwe do zaakceptowania. I tym sposobem mama i babcia zostały wspólniczkami w niszczeniu moich planów zawodowych :)
Porzuciłam marzenia o weterynarii. Kompletnie nie wiedziałam, kim chciałabym zostać, jak dorosnę. Nauczyciele mówili, że powinnam zostać pedagogiem. Rzeczywiście świetnie sobie radziłam (zresztą radzę do dnia dzisiejszego) z dziećmi w różnym wieku. No, ale... liceum pedagogiczne znajdowało się w Świdnicy. Internat nie wchodził w rachubę, a dojazdy?"Dziecko, będziesz marzła na przystankach, przeziębisz się. Albo i dostaniesz zapalenia płuc i na pewno zostaniesz kaleką". Byłam wówczas jedyną osobą w rodzinie, która nie zamierzała kontynuować nauki w zawodówce. Zostanie sprzedawcą bądź gastronomem nie mieściło się w moich planach. Ale miałam twardy orzech do zgryzienia. Zazdroszczę dzisiejszej młodzieży, że mają w szkole psychologów, doradców zawodowych i inne możliwości. W moich szkolnych czasach decyzję co do przyszłości pozostawiano nam samym. Ewentualnie decydowali rodzice, co nie zawsze było korzystne dla ucznia. Tylko, czy piętnastoletni człowiek wie, co chce robić w życiu? CDN