niedziela, 26 lipca 2015

Wyświetliła mi się wiadomość, że już od tygodnia nic nie napisałam. Sama nie wiem jak to się stało. Może to świadczyć jedynie o tym, że moje życie jednak nie bywa nudne i nie narzekam na brak zajęć. Ale prawdę powiedziawszy bardzo polubiłam pisanie bloga. Na krótką chwilkę, kiedy siadam przed komputerem, albo przeglądam zdjęcia nadające się do publikacji, przenoszę się w czasie, w cudowny świat dzieciństwa. Pozwolę sobie jeszcze przez kilka wpisów pozostać w siódmej klasie.
Pewnego dnia zaczepiła mnie na ulicy kobieta. Zwróciła się do mnie po imieniu. Po krótkiej rozmowie okazało się, że była to druga partnerka mojego ojca. Tak bardzo się starała przekonać mnie, że tato o mnie ciągle myśli i chciałby się widywać. I w ogóle chcieliby zrobić mi jakiś prezent, czy się na to zgodzę? Musiałam uprzedzić babcię, bo jak wytłumaczyłabym posiadanie jakiejś rzeczy? I tak wybrałyśmy się na zakupy z panią Zosią. Bądź co bądź matką moich przyrodnich braci- Krzyśka i Grześka. Kupiła mi płaszcz, bardzo elegancki, popielaty, w drobną pepitkę. Odcinany w pasie i dołem rozkloszowany. Tak pani Zosia nawiązała ze mną kontakt. Niestety nie ojciec. Ojciec jakoś do mnie nie miał śmiałości :) Kontakt został nawiązany, ale na razie polegał na mówieni sobie "dzień dobry". Pomyślałam wówczas o odwiedzeniu babci Talarkowej. Ale jakoś ciągle się nie składało. Aż przyszedł dzień 1- go listopada... 
Sprawdziłam w internecie- był to poniedziałek. Jak większość Polaków w tym dniu, udałam się na cmentarz. Z bliskich mi osób, na cmentarzu już od czterech lat spoczywała babcia Adela. Nad cmentarzami w tamtych czasach jaśniała łuna światła. Teraz już tego nie można zobaczyć. Przyczyna jest dość prozaiczna- znicze z kapturkami. Wtedy cmentarz płonął migotliwym światłem... W drodze powrotnej spotkałam ciocię Hanię, moją chrzestną matkę i najstarszą siostrę ojca. Poznałam ją a ona mnie. Zatrzymałyśmy się na krótką pogawędkę. Ciocia wówczas zapytała, dlaczego ich nie odwiedzam? Przyznałam się, że nie wiem jak mnie przyjmą i czy w ogóle chcą. Głuptasie- powiedziała ciocia- pewnie, że chcemy. Czekamy na ciebie już od lat, mam nawet przygotowane prezenty :). Umówiłyśmy się na sobotę. Cały tydzień czekałam, nie mogąc spać w nocy. Wyobrażałam sobie spotkanie babci, dziadka, wszystkich domowników. Co powiedzą? O co zapytają?
Nie doczekałam się. Moje spotkanie z rodziną nastąpiło w zupełnie innych, niespodziewanych okolicznościach. Spadło to na mnie jak grom. Zupełnie oszołomiło i do dnia dzisiejszego pozostaje jak zadra w moim sercu. Nawet teraz, kiedy o tym piszę, łzy cisną mi się do oczu...
Dzień, albo dwa po naszym spotkaniu ciocia zachorowała na najzwyklejszą grypę. Miała zaledwie 37 lat... nie przeżyła choroby, zmarła tuż przed wyznaczonym, sobotnim spotkaniem. Nie miała okazji na dłuższą rozmowę, na bliższe poznanie się... Na zrobienie sobie z nią zdjęcia, na babskie pogaduchy... Nie zdążyłam. Rodzinę Talarków, w całości, spotkałam na pogrzebie. A potem na stypie, w mieszkaniu na ulicy Kamienieckiej 12. I od tamtej pory byłam tam bardzo częstym gościem. Bałam się, że nie zdążę nadrobić straconego czasu z babcią i dziadkiem. Los pozwolił mi cieszyć się nimi dość długo. Moje dzieci miały szczęście mieć prababcię i pradziadka :)

To moje jedyne zdjęcie z dzieciństwa, na którym jestem z ciocią Elą Talarek.
Dostałam je niedawno od cioci własnie, sfotografowane telefonem i przesłane przez FB
Chwała technice i internetowi :)

poniedziałek, 20 lipca 2015

Dwa dni wolnego i ani chwili, żeby coś napisać. A dzisiaj... poszłam na spacer z psem. Należy się futrzakowi, bo spędzi w domu caluśki dzień. Zawędrowałam na pobliską łąkę, przeszłam na drugą stronę rzeczki i ujrzałam....

Że co??? zwykły odpływ kanału? Otóż nie zwykły! Ten kanał podziałał na mnie jak katalizator. I jak na zawołanie powróciły wspomnienia :) 
Jak wspominałam w poprzednim poście, siódma klasa obfitowała w wydarzenia. Zaraz, jak tylko rozpoczęłam naukę w jedynce, zajęłam ławkę w klasie, wyjęłam książki, z ławki przede mną odwróciła się kudłata głowa. Należała do Andrzeja, zwanego przez wszystkich Świrkiem. Mojego największego, szkolnego utrapienia, a jednocześnie chyba największej dziewczęco- chłopięcej szkolnej przyjaźni. Andrzej był specyficzny, nie umiał skupić się dłużej nad jedną czynnością, kręcił się, wiercił, przeszkadzał... i wyprowadzał tym z równowagi nauczycieli, chyba wszystkich, bez wyjątku :) Gdyby rozpoczynał swoją edukację dzisiaj, pewnie zdiagnozowano by u niego nadpobudliwość albo ADHD. Ale to były jednak inne czasy i Andrzeja uznawano po prostu za niegrzecznego :) W szkole stawał na głowie, żeby mi dokuczyć, ale po szkole był nieodłącznym towarzyszem zabaw. Podejrzewam, że podkochiwał się we mnie, ale mnie takie relacje jeszcze wtedy nie interesowały. A poza tym chodzenie ze Świrkiem to był jednak obciach. 
Któregoś dnia, po szkole trafiliśmy właśnie na łąkę przy wodociągach. Oprócz Świrka była ze mną Iza, koleżanka z Konopnickiej i jej brat Darek. Stanęliśmy przy tym kanale i nie wiem, kto wpadł na ten genialny pomysł, żeby do niego wejść ??? W każdym bądź razie, podjęłam wyzwanie. Iza i Darek chyba też, ale głowy za to nie dam. Andrzej również wszedł do kanału, ale po paru metrach okazało się, że jest za duży. Za to ja poruszałam się w nim dość sprawnie. Świrek (o dziwo jedyny rozsądny) nawoływał do powrotu, ale ja szłam do przodu. Postanowiłam dojść do najbliższego włazu. Okazało się, że właz znajdował się dość daleko. Po kilkudziesięciu metrach w kanale zaczęło śmierdzieć paliwem. Ale nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa i brnęłam do przodu. W końcu ujrzałam nad głową właz. Wspięłam się do góry i nie mogłam poradzić sobie z podniesieniem dekla. Już miałam wracać, gdy dekiel odskoczył i ukazała się nade mną kudłata głowa Andrzeja. Był bardzo roztrzęsiony, ale pomógł mi wydostać się na powierzchnie. A potem... obrzucił mnie stekiem niewybrednych wyzwisk, z których szczur kanalizacyjny był najłagodniejszym określeniem. Ja mu chyba nawet przyłożyłam za te wyzwiska i strasznie pokłóceni rozeszliśmy się do domów. Oczywiście przezwisko przylgnęło do mnie na czas jakiś, doprowadzając mnie do szaleństwa. Andrzej na drugi dzień przyszedł po mnie i zaproponował na zgodę niesienie teczki. Pod okiem miał ogromnego sińca. Dopiero później zauważyłam, że bardzo łatwo wychodziły mu na ciele siniaki. A ta nasza trudna przyjaźń trwała jeszcze po skończeniu podstawówki. Pewnie jeszcze nie raz pojawi się w moich wspomnieniach. Niestety już tylko we wspomnieniach. Andrzej zmarł w wieku 34 lat, na skutek jakiegoś zatoru. Miał ogromne żylaki i niestety zapuścił się znacznie. Kiedy jakiś skrzep spowodował zator, lekarze nie mogli mu na czas pomóc z powodu tuszy. Pojechaliśmy dość dużą grupą towarzyszyć mu w jego ostatniej drodze. Od tego czasu minęło już dwanaście lat. Jak ten czas szybko leci :(

piątek, 10 lipca 2015

Zawsze największy problem sprawiało mi napisanie pierwszego zdania. We wszystkim. W szkolnych wypracowaniach, w pisanych artykułach, scenariuszach gier, sprawozdaniach... pierwsze zdanie było zawsze najtrudniejsze. Potem to już jakoś szło. I nic w tej kwestii się nie zmieniło. Ciągle mam problem z pierwszym zdaniem :)
Powrót do szkoły po wakacjach sprawił mi przyjemność. Siódma klasa to już było coś. Stawaliśmy się nastolatkami. Właśnie w siódmej klasie w moim życiu nastąpiły kolejne przełomy. Rozwinęły się nowe przyjaźnie i... przede wszystkim wróciłam na łono rodziny Talarków !!! 
Początek roku szkolnego to czas, kiedy zwykle wybiera się ławki i osoby, z którymi będziemy przez cały rok pracować ramię w ramię. Nie wiem od kogo wyszła inicjatywa, ale miejsce obok mnie w ławce zajęła Aneta. I tak właśnie rozpoczęła się nasza szkolna przyjaźń. Doskonale rozumiałyśmy się w każdej dziedzinie. Spędzałyśmy ze sobą czas zarówno w szkole jak i po lekcjach. Uwielbiałam odwiedzać ją w domu. Aneta mieszkała za obwodnicą, czyli w nieznanej mi dzielnicy. Często w mieszkaniu nie było jej rodziców, więc miałyśmy czas dla siebie. Słuchałyśmy muzyki, czytały poradniki i marzyły o wielkiej miłości. Czytałyśmy poradnik o tym, co powinna wiedzieć każda dziewczyna. Niektóre rozdziały pamiętam do dzisiaj. Zwłaszcza te o pielęgnowaniu urody. Schemat był za każdym razem taki sam: czytałyśmy poradę i natychmiast wprowadzały w życie :) Na przykład: aby mieć mocne, zdrowe włosy należy je płukać w wywarze ze skrzypu polnego. Oczywiście zaraz wybrałyśmy się na łąkę po skrzyp, następnie nagotowałyśmy wywaru, który śmierdział przeokropnie i płukałyśmy tym świństwem włosy. Rzeczywiście na wygląd swoich włosów nie mogłam narzekać, ale czy sprawił to skrzyp??? A tak na marginesie, ciekawe czy Aneta o tym pamięta??? Będę musiała ją o to zapytać przy najbliższej okazji. Oprócz pielęgnacji włosów poradnik zawierał porady o pielęgnacji cery ( poszła na to masa truskawek i ogórków), dobieraniu ubrań i te najważniejsze, dotyczące budzących się w nas uczuć :) Często bywało tak, że podkochiwałyśmy się w jednym chłopaku. Generalnie w tamtym okresie w ogóle nam to nie przeszkadzało. A i rywalizacja nie była za bardzo zacięta. Aneta jest teraz (mam nadzieję) szczęśliwą mężatką i matką. A i ja w pewien sposób do tego małżeństwa przyłożyłam ręki. Ale do tej historii dojdę znacznie później. 
Siódma i ósma klasa obfitowała w wydarzenia. Czasami się zastanawiam, jak to możliwe, że wydarzyło się tak dużo, w tak krótkim czasie. 
Od lewej: ja, Renata i Aneta
to chyba zdjęcie z wycieczki do Oświęcimia

niedziela, 5 lipca 2015

Sygnał "Lata z radiem" przenosi mnie w czas wakacji z dzieciństwa. Słońce wpadające do babcinej kuchni. Zaczynam dzień od mycia podłogi. Jasnopopielata wykładzina łatwo się brudziła, a ja, nie wiedzieć dlaczego, uwielbiałam ją myć w takt płynących z radia melodii. "Don't come easy", "Felicita", "Dmuchawce, latawce..." Plan dnia krystalizował się później. Basen, wycieczka rowerowa czy piesza albo zwyczajne, podwórkowe zabawy.
Razem z Mariolą miałyśmy jeszcze inną, wakacyjną rozrywkę: jeździłyśmy z moją ciocią do pracy. Ciocia pracowała w wiejskim sklepie, a my bardzo chętnie jej towarzyszyłyśmy. Wykładanie towaru na półki wiejskiego sklepu niesie ze sobą niebezpieczeństwo :) Mianowicie... myszy. Moja ciocia bardzo się tych stworzonek bała, wiec chętnie korzystała z mojej pomocy. Mariola zapewniała nas, że również żadna mysz nie jest jej straszna. Czas te zapewnienia zweryfikował. Nawet bardzo szybko. Scenę widzę, jakby miała miejsce wczoraj :) Wykładamy na półki z kartonów konserwy. Ciocia obsługuje klientów. Wiejska sielanka. W pewnym momencie z kartonu wystawia pyszczek myszka.
 - O, mysz!- powiedziałam do Marioli. To, co później nastąpiło nie da się opisać słowami. Ciocia w tempie iście olimpijskim wskoczyła na ladę z ogromnym wrzaskiem. Mariola zrobiła to samo, w niczym cioci nie ustępując. Ja stałam osłupiała i patrzyłam jak ta scena się rozwinie. A one obie zażądały ode mnie natychmiastowego działania, czyli unicestwienie tego potwora. Oczywiście mysz nie czekała na rozwój sytuacji, tylko czmychnęła do magazynu. 
Inną formą wakacyjnej rozrywki były próby podejmowania pracy zarobkowej. Nie potrzebowaliśmy wielkich pieniędzy, ale samodzielne zarobienie paru groszy sprawiało nam frajdę. Chodziliśmy wiec do truskawek, porzeczek, malin... a jak nam się znudziło, porzucaliśmy pracę i szli na basen. Fantastyczne czasy.