czwartek, 30 kwietnia 2015

Koniec wakacji wiąże się z wieloma rozterkami. W każdym bądź razie ja je miałam. Z jednej strony było mi przykro, że wyjeżdżam z Ząbkowic, z drugiej, nie mogłam się doczekać spotkania z moimi szkolnymi i podwórkowymi znajomymi. 
Wrzesień w 1981 roku był pogodny i ciepły. Przynajmniej na początku. Po rozpoczęciu roku szkolnego, wszystkich apelach i spotkaniach organizacyjnych wróciliśmy w do domów. Ciepły dzień zachęcał do zabaw na podwórku. Paru kolegów postanowiło pójść się wykąpać na stary, nieczynny basen. Nie znałam tego miejsca i nigdy tam nie byłam. Zresztą nie umiałam wówczas pływać i unikałam dzikich kąpielisk. Chłopcy wręcz przeciwnie. Poszli. Nie pamiętam wszystkich imion. Robert, mój rówieśnik, o rok młodszy od nas Zbyszek i jeszcze ktoś, kogo pamiętam jak przez mgłę. Na tym kąpielisku, w pierwszy dzień września, ponoć metr od brzegu... utopił się Zbyszek :( Strata kolegi w każdym wieku jest bolesna. Uczestniczyliśmy wszyscy w pogrzebie. To, co najbardziej zapamiętałam, to rozpacz jego rodziców. Mdlejącą matkę i podtrzymującego ją, przygarbionego, w jednej chwili postarzałego ojca... Zbyszek był całym ich światem. Długo starali się o dziecko i rodzicami zostali w bardzo dojrzałym wieku. Wyczekiwany jedynak miał wszystko. Mieć motorynkę w wieku 13 lat, to tak jakby teraz dostać na osiemnastkę samochód z salonu. Do tego drogi, nowoczesny sprzęt grający i wszystko, co tylko zapragnął. Wszystko to w jednej chwili przestało mieć znaczenie. Był... radosny i uśmiechnięty. A za chwilę obserwowaliśmy białą trumnę ginącą pod zwałami ziemi. Czasami nachodziły nas takie myśli, czy mogliśmy temu zapobiec? W moim krótkim życiu żegnałam już drugą osobę, która stała się ofiarą nieostrożności i zbiornika wodnego. Strach przed nieznaną wodą pozostał we mnie do dziś. 
Po śmierci Zbyszka trochę rzadziej bawiliśmy się na podwórku. Przestaliśmy jeździć na wycieczki rowerowe, zwiedzać okolicę... W końcu przyszła zima. W pewien niedzielny, grudniowy poranek... zamilkły telewizory. Stała się rzecz straszna. Nie było "Teleranka"...
Stan wojenny widziany oczami dwunastolatki pozwolę sobie opisać później. Teraz kotka domaga się pieszczot. Korzysta z okazji, że ma wyłączność na głaskanie. Pies jest na spacerze :)

środa, 29 kwietnia 2015

Pisanie to jednak ciężki kawałek chleba. Gdybym miała się z tego utrzymywać to mój żywot byłby raczej skromny i krótki. Czasami mam czas i za nic nie mogę złapać tej niteczki, żeby zacząć snuć opowieść. Innym razem nitki snują się obficie, a ja nie mam możliwości napisania tego wszystkiego. Albo zaplanuję sobie dzień przy klawiaturze i wtedy zaczyna się: odwiedziny, telefony, nieplanowane zajęcia... wszystko. Nawet pogoda kpi sobie z prognoz. Dzisiejsze słońce i przyjemna wiosenna temperatura zachęcają do prac w ogródku. Przyszłam na chwilkę zrobić kawę gościom i zaraz wracam do ogródeczka. Ciąg dalszy muszę odłożyć na później :) 





sobota, 25 kwietnia 2015

Samotny, sobotni poranek. Mąż w trasie, dzieci w pracy... idealny czas, żeby coś napisać. Wczorajszy dzień spędziłam bez telewizji, radia, internetu. Dlatego, dopiero dzisiaj dotarła do mnie informacja o śmierci Profesora Władysława Bartoszewskiego :( Poczułam smutek.Wraz ze śmiercią tego Wielkiego Człowieka skończyła się pewna epoka. Taki sam smutek czułam w dniu śmierci Papieża Jana Pawła II. Z tą różnicą, że na śmierć Papieża byłam przygotowana, natomiast Władysław Bartoszewski odszedł nagle... powiedziałabym, że w biegu. Może dobrze, że ominęła go długa agonia, że do samego końca był sprawny fizycznie i przede wszystkim umysłowo. Do końca na służbie...
Żegnaj Profesorze... pozostaniesz moim autorytetem, moim guru, moim idolem!


wtorek, 21 kwietnia 2015

Nie lubię wczesnego wstawania. Ale tylko tego momentu, kiedy dzwoni budzik i trzeba zmusić się do wygramolenia z łóżka. Bo jak już ten najprzykrzejszy moment mam za sobą, kiedy wychodzę z domu i wita mnie wschód słońca, śpiew ptaków, odgłosy budzącego się miasta... Wtedy jest cudownie.
Nieodmiennie, każdy pogodny poranek kojarzy mi się z chwilami, kiedy stęskniona przyjeżdżałam o świcie do Ząbkowic na wakacje. Wysiadałam na dworcu kolejowym tuż przed piątą rano. Zatrzymywałam się na schodach i całą piersią wdychałam letnie powietrze. Potem, powoli szłam w kierunku domu, nieśpiesznie obserwując budzące się miasto. Starałam się dostrzec zmiany. Za każdym razem, przy cmentarzu żołnierzy radzieckich podnosiłam rękę, aby zrobić znak krzyża... i za każdym razem zamieniałam go na niby drapanie w czoło :) Bo pomnik wieńczyła ogromna czerwona gwiazda. Co prawda parę lat temu władze miasta nawróciły czerwonoarmistów na prawosławie, zamieniając gwiazdę na krzyż. Chociaż nie sądzę, żeby to zmienianie historii było potrzebne. Po ulicach jeździły śmieciarki i polewaczki, spłukując wczorajszy kurz strumieniami wody. To tej tworzyło specyficzny, poranny, letni zapach. W końcu dochodziłam do ulicy Grunwaldzkiej, gdzie zapach świeżego pieczywa, drożdżówek i solanek rozchodzący się z piekarni Ćwieląga przypominał mi, jaka jestem głodna. W końcu docierałam do domu. Krótkie przywitanie i... babcia nalegała, żebym położyła się spać. Kładłam się do łóżka i czekałam na bicie kościelnych dzwonów. Dopiero potem zapadałam w sen. Dźwięk dzwonów był potwierdzeniem tego, że znowu jestem u siebie...
Kiedy dzisiejszego poranka, w blasku słońca, szłam alejką starego cmentarza prowadząc wnuczkę do przedszkola, powróciło do mnie właśnie to wspomnienie. Wspomnienie powrotu i dawnych zapachów mojego miasta. Wspomnienie czasów, kiedy po mleko chodziłam do Balcerzaka, a po chleb do Ćwieląga. Kiedy świeże warzywa czy pyszne kiszone ogórki mogłam kupić u Pietkiewicza. Kiedy idąc ulicą nieustannie powtarzałam "dzień dobry", bo prawie każdy mijany człowiek był mi znany z nazwiska. Wspomnienie mojego dzieciństwa. I pomyślałam: jakie wspomnienia będzie miała Natalka? Może zapamięta właśnie dzisiejszy poranek?

Dworzec kolejowy dawniej i dziś








Dzisiejszy, cudowny poranek
Park w Ząbkowicach Śląskich



poniedziałek, 20 kwietnia 2015

W sąsiedztwie mieliśmy rozlewnię oranżady. Takiej słodkiej, kolorowej, zamykanej na korek ze sprężynką. Nigdy później nie piłam smaczniejszej :) Pod koniec tygodnia ustawialiśmy się w kolejce z drucianymi transporterami pełnymi butelek i wymienialiśmy je na pełne. Kolor... wedle życzenia: biały, żółty, czerwony, zielony.


Niech się chowają wszystkie napoje świata. Ta oranżada była bezkonkurencyjna.  A co najważniejsze, nigdy nie było problemu ze zwrotem butelki. Zresztą nie tylko po oranżadzie. Pamiętam, że za jedną butelkę po mleku kupowałam bilet na basen. Zbieranie butelek to był niezły biznes, zwłaszcza dla nas, małolatów. W piątej klasie dostawałam już kieszonkowe. Pięćdziesiąt złotych tygodniowo.

W czasach kiedy gałka lodów kosztowała 1 zł, było to sporo. Ale musiałam dzielić kasę na przyjemności i na bieżące wydatki szkolne. W zasadzie starczało mi na wszystko.
Wielkimi krokami zbliżały się wakacje. Wakacje wiązały się z moim przyjazdem do Ząbkowic. Rezygnowałam z wyjazdów na obozy, aby tylko mieć możliwość spędzania czasu u babci. Był rok 1981. Ostatnie wakacje przed ogłoszeniem stanu wojennego. Gdzieś tam w Polsce odbywały się strajki, protesty... ale nas one nie dotyczyły. My mieliśmy swoje beztroskie dzieciństwo. Moi rodzice reprezentowali prywatną inicjatywę, więc strajki ich nie dotyczyły. A telewizja nie kwapiła się do relacji. Tak więc moja świadomość polityczna była znikoma.

W obecnych czasach rzecz nie do pomyślenia, ale mając 12 lat sama podróżowałam pociągiem na trasie Myszków- Ząbkowice Śląskie. Nie było to połączenie bezpośrednie. Zwykle przesiadałam się w Katowicach na pociąg relacji Kraków- Jelenia Góra. Znaleźć miejsce w okresie wakacyjnym graniczyło z cudem. Często spędzałam podróż stojąc w korytarzu, lub siedząc na plecaku :) Ale wygody były mi niepotrzebne. Liczyło się tylko to, że jadę do Ząbkowic. Znacznie wygodniej jechało się nocnym pociągiem, ale samotna podróż nocą była bądź co bądź niebezpieczna. Stałam więc na korytarzu i oglądałam krajobraz za oknem. Najpierw śląski, pełen dymu i zapachu spalin. A potem, w miarę jak oddalaliśmy się, wszystko się zmieniało. W Kędzierzynie Koźlu pociąg zatrzymywał się na dłużej. Zmieniano lokomotywę z elektrycznej na spalinową ciuchcię i wjeżdżaliśmy w inny świat. Z dala od wielkiego przemysłu. Mijając jezioro Otmuchowskie czułam się jak w domu. Na horyzoncie zaczynały się pojawiać zarysy gór... Potem już tylko Kamieniec Ząbkowicki i już stałam z plecakiem na plecach, gotowa do wyjścia. Każde postawienie nogi na mojej ukochanej ząbkowickiej ziemi wywoływało u mnie falę wzruszeń. Do domu babci szłam zwykle wolno, wchłaniając nozdrzami znajome zapachy. Jakże inne od tych śląskich. Co chwilę mijałam znaną mi osobę, co chwilę mówiłam komuś "dzień dobry". Byłam u siebie.


piątek, 17 kwietnia 2015

Miewam problemy z chronologią. Ale po namyśle twierdzę, że nie ma ona większego znaczenia. Liczą się ludzie, miejsca, zdarzenia.
Między październikiem a listopadem 1980 roku rozchorowałam się. Była to odra. Pierwszych dni choroby nie pamiętam. Wysoka temperatura spowodowała utratę kontaktu z rzeczywistością. Pamiętam jedynie, że oprócz gorączki, bardzo przeszkadzało mi światło. Zaległam więc w łóżku, w czerwonej piżamie (nie wiem czy czerwony kolor miał jakieś medyczne podłoże, czy był następstwem zabobonu) i w zaciemnionym mieszkaniu. Kiedy już spadła gorączka zaczął się koszmar swędzącego ciała. Do dzisiaj to pamiętam. Nie mogłam spać w nocy. Wstawałam i szurałam gołymi stopami po sznurkowym dywaniku. Byłam skłonna zedrzeć skórę do krwi, aby tylko pozbyć się swędzenia. Wysypka na zewnątrz i wewnątrz ciała skutecznie utrudniała wszystkie niezbędne do życia czynności. Byłam nastolatką, względnie rozsądną i wytrzymałą. Niestety chorobą zaraził się mój brat. Miał wtedy 6 czy 7 miesięcy. Jego przebieg choroby był znacznie drastyczniejszy. Biedny maluch nie umiał się podrapać ani ulżyć w jakikolwiek sposób. Pamiętam jak bardzo płakał. W dzień i nocą. Czasami brakowało mu sił i zapadał w krótki sen. A wtedy biegłyśmy z mamą do wózka i nasłuchiwały, czy oddycha. W późniejszym czasie chorowaliśmy na ospę. Wszyscy: Mariusz, Ewelina, Amelka i Sylwia... i ja, mając 27 lat. Z całego towarzystwa przeszłam ospę najgorzej, ale i tak jej przebieg nie dorównał dotkliwością odrze z dzieciństwa. Moje dzieci zostały uwolnione od strachu przed chorobą, bo wprowadzono szczepienia. Ale wracajmy do 1980 roku :) Stan niemowlaka był ciężki. Przyjeżdżało pogotowie, lekarz podawał zastrzyki przeciwgorączkowe. Mnie się poprawiło, więc pomagałam mamie przy bracie. Była wykończona nieprzespanymi nocami. Pewnej nocy usnęła ze zmęczenia. Mariusz zaczął płakać a mama przywiązała sobie kołyskę do nogi i przez sen zaczęła go kołysać. Obudził mnie okropny wrzask. Zerwałam się z łóżka i ... widok, który zobaczyłam był równie tragiczny jak zabawny :) Mariusz leżał pod kołyską i wrzeszczał a mama na śpiąco kołysała zawzięcie kołyską. Podniosłam go z podłogi, uspokoiłam i położyłam do wózka. Bez intensywnego kołysania mój brat nie zasnął. Odra się skończyła, ale zaczęły się powikłania. To oskrzela, to krtań czy inne draństwo. Walcząc z chorobami dobrnęliśmy do grudnia.
Grudzień, wiadomo, przygotowania do świąt. Robiłyśmy z mamą porządki. Mama namiętnie zbierała kryształy. Miała ich mnóstwo. Co za tym idzie? Sporo mycia i polerowania :) Uporałyśmy się z porządkami w pokoju i poszły do kuchni. W pewnej chwili usłyszałyśmy brzdęk pękającego kryształu i dźwięk świadczący, że doszczętnie się rozsypał. Kryształom takie rzeczy się zdarzały. Ale... okazało się, że wszystkie były całe. Czyżby halucynacje słuchowe? Tylko, że słyszałyśmy to obie. W końcu zapomniałyśmy o zdarzeniu. Dzień przed Wigilią wracałyśmy z mamą od sąsiadki. Podchodząc do naszej furtki ujrzałyśmy kobietę wchodzącą do budynku. Byłyśmy od niej jakieś 10 metrów. Na gościa intensywnie szczekał pies. Rwał się na łańcuchu i w ogóle dziwnie zachowywał. Pomyślałyśmy, że to znajoma mamy przyszła w odwiedziny, więc postanowiłyśmy zrobić jej psikusa. Weszłyśmy do mieszkania, sprawdziły pokój, kuchnię (więcej pomieszczeń nie posiadaliśmy) i... nikogo nie było. Czyli gość poszedł na górę do sąsiadki.
Przyszły święta. W drugi dzień świąt rodzice poszli na przyjęcie do sąsiadów z drugiej strony ulicy. Ponieważ znowu byłam przeziębiona zostałam w domu. Leżałam w łóżku i czytałam książkę."Przygody Meliklesa Greka". Pamiętam do dziś. A wujek Google pozwolił mi nawet odnaleźć zdjęcie książki :)

W pewnym momencie, w mieszkaniu na piętrze ktoś zaczął chodzić, stukając obcasami. Trochę mnie to zdziwiło, bo sąsiadka była raczej wiekowa i chodziła w bamboszach, a nie na obcasach. Ale zaraz sobie przypomniałam, że jej syn odkupił od ojca takie męskie buty, które niemiłosiernie stukały. Przez moment zainteresowałam się intensywnością chodzenia, ale "wolność Tomku w swoim domku". W końcu nie było jeszcze późno. Wróciłam do lektury.
Kiedy po świętach sąsiadka nas odwiedziła, wspomniałam o tym stukającym chodzeniu. Sąsiadka ze zdziwieniem powiedziała, że przez cały czas razem z synem przebywali w gościach, a mieszkanie było puste. Wtedy wspomniałam również o kobiecie, która szła do niej dzień przed Wigilią...
Wiem, że trudno w to uwierzyć. Gdybym była sama świadkiem wydarzeń, uznałabym, że mam omamy. Ale byłam z mamą i szczekającym psem... Sąsiadka, chodź z niechęcią podzieliła się z nami rodzinną tajemnicą. Owa kobieta od lat przychodziła do ich domu w okresie przedświątecznym, bo był to czas... rocznicy jej śmierci. Mąż, brat sąsiadki, zabił ją na schodach. Nigdy w pełni nie poniósł kary, bo został uznany za niepoczytalnego. Innym niewygodnym dla sąsiadki faktem było to, że ten brat mieszkał w zamkniętym pokoju, sąsiadującym z naszym mieszkaniem. Stało się to powodem konfliktu i w niedługim czasie wynajęliśmy mieszkanie po drugiej stronie ulicy. Co prawda było ono większe i bez grzyba, ale za to cholernie zimne, z ubikacją na podwórku i wodą na korytarzu. Warunki spartańskie. Ale dostałam swój pierwszy pokój (w którym żyć dało się tylko latem).

czwartek, 16 kwietnia 2015

Podwórkowe życie towarzyskie było nawet ciekawsze niż szkolne. Moi podwórkowi koledzy chodzili do innej szkoły. Spotykaliśmy się po lekcjach. Pamiętam jedynie imiona: Asia, Robert, Zbyszek... Było  ich więcej, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywali. Pamiętam za to, że umieliśmy sobie wspaniale zagospodarować czas wolny. Okolica, w której mieszkałam przypominała wioskę. Na niektórych podwórkach hodowano zwierzęta gospodarskie. A kury, kaczki i gęsi chodziły swobodnie po uliczkach. Gęsi były naszym utrapieniem. Stały się traumą z dzieciństwa dla Moniki. Wyszłyśmy kiedyś obie wyrzucić śmieci. I wtedy te upierdliwe, pierzaste potwory nas zaatakowały. Monika miała zaledwie trzy lata i została dotkliwie poszczypana w pośladki. Tłukłam je na oślep wiadrem ze śmieciami, ale w żaden sposób nie chciały się odczepić. W końcu udało nam się uciec, ale od tej pory nie darzę tego ptactwa sympatią :)
Znalazłam w mapach Google dom, w którym mieszkałam. Ze zdjęcia wynika, że od 35 lat niewiele zmieniło się w tej okolicy.

W tym domu mieszkałam :)

Kiedyś wymyśliliśmy sobie, że będziemy odbywać wyprawy w nieznane. Wsiadaliśmy do pierwszego autobusu i jechaliśmy do ostatniego przystanku. Potem wracaliśmy szlakiem jak najbliżej domu. Kiedy brakowało nam sił, wracaliśmy autobusem. Okolica była piękna. W końcu to Jura Krakowsko-Częstochowska. Pamiętam dokładnie jedną wyprawę. Nie pamiętam nazw miejscowości, ale na szlaku znajdowały się wapienne jaskinie. Na początku zamierzaliśmy do nich zaglądać, ale zwyciężył rozsądek. Nie mieliśmy sprzętu ani potrzebnych umiejętności, więc zaniechaliśmy penetracji :) Wracaliśmy pieszo, okropnie zmęczeni i spragnieni. W pewnym momencie trafiliśmy na osadę, bo wioską nie można było tego miejsca nazwać. Ogromne pastwisko, a na nim koryta pełne wody. Jak szaleńcy zaczęliśmy kąpać się w tych korytach. W pewnym momencie z jednej z chat 
(chata kryta najprawdziwszą strzechą) wybiegł mężczyzna i zaczął nas przepędzać. Już mieliśmy brać nogi za pas, ale w gruncie rzeczy byliśmy dobrze wychowani, więc postanowiliśmy przeprosić za swoje zachowanie. Uzyskaliśmy przebaczenie. To był bardzo miły dziadek. Zaprosił nas do swojej chaty i poczęstował chlebem z miodem i mlekiem. Wytłumaczył nam, że woda w osadzie jest na wagę złota, bo nie ma wodociągu. Ba... w tej osadzie nie było elektryczności. A był to rok 1981. Zachwyciło mnie w tej chacie to, że obok lampy naftowej ten pan miał mnóstwo książek. Na własne oczy mogłam zobaczyć, że marzenie Mickiewicza zostało spełnione:

"O gdybym kiedy dożył tej pociechy, żeby te księgi zbłądziły pod strzechy".

Organizowaliśmy sobie wyprawy piesze, autobusem, pociągiem, rowerem. Jeżeli chodzi o rower, to żebym mogła na nim jeździć musiałam sobie "zasłużyć". Pytać ojczyma o pozwolenie. Zapytałam więc, czy mogę w sobotę jechać z przyjaciółmi na rowerową wycieczkę? Odpowiedź krótka: nie!
Zaczynałam się buntować i przeciwstawiać choremu rygorowi. Zapytałam więc grzecznie, dlaczego nie mogę jechać? Bo nie masz karty rowerowej! Fakt, nie miałam karty. A gdybym zdobyła kartę, to będę mogła pojechać? Dostałam pozwolenie. Pewnie nie wierzył, że zdobędę kartę. Nazajutrz udałam się do Urzędu Miasta, do wydziału komunikacji i z marszu zdałam egzamin na kartę rowerową. Miałam na nią czekać tydzień, ale udało mi się przekonać urzędnika i dostałam ją do  ręki tego samego dnia. I pojechałam.
Myszków i okolice. 



wtorek, 14 kwietnia 2015

Zaniedbuję pisanie...Nie z braku szacunku dla czekających na ciąg dalszy, ani z lenistwa. Cierpię na brak czasu. Gdyby istniało ( być może istnieje, ale niestety takowego nie posiadam) urządzenie zapisujące moje myśli, nowy tekst pojawiałby się co parę minut :) Niestety, muszę używać klawiatury i to nieznacznie utrudnia mi życie. W swoich wspomnieniach utknęłam w roku 1980. Czas go opuścić... 
Rok szkolny 1980/1981. Piąta klasa. To już poważna sprawa. Być może się mylę, ale to właśnie piąta klasa jest pierwszym przełomem w życiu człowieka. Zajęcia odbywają się w różnych klasach, dochodzą nowe przedmioty, poznaje się wszystkie szkolne zakamarki. No i oczywiście nowych nauczycieli. W piątej klasie rówieśnicy zaczynają się od siebie różnić. Jedni bardzo szybko rosną, inni rozwijają się fizycznie. U dziewczynek pojawiają się piersi i w ogóle życie staje się trudniejsze. W kwietniu 1980 roku, zaraz po narodzinach mojego brata, przyjeżdża do nas babcia. Chce pomóc mamie przy niemowlęciu. Bardzo mnie to ucieszyło. Mało, że przyjechała do nas, przywiozła ze sobą Monikę, moją kuzynkę. Z Moniką byłam ( i nadal jestem) związana znacznie bardziej, niż z bratem. Tak długo na niego czekałam, a kiedy już przyszedł na świat, okazało się, że jedenaście lat różnicy wieku to przepaść. Poza tym miewał kolki, więc większość swojego niemowlęcego życia przepłakał, zakłócając tym mój nastoletni spokój :) Monika, to było co innego.

to ja z Moniką :)

W domu wszystko kręciło się dokoła malucha. Pomagałam jak umiałam. Byłam starszą siostrą. Niestety przyjście na świat dziecka nie poprawiło relacji pomiędzy mamą i jej mężem. Dlatego tak chętnie chodziłam do szkoły.
Miałam w końcu okazję uczestniczyć w życiu klasy od początku do końca roku szkolnego. 

Kto chodził do szkoły ten wie, że prawdziwe życie odbywa się na przerwach. W myszkowskiej szkole na każdym piętrze znajdował się ogromny hol. W czasie przerw byliśmy przymuszani do spacerów. Czasami żartowaliśmy, że chodzimy w kółko jak konie w cyrku.
Obecnie dyskutuje się nieustannie na temat wychowania seksualnego w szkołach. Wprowadzić, nie wprowadzić? Czy taką wiedzę dziecko powinno zdobywać w domu czy w szkole? Pomoże taka wiedza czy zaszkodzi??? Dyskutują ludzie, którzy sami w młodości zdobywali wiedzę metodą podwórkową. W większości rodzin nie rozmawiało się ani o seksualności człowieka, ani o takich zwykłych rzeczach jak dojrzewanie, miesiączka, higiena życia codziennego. W moim domu był to temat tabu. Swoją wiedzę zdobywałam głównie podczas spacerów na dużej przerwie. Któraś z koleżanek dostała pierwszą miesiączkę. Podczas przerwy dzieliła się z nami wrażeniami z  tego faktu, a pozostałe dziewczęta z wypiekami na twarzy słuchały jej relacji. Oczywiście każda dorzuciła jakąś zasłyszaną rewelację. Pamiętam, jak chyba Ala opowiadała nam z przejęciem, że w czasie miesiączki nie można się kąpać, bo jedna dziewczyna kąpała się i dostała krwotoku, i wykrwawiła się na śmierć. Żadna z nas nie próbowała zweryfikować zdobytej na przerwie wiedzy.
W piątej klasie zaczęliśmy organizować przyjęcia urodzinowe. Robiliśmy zaproszenia, rodzice przygotowywali poczęstunek. Główną atrakcją przyjęć były tańce przy muzyce z magnetofonu. Szczytem marzeń było posiadanie magnetofonu kasetowego, Kasprzaka albo Grundinga :) Chodziłam na te przyjęcia i bardzo mi się one podobały. Ale czas mijał i nieuchronnie zbliżał się termin moich urodzin. A ja bardzo się wstydziłam zaprosić kolegów do siebie do domu. Powodów było wiele. Nigdy nie miałam pewności co do zachowania ojczyma, mieliśmy tylko jeden, bardzo skromnie umeblowany pokój. No i nie miałam żadnego sprzętu grającego. Pomimo tego, że mieliśmy pieniądze, wyposażenie mieszkania było nader skromne. Głowa rodziny wolała szpanować gotówką przed kumplami, niż inwestować w dom. Los miał mnie w opiece. pomimo tego, że urodziny mam 24 lutego, pogoda była wówczas znakomita. Właściwie wiosenna. Zorganizowałam więc swoje urodziny na powietrzu... jako grę terenową, powszechnie zwaną podchodami. Dziś pewnie zakończyłabym ją ogniskiem. Wtedy nie przyszło mi to do głowy.
Trochę poprzestawiała mi się chronologia :)
Fajnym zwyczajem mojej klasy były mikołajki. Przed Mikołajem wychowawczyni robiła losy z naszymi nazwiskami. Potem każdy podchodził i losował nazwisko kolegi/koleżanki, dla którego przygotowywało się paczkę. Określaliśmy kwotę prezentu. Do dziś nie wiem, jak udawało nam się dotrzymywać tajemnicy. 6 grudnia wszyscy mieli niespodziankę :)

piątek, 10 kwietnia 2015

Słońce! Nareszcie. Słoneczny poranek nastraja pozytywnie. Wydawałoby się, że nic nie może człowieka zirytować. Szłam do przedszkola wystawiając twarz do słońca i cieszyłam się porankiem. Właśnie myślałam o tym, że w takim dniu nic nie może wyprowadzić mnie z równowagi. Chociaż teraz bardzo trudno mnie zdenerwować. Kiedyś irytowałam się nie zakręconą pastą do zębów, skarpetkami pod stołem, nie wypłukaną po kawie szklanką i wieloma, wieloma innymi drobiazgami. A teraz... luzik. 
Idę więc zadowolona z życia, zaprowadzam wnuczkę do przedszkola. Następnie zabieram na spacer psa. W każdej kieszeni mam woreczki do sprzątania nieczystości po moim futrzaku. Sunia załatwia swoje potrzeby, ja sprzątam... po czym szukam odpowiedniego kubełka. Najbliższy znajduje się w lasku za wiaduktem, więc niosę tam woreczek. Nie ma sprawy. Pies jest zadowolony bo przedłużamy spacer. Nadal zadowolone z życia i pogody wracamy do domu. Przed swoim budynkiem wystawiam twarz do słońca i... w tym momencie wdeptuję w ogromne, psie gówno!!! Cholera... i jak tu się nie irytować???


czwartek, 9 kwietnia 2015

"Nieszczęścia chodzą parami". Tak mówiła moja babcia. Ja modyfikuję to powiedzenie. Nieszczęścia chodzą stadami, przynajmniej w moim przypadku :) Nie chodzi tu oczywiście o jakieś ogromne dramaty, tylko o takie zwykłe, popularne "nieszczęściątka": list urzędowy niekoniecznie zawierający życzenia z okazji jubileuszu, zepsuty odkurzacz, cieknący kran czy zła wiadomość dotycząca kogoś bliskiego. Ciekawe, że ta zasada nie dotyczy dobrych wiadomości. Te zwykle los dozuje pojedynczo. Żeby człowiekowi od nadmiaru szczęścia nie poprzewracało się w głowie. No cóż, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Hakuna matata, trzeba cieszyć się małymi rzeczami. Za oknem świeci słońce, robi się coraz cieplej. Jest dobrze. Tyle, że trzeba w końcu ogolić nogi.



wtorek, 7 kwietnia 2015

Zaniedbałam pisanie w ostatnich tygodniach. Niestety moja prośba do niebios o wydłużenie doby do 36 godzin nie odniosła skutku. Tak więc musiałam wybierać: pisanie i wspomnienia czy rozwiązywanie realnych problemów? Jeszcze dwa, góra trzy dni i znowu wszystko wróci na swoje miejsce. Nadrobię zaległości na blogu :)