poniedziałek, 30 stycznia 2017

Czytam co najmniej pięć książek w miesiącu, a nie potrafię się zmobilizować do więcej niż dwóch wpisów na blogu. I nie dlatego, że nie mam o czym pisać, to zwykłe lenistwo. No i nie ukrywam, że mój sprzęcik komputerowy jest już trochę archaiczny :). Dziś ostatni dzień stycznia, więc postanowiłam się przemóc i napisać.
Oddział zakaźny ząbkowickiego szpitala można było porównać do więzienia o zaostrzonym rygorze. Nie mam pojęcia jak obecnie przebiega leczenie żółtaczki zakaźnej, jakie są zasady postępowania, ale w 1986 roku było bardzo rygorystycznie. Po pierwsze, na oddziale nie można było mieć niczego osobistego, poza środkami higienicznymi. Oddziałowa piżamka, szlafroczek i ręczniczek powodował, że wszyscy wyglądaliśmy trochę jak więźniowie. O fantastycznej diecie chyba nie będę wspominać :) Poza tym odwiedziny odbywały się tylko przez szybę w drzwiach, więc zarówno odwiedzający jak i my wyglądaliśmy jak glonojady przyklejone do szyb akwarium. Dzień miał swój codziennie powtarzany rytm. Poranne mierzenie temperatury, potem wiadomo co, następnie wizyta lekarska i codzienna dawka kroplówek :) Nadmieniam tu nieśmiało, że nie było wówczas w powszechnym użyciu wenflonów. Czyli codziennie pielęgniarka wbijała się w ręce zwykłą igłą, a kroplówka ściekała dość długo. Nie było to komfortowe, ale cóż, takie czasy. Po południu można było trochę się "rozerwać" :) Większość po prostu grała w karty, ja czytałam to, co znalazłam w oddziałowej biblioteczce. A kiedy skończyły się interesujące mnie książki, nawet parę razy przystąpiłam do rozgrywek w tysiąca. Ale karty nigdy mnie nie pociągały. Chyba raz w tygodniu pobierano nam krew i robiono kontrolne badania. A potem porównywaliśmy swoje poziomy bilirubiny i próbowali przepowiedzieć, kto kiedy wyjdzie na wolność :) Żółtaczka to taka choroba, która nie lubi żadnych emocji. Ani smutku, ani radości. Więc nie mogliśmy płakać ani śmiać się. Obok ludzi dorosłych na oddziale przebywały również dzieci. Same, bez rodziców. Nie można im było wytłumaczyć, że płacz szkodzi ich zdrowiu. Te najmniejsze siedziały w łóżeczkach i płakały. Trochę większe próbowały się razem bawić. Czasami zakradałam się do ich sali i starałam się zabawić. Przytulić te płaczące maleństwa. Pielęgniarki mnie goniły, bo przy żółtaczce wolno podnosić tylko do 3 kg. A jak tu nie wziąć na ręce płaczącego dziecka? Tak, pobyt na oddziale zakaźnym był specyficzny. I w końcu przyszedł czas wyjścia na wolność. Było to tuż przed Wielkanocą. Czyli w bardzo trudnym momencie, bo w diecie pożółtaczkowej nie wolno jeść jajek na twardo, smażonych mięs, chrzanów, żurku itp. Czyli moje menu świąteczne było mocno ograniczone. Poza wyznaczoną dietą miałam jeszcze długą listę ograniczeń. I tak, musiałam uważać na emocje, nie denerwować się, nie ćwiczyć ( zwolnienie z WF-u), nie dźwigać, nie męczyć się itd. Czyli moja wolność została mocno ograniczona. Po jakimś czasie zaczęłam odczuwać pewne dolegliwości. A to mdlałam kiedy za długo stałam. Parę razy została wyniesiona z kościoła, parę z apelu w szkole :) Męczyła mnie nieustanna zgaga. Wlewałam w siebie mnóstwo alugastrinu w płynie i tłumaczyłam sobie dolegliwość nadkwasotą. Gdzieś tak pod koniec kwietnia zorientowałam się, że nie mam miesiączki. Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby się tym zmartwić, bo w końcu mój chłopak przebywał w Opolu, a ja po prawie dwóch miesiącach w szpitalu. Fakt, że niesamowicie urosły mi piersi, ale w końcu miały prawo, dojrzewałam :) I przyszedł maj. A dokładnie 1 maja. Wybierałam się na obowiązkowy pochód pierwszomajowy. Pierwsze zaskoczenie: nie mogłam dopiąć harcerskiej spódnicy :) Poszłam więc po cywilnemu. Maj w ogóle obfitował w wydarzenia. Trudno mi było całkowicie zrezygnować z aktywności fizycznej. Pomyślałam więc, że strzelanie z kbks mi nie zaszkodzi, bo ani się przy tym nie dźwiga, ani nie biega... Wzięłam więc udział w zawodach strzeleckich na naszej ząbkowickiej strzelnicy. Na drugi dzień rano, nie mogłam wstać z łóżka, bolały mnie plecy? krzyż? nerki? Tak do końca nie potrafiłam określić co. W końcu zdecydowałam się na nerki i poszłam do lekarza... CDN

środa, 18 stycznia 2017

Styczeń 1986 roku był również śnieżny i mroźny. Dobiegły końca zimowe ferie i trzeba było wrócić do szkoły. Pamiętam jak dziś, że pierwszą lekcją była chemia. Do tego z zastępstwem, bo pani Jakóbczyk była wtedy na macierzyńskim. Okropnie źle się czułam. Było mi słabo i bolały mnie kości. Jak nic przeziębienie. Nauczycielka wysłała mnie do gabinetu lekarskiego. Szkolnym lekarzem był wówczas pan Tadeusz Dulski, niektórym miłośnikom literatury znany pod pseudonimem Maciej Przegonia. Nie miałam pojęcia, że stoję przed człowiekiem, który oprócz bycia szkolnym lekarzem, pisze świetne książki. Ale wtedy nie miało to żadnego znaczenia. Razem z lekarzem w gabinecie urzędowała pielęgniarka, przesympatyczna pani Halinka. Kiedy weszłam do środka i powiedziałam, że się źle czuję, pan doktor podprowadził mnie do okna i zajrzał głęboko w oczy. A potem powiedział do pielęgniarki: Pani Halinko, pani wie co robić? - Oczywiście panie doktorze! I pani Halinka wyszła z gabinetu. Zapytałam czy również mogę iść. Doktor kazał mi cierpliwie czekać. Nie powiedział tylko na co. Siedziałam więc i czułam się coraz bardziej nieswojo. Aż tu do gabinetu wchodzą pracownicy pogotowia i zapraszają mnie do karetki. Ale o co chodzi? Diagnoza była jednoznaczna- żółtaczka zakaźna :) Nie miało znaczenia to, że mieszkam obok szkoły. Nie mogłam wrócić do domu. Szkoła powiadomiła oczywiście babcię o tym, że zabrano mnie na oddział zakaźny. Wyszłam z gabinetu w eskorcie sanitariuszy, żegnana wylewnie przez całą moją klasę. Niektórzy próbowali nawet mnie całować, mając nadzieję na zakażenie :) Wtedy chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy czym jest żółtaczka zakaźna. A ta podstępna, cholerna choroba zabrała mi kilka miesięcy z życia i do końca życie wyeliminowała mnie z pewnych rzeczy. Nie mogę być krwiodawcą, nie mogę być dawcą narządów czy szpiku. Przez wiele miesięcy byłam na ścisłej diecie, musiałam uważać na to, co robię, nie biegać, nie ćwiczyć a nawet umiarkowanie się śmiać i płakać. Bo wzruszenia nie sprzyjają rekonwalescencji. Moja choroba i pobyt w szpitalu miała wpływ na jeszcze jeden, bardzo ważny aspekt mojego życia, ale o tym w następnym poście.

wtorek, 10 stycznia 2017

Sto pierwszy post. Dlaczego dopiero dzisiaj? 10 stycznia to doskonały termin. Koniec grudnia wiąże się z różnego rodzaju podsumowaniami, rozliczeniami i innymi smętkami. Początek roku to znowu nowe plany, zobowiązania, postanowienia. A ja nie należę do zwolenników ani podsumowań, ani noworocznych zobowiązań. Najbardziej pasuje mi kontynuacja. A nowe wyzwania wolę podejmować z pierwszymi wiosennymi promieniami słońca. W moim, już prawie pięćdziesięcioletnim życiu tylko jeden sylwester był rewolucyjny. I niech tak zostanie.
Ale nie mogę go pominąć w moich wspomnieniach....
Powoli zbliżaliśmy się do końca semestru. Wiadomo jak z tym jest. W zasadzie nie miałam problemów z nauką, więc nie musiałam poświęcać na nią zbyt dużo czasu. Rozluźniły się również moje relacje z chłopakiem. Chciałam dać sobie trochę czasu na zrozumienie, co tak naprawdę nas łączy. Spotykać się z innymi ludźmi, chodzić na dyskoteki, kontynuować swoją harcerską pracę. Nie pamiętam kiedy dokładnie chłopak podjął decyzję o zatrudnieniu się w fabryce w Opolu. Na początku zimy już tam pracował. Pisaliśmy do siebie listy (żałuję, że ich nie zachowałam), spotykali raz na dwa tygodnie, kiedy przyjeżdżał na weekend do domu. Na mikołajki dostałam paczkę, a w niej sympatycznego, pluszowego misia. Kiedy ją rozpakowałam, ciocia Maryla zażartowała: żebyś teraz do tego misia nie dostała jeszcze innego prezentu :)
Małymi kroczkami zbliżały się święta. Czas, którego nie znosiłam. Nie było w naszej rodzinie magii. Najpierw wszyscy się napracowali, a przy wigilijnym stole wypominali żale z całego życia. Starałam się uciekać do babci i dziadka Talarków, bo u nich było znacznie sympatyczniej. Zima roku 1985 była śnieżna i mroźna. Taka prawdziwa :) Między świętami a sylwestrem do rodzinnego domu powrócił wujek Rysiek. Tak się złożyło, że jego małżeństwo się "skomplikowało". Żeby odreagować postanowił dobrze się zabawić na jakimkolwiek balu sylwestrowym. I wymyślił sobie, że będę mu na tym balu towarzyszyła. Nigdy nie należałam do miłośniczek bali. Ba, nawet nie posiadałam odpowiedniego stroju, ale wujek się uparł. Rozpoczęłam więc wędrówkę po wszystkich ówczesnych lokalach w poszukiwaniu wolnych miejsc. Dolnośląska, Kameralna, Fael... aż w końcu udało się kupić bilety na bal w ZOKu. I na biletach poprzestałam. Nie miałam ochoty uczestniczyć w tej szopce. Co prawda nie mogłam w żaden sposób wytłumaczyć wujkowi, że pójście nastolatki (niepełnoletniej) na bal w trzydziestoletnim (ponad) mężczyzną nie będzie stosowne. Wiedziałam, że na tym balu będą się bawić moje koleżanki ze szkoły, Ania i Beata, ale one były już pełnoletnie. No i szły tam ze swoimi chłopakami, a nie ze "starym" facetem. Problem rozwiązał się sam.
Parę godzin przed rozpoczęciem zabawy ciocia Maryla pokłóciła się ze swoim mężem i oświadczyła, że idzie na bal ze swoim bratem. Mniej więcej w tym samym czasie do drzwi zapukał Rysiek. Chciał po prostu złożyć mi życzenia. Został jednak siłą wciągnięty do mieszkania. Ciocia wręczyła mu do ręki szampana i wepchnęła do mojego pokoju. "Bawcie się w domu, ja idę na bal!" Cóż było robić? Zabawiliśmy się, pogodzili i... I tak właśnie sylwestrowa noc 1985/1986 zrewolucjonizowała moje życie na zawsze. Ale wtedy jeszcze nie miałam tej świadomości :)