Ciepły, słoneczny październik skłania mnie do wspomnień, ale cóż, ciągle brakuje mi czasu. Po ostatnim wpisie moja młodsza córka poczuła się niedoceniona, bo nic o niej nie napisałam. Chciałabym zachować względną chronologię wydarzeń, więc czas młodszej córki dopiero nadejdzie :)
Pisałam wcześniej, że narodziny dziecka spowodowały rewolucję w moim życiu. Kochani, prawdziwa rewolucja, a nawet wojna pokoleniowa nastąpiła w chwili, kiedy z tymże dzieckiem wróciłam do domu. A w domu babcia, ciocia, moja mama i oczywiście ja, mająca w całości odmienne poglądy w temacie wychowywania dziecka :) I zaczęło się! Za cienko ją ubierasz, za grubo ją ubierasz, zawiń jej rączki, nie karm tak często, za rzadko ją karmisz, zawiń w becik, zasłoń piersi, nie jedz tego, bo zaszkodzi dziecku, nie denerwuj się, bo zaszkodzi dziecku... Jednym słowem: masakra! Na samym początku odwiedzali mnie w domu moi szkolni koledzy. Ale powolutku te wizyty stawały się coraz rzadsze... aż w końcu zanikły. Bo i wspólnych tematów mieliśmy coraz mniej. Siedemnastolatków raczej nie interesują przepisy na niemowlęce zupki i konsystencja dziecięcej kupki. Na początku miałam ambitne plany, że ogarnę opiekę nad dzieckiem i jakieś samokształcenie. Ale szybko moje plany zostały zweryfikowane. Dziecko zaabsorbowało prawie całe moje życie. Nie byłam z tego powodu zadowolona. Czułam się gorsza od swoich rówieśników. Wstydziłam się przyznać, że nie ukończyłam żadnej szkoły. Wypełnianie rubryczek z pytaniem o wykształcenie wywoływało u mnie stres. Dodatkowo ubywało mi znajomych, z którymi wcześniej miałam kontakt, gdy tymczasem grono znajomych Ryśka się powiększało. Cały dzień, od rana do wieczora z dzieckiem... nie było to komfortowe.
Nie wierzę w zapewnienia młodych matek, że poza opieką nad dzieckiem niczego nie potrzebują. To normy społeczne nakładają na kobiety obligatoryjną radość z macierzyństwa. A one biedne próbują spełnić oczekiwania wszystkich, z wyjątkiem swoich. A to, że człowiek sobie nie radzi albo nie czuje radości z prania i prasowania pieluch, to nie wstyd i nie znaczy, że nie nadajemy się na matki. Ja i tak byłam w komfortowej sytuacji, ponieważ wszelkimi pracami domowymi zajmowała się babcia. Miało to zarówno dobre jak i złe strony. Bo babcia oczekiwała nieustannej wdzięczności i podporządkowania. A my chcieliśmy żyć po swojemu.
Nie mogę powiedzieć, że Rysiek nie pomagał przy dziecku. Razem kąpaliśmy, potrafił przebrać, chodził na spacery... prasował nawet pieluchy :) Ale zauważyłam, że zaczynał dłużej zostawać w "pracy". A babcia nie zmieniła swoich przyzwyczajeń. Codziennie wychodziła na rekonesans... czyli po prostu śledziła jego poczynania nawet w pracy. A że pracował w sklepie samoobsługowym, nie było to trudne. No i ... "A to dziwka siedzi w tej kasie! A on zamiast pracować to stoi przy niej i się uśmiecha!" Tak, uszczęśliwiała mnie takimi właśnie relacjami. Czy dla świeżo upieczonej matki były to krzepiące informacje? Zapewniam, że nie. A kiedy dołożyłam sobie to, że jakoś nikt mi nie zaproponował wspólnego wyjścia chociażby do kawiarni... Moja wyobraźnia się uruchomiła :)
Pewnego wieczoru czekałam na przyjście Ryśka z pracy. Mijały kolejne minuty (trzy minuty drogi z domu do pracy), potem godziny a jego nie było. Wyszłam więc na wieczorny spacer, żeby choć trochę się oderwać o zaduchu pranych i prasowanych pieluch. Podeszłam pod sklep, bo miałam nadzieję, że się spotkamy i pójdziemy na wspólny spacer. Ale sklep był już pozamykany na głucho. Gdzież więc jest mój chłopak? Kiedy wracałam już do domu po samotnym spacerze spotkałam koleżankę. -Szukasz Ryśka? Jest z Luizą pod Krzywą. Piją wino. Po czym zdała mi relację z tego, jak Luiza jest ubrana. Śmieszne, bo pamiętam to dzisiaj :) A Luiza jest od ponad ćwierć wieku moją szwagierką. Ale wtedy... nienawidziłam jej nienawiścią ogromną i trującą. I jej kapelusz, i zielone sztuczne futerko i różowe czółenka. A Rysiek? Przecież chyba nie ma nic złego w tym, że poszedłem z koleżanką z pracy na wino? Niby nie ma, ale co ze mną? Co z moimi potrzebami? Byliśmy bardzo młodzi i nasze postrzeganie związku różniło się znacznie. Teraz, po ponad trzydziestu wspólnych latach zupełnie inaczej patrzę na minione wydarzenia. Wiele konfliktów można było uniknąć. Ale człowiek uczy się na błędach. Ważne, żeby potrafił z nich wyciągać wnioski i naukę na przyszłość...
CDN :)
Nie wierzę w zapewnienia młodych matek, że poza opieką nad dzieckiem niczego nie potrzebują. To normy społeczne nakładają na kobiety obligatoryjną radość z macierzyństwa. A one biedne próbują spełnić oczekiwania wszystkich, z wyjątkiem swoich. A to, że człowiek sobie nie radzi albo nie czuje radości z prania i prasowania pieluch, to nie wstyd i nie znaczy, że nie nadajemy się na matki. Ja i tak byłam w komfortowej sytuacji, ponieważ wszelkimi pracami domowymi zajmowała się babcia. Miało to zarówno dobre jak i złe strony. Bo babcia oczekiwała nieustannej wdzięczności i podporządkowania. A my chcieliśmy żyć po swojemu.
Nie mogę powiedzieć, że Rysiek nie pomagał przy dziecku. Razem kąpaliśmy, potrafił przebrać, chodził na spacery... prasował nawet pieluchy :) Ale zauważyłam, że zaczynał dłużej zostawać w "pracy". A babcia nie zmieniła swoich przyzwyczajeń. Codziennie wychodziła na rekonesans... czyli po prostu śledziła jego poczynania nawet w pracy. A że pracował w sklepie samoobsługowym, nie było to trudne. No i ... "A to dziwka siedzi w tej kasie! A on zamiast pracować to stoi przy niej i się uśmiecha!" Tak, uszczęśliwiała mnie takimi właśnie relacjami. Czy dla świeżo upieczonej matki były to krzepiące informacje? Zapewniam, że nie. A kiedy dołożyłam sobie to, że jakoś nikt mi nie zaproponował wspólnego wyjścia chociażby do kawiarni... Moja wyobraźnia się uruchomiła :)
Pewnego wieczoru czekałam na przyjście Ryśka z pracy. Mijały kolejne minuty (trzy minuty drogi z domu do pracy), potem godziny a jego nie było. Wyszłam więc na wieczorny spacer, żeby choć trochę się oderwać o zaduchu pranych i prasowanych pieluch. Podeszłam pod sklep, bo miałam nadzieję, że się spotkamy i pójdziemy na wspólny spacer. Ale sklep był już pozamykany na głucho. Gdzież więc jest mój chłopak? Kiedy wracałam już do domu po samotnym spacerze spotkałam koleżankę. -Szukasz Ryśka? Jest z Luizą pod Krzywą. Piją wino. Po czym zdała mi relację z tego, jak Luiza jest ubrana. Śmieszne, bo pamiętam to dzisiaj :) A Luiza jest od ponad ćwierć wieku moją szwagierką. Ale wtedy... nienawidziłam jej nienawiścią ogromną i trującą. I jej kapelusz, i zielone sztuczne futerko i różowe czółenka. A Rysiek? Przecież chyba nie ma nic złego w tym, że poszedłem z koleżanką z pracy na wino? Niby nie ma, ale co ze mną? Co z moimi potrzebami? Byliśmy bardzo młodzi i nasze postrzeganie związku różniło się znacznie. Teraz, po ponad trzydziestu wspólnych latach zupełnie inaczej patrzę na minione wydarzenia. Wiele konfliktów można było uniknąć. Ale człowiek uczy się na błędach. Ważne, żeby potrafił z nich wyciągać wnioski i naukę na przyszłość...
CDN :)