czwartek, 19 października 2017

Ciepły, słoneczny październik skłania mnie do wspomnień, ale cóż, ciągle brakuje mi czasu. Po ostatnim wpisie moja młodsza córka poczuła się niedoceniona, bo nic o niej nie napisałam. Chciałabym zachować względną chronologię wydarzeń, więc czas młodszej córki dopiero nadejdzie :)
Pisałam wcześniej, że narodziny dziecka spowodowały rewolucję w moim życiu. Kochani, prawdziwa rewolucja, a nawet wojna pokoleniowa nastąpiła w chwili, kiedy z tymże dzieckiem wróciłam do domu. A w domu babcia, ciocia, moja mama i oczywiście ja, mająca w całości odmienne poglądy w temacie wychowywania dziecka :) I zaczęło się! Za cienko ją ubierasz, za grubo ją ubierasz, zawiń jej rączki, nie karm tak często, za rzadko ją karmisz, zawiń w becik, zasłoń piersi, nie jedz tego, bo zaszkodzi dziecku, nie denerwuj się, bo zaszkodzi dziecku... Jednym słowem: masakra! Na samym początku odwiedzali mnie w domu moi szkolni koledzy. Ale powolutku te wizyty stawały się coraz rzadsze... aż w końcu zanikły. Bo i wspólnych tematów mieliśmy coraz mniej. Siedemnastolatków raczej nie interesują przepisy na niemowlęce zupki i konsystencja dziecięcej kupki. Na początku miałam ambitne plany, że ogarnę opiekę nad dzieckiem i jakieś samokształcenie. Ale szybko moje plany zostały zweryfikowane. Dziecko zaabsorbowało prawie całe moje życie. Nie byłam z tego powodu zadowolona. Czułam się gorsza od swoich rówieśników. Wstydziłam się przyznać, że nie ukończyłam żadnej szkoły. Wypełnianie rubryczek z pytaniem o wykształcenie wywoływało u mnie stres. Dodatkowo ubywało mi znajomych, z którymi wcześniej miałam kontakt, gdy tymczasem grono znajomych Ryśka się powiększało. Cały dzień, od rana do wieczora z dzieckiem... nie było to komfortowe.
Nie wierzę w zapewnienia młodych matek, że poza opieką nad dzieckiem niczego nie potrzebują. To normy społeczne nakładają na kobiety obligatoryjną radość z macierzyństwa. A one biedne próbują spełnić oczekiwania wszystkich, z wyjątkiem swoich. A to, że człowiek sobie nie radzi albo nie czuje radości z prania i prasowania pieluch, to nie wstyd i nie znaczy, że nie nadajemy się na matki. Ja i tak byłam w komfortowej sytuacji, ponieważ wszelkimi pracami domowymi zajmowała się babcia. Miało to zarówno dobre jak i złe strony. Bo babcia oczekiwała nieustannej wdzięczności i podporządkowania. A my chcieliśmy żyć po swojemu.
Nie mogę powiedzieć, że Rysiek nie pomagał przy dziecku. Razem kąpaliśmy, potrafił przebrać, chodził na spacery... prasował nawet pieluchy :) Ale zauważyłam, że zaczynał dłużej zostawać w "pracy". A babcia nie zmieniła swoich przyzwyczajeń. Codziennie wychodziła na rekonesans... czyli po prostu śledziła jego poczynania nawet w pracy. A że pracował w sklepie samoobsługowym, nie było to trudne. No i ... "A to dziwka siedzi w tej kasie! A on zamiast pracować to stoi przy niej i się uśmiecha!" Tak, uszczęśliwiała mnie takimi właśnie relacjami. Czy dla świeżo upieczonej matki były to krzepiące informacje? Zapewniam, że nie. A kiedy dołożyłam sobie to, że jakoś nikt mi nie zaproponował wspólnego wyjścia chociażby do kawiarni... Moja wyobraźnia się uruchomiła :)
Pewnego wieczoru czekałam na przyjście Ryśka z pracy. Mijały kolejne minuty (trzy minuty drogi z domu do pracy), potem godziny a jego nie było. Wyszłam więc na wieczorny spacer, żeby choć trochę się oderwać o zaduchu pranych i prasowanych pieluch. Podeszłam pod sklep, bo miałam nadzieję, że się spotkamy i pójdziemy na wspólny spacer. Ale sklep był już pozamykany na głucho. Gdzież więc jest mój chłopak? Kiedy wracałam już do domu po samotnym spacerze spotkałam koleżankę. -Szukasz Ryśka? Jest z Luizą pod Krzywą. Piją wino. Po czym zdała mi relację z tego, jak Luiza jest ubrana. Śmieszne, bo pamiętam to dzisiaj :) A Luiza jest od ponad ćwierć wieku moją szwagierką. Ale wtedy... nienawidziłam jej nienawiścią ogromną i trującą. I jej kapelusz, i zielone sztuczne futerko i różowe czółenka. A Rysiek? Przecież chyba nie ma nic złego w tym, że poszedłem z koleżanką z pracy na wino? Niby nie ma, ale co ze mną? Co z moimi potrzebami? Byliśmy bardzo młodzi i nasze postrzeganie związku różniło się znacznie. Teraz, po ponad trzydziestu wspólnych latach zupełnie inaczej patrzę na minione wydarzenia. Wiele konfliktów można było uniknąć. Ale człowiek uczy się na błędach. Ważne, żeby potrafił z nich wyciągać wnioski i naukę na przyszłość...
CDN :)


niedziela, 8 października 2017

Najtrudniej napisać pierwsze zdanie...
Przejrzałam dzisiaj pobieżnie lokalną gazetę. Znalazłam w niej sondę uliczną. Pytanie brzmiało: jak spędzasz wolny czas? Dziwnym trafem wzięły w niej udział... młode matki i jeden jedyny chłopak. Zadziwiły mnie odpowiedzi kobiet. Mniej więcej brzmiało to tak: jestem mamą i najważniejsze jest dziecko, dbam o jego rozwój, chodzimy na spacery, czytam mu bajki... A gdzie odpowiedź na pytanie? I właśnie te odpowiedzi dziwnym trafem zainspirowały mnie do powrotu do wspomnień :)
Jestem już matką. Tak, miałam już swoje maleństwo przez krótką chwilę w ramionach. I co dalej? Jestem zmęczona porodem. Zawożą mnie na salę i w zasadzie zostawiają w łóżku, nic mi nie mówiąc ani nie tłumacząc. W pewnym momencie słyszę w oddali głos mojego chłopaka (to były czasy, w których odwiedziny na położniczym były surowo zabronione). Woła mnie pod oknem. Wiele nie myśląc wyskakuję z łóżka, podchodzę do okna i... i nie mam pojęcia co dalej. Tracę przytomność. Budzę się położona do łóżka. Starsza pielęgniarka do mnie krzyczy... tylko ja nie wiem, co ona ode mnie chce. Przecież nikt mi nie powiedział, że nie mogę wstawać... A ta starsza pani miała być najlepszą na świecie położną... tak mówiły mi wszystkie kobiety :) Zapomniały tylko dodać, że powinnam przed wszystkim coś tam wsunąć do kieszeni. Ale nic z tego, nigdy nikomu nie dałam i nie dam łapówki. Więc... cierp ciało jak żeś chciało. Okazało się, że podczas porodu lekarka nie była pewna czy wydaliłam w całości łożysko, więc podjęła decyzję o łyżeczkowaniu. Podczas tego zabiegu straciłam dużo krwi i hemoglobina spadła mi do 7 (norma to 11-16). Tylko, że nikt mi o tym nie powiedział. Leżałam więc...
Była to niedziela. Można nawet powiedzieć, że leniwa niedziela. Leniwa, bo po tym incydencie pod oknem nikt do mnie nie zajrzał. Wsparciem były jedynie kobiety leżące ze mną w sali. Aż tu na korytarzu rozległ się głos doktora Albińskiego. Wpadł na chwilę po coś na oddział i przy okazji odwiedził pacjentki :) Kiedy stanął koło mojego łóżka i spojrzał na kartę... Powiedział do mnie: dziecko, co oni z tobą zrobili? A potem rozpętał małe piekiełko. Zarówno starsza, jak i młodsza pielęgniarka musiały opuścić przytulną kanciapkę i zająć się moim stanem. Lekarz zalecił transfuzję. Została mi bardzo niedbale podłączona kroplówka z krwią. Po swojej kuracji żółtaczkowej na oddziale zakaźnym była specjalistką od kroplówek. Od razu poczułam, że krew płynie w mięsień, poza żyłę. Ale pielęgniarka oczywiście wiedziała lepiej. Po pewnej chwili miałam rękę jak balon... Długo płynęła kroplówka i długo nie mogłam objąć i nakarmić swojego dziecka. Dotrwałam do wieczornej zmiany... A na nocny dyżur przyszedł... ANIOŁ!!! Pani Ewa. Obeszła wszystkie sale, zainteresowała się stanem wszystkich położnic. A kiedy podeszła do mojego łóżka i odchyliła kołdrę, to była mocno ... zniesmaczona. Od chwili porodu nikt mi nie zmienił podkładu, nikt mnie nie umył ani nie zapytał czy oddawałam mocz. Pani  Ewa nadrobiła wszystkie zaległości. Poczułam się jak w niebie. Nawet pod jej opieką odwiedziłam toaletę... A potem przyniosła mi dziecko i pokazała jak mam je przystawić do piersi. Z zawiniątka wystawała tylko czarna, kudłata główka. Była to najpiękniejsza główka i najpiękniejsze włosy na świecie. Pierwsze ssanie piersi... to jest takie cudowne uczucie, że trudno je wyrazić słowami. I natychmiast zapomniałam o wszystkim, co mnie spotkało. Półmrok sali, ja i moje dziecko... I kipiąca, rosnąca miłość. Choć sama byłam jeszcze dzieckiem, to wiedziałam, że podołam. Że wychowam swoje dziecko najlepiej jak będę umiała i nie będzie ono dla mnie ciężarem. Od tej chwili minęło 31 lat i śmiało mogę powiedzieć, że mi się udało. Lekko nie było, ale o tym w innym wpisie :)