wtorek, 24 marca 2015

Doczekałam się. Nadszedł czas wyjazdu na mój pierwszy obóz. Z zapakowanym do granic możliwości plecakiem zostałam odprowadzona na miejsce zbiórki. Trochę zaniepokoił mnie fakt, że koło autobusu zbierają się znacznie ode mnie starsi uczestnicy obozu. Pomyślałam, że rówieśników spotkam na miejscu. Opiekun odczytał listę obecności i ruszyliśmy w drogę. Po dotarciu na miejsce, do Siamoszyc, okazało się, że jestem jedynym 11 letnim uczestnikiem obozu dla harcerzy...starszych. W trakcie rekrutacji nastąpiła jakaś pomyłka i moja karta powędrowała nie tam, gdzie trzeba. Wyobraźcie sobie moje przerażenie. Wszędzie dookoła młodzież licealna i ja, jedna sierota z podstawówki. Naprawdę nie pamiętam rówieśników. Problem zaczął się już podczas przydziału do zastępów. Starzy bywalcy wiedzieli na czym polega obozowe życie i rywalizacja pomiędzy zastępami, więc nikt nie chciała słabego ogniwa w postaci małolaty. W końcu zostałam przydzielona (a może przyjęta?) do namiotu. Nie był to typowy namiot harcerski. Raczej taki bardziej turystyczny, dwuizbowy. W sypialni stały cztery piętrowe łóżka. Musiałam stoczyć swoją pierwszą walkę o łóżko na dole. Przy swoim 140 cm wzrostu miałabym ogromny problem ze ścieleniem. W końcu łóżka zostały rozdzielone i przystąpiłyśmy do zagospodarowania. Dziewczyny były nawet życzliwe, choć umiarkowanie. Nie miałam żadnych ulg z racji wieku i braku doświadczenia.
Pokazały mi jak należy ścielić łóżko, zrobiłyśmy wieszak na menażki, wybrały nazwę zastępu. Pamiętam do dziś: UFO BABY ! Następnie należało zrobić totem. Dzień minął bardzo szybko. Przyszedł wieczór, czas przygotowania do snu. I tu... zaczęło się :) Mój olbrzymi, zapakowany po brzegi plecak w swoim wnętrzu nie posiadał: pasty do zębów, szamponu do włosów, piżamy oraz... bielizny. Nie zapakowałam ani jednej pary  majtek. Koszmar! Inne braki wyszły w trakcie pobytu. Nie miałam kurtki, kaloszy, klapek. Miałam za to całą górę zupełnie nieprzydatnych rzeczy :) Musiałam przetrwać cały tydzień, zanim rodzice dowieźli mi niezbędne części garderoby. A tak bardzo wstydziłam się przyznać, że zapomniałam je spakować. W późniejszym czasie, kiedy jeździłam na obozy jako kadra, miałam szczególne baczenie na maluchy. Wiedziałam, co przeżywają :)
Zajęcia odbywały się głównie w zastępach. Druhna drużynowa spędzała przeważnie czas na opalaniu. Nie angażowała się w pracę. Moja szkoła życia rozpoczęła się już dnia następnego. Staliśmy wszyscy na apelu i czekali na wyniki sprawdzania czystości. Bardzo się starałam w czasie ścielenia łóżka, ale okazało się, że jednak nie dość bardzo. Trzy dni z rzędu miałam na łóżku zrobione piloty. Nie zachwyciło to dziewczyn z zastępu, bo obniżałam im ocenę. Ale czwartego dnia...moje łóżko stało się przykładem dla innych. W ścieleniu doszłam do perfekcji. I zyskałam uznanie współtowarzyszek. Ale to nie koniec moich sukcesów. W któryś dzień przyjechali panowie/druhowie z LOK ( dla młodych tłumaczenie: Liga Obrony Kraju). Przywieźli ze sobą karabinki KBKS, granaty i inne akcesoria. Rozpoczęły się zawody. W rzucie granatem nie byłam najlepsza, ale w strzelaniu pokazałam talent i mistrzostwo. Osiągnęłam wynik jeden z najlepszych na całym zgrupowaniu obozów. Otrzymałam brązową odznakę OSO (odznaka sprawności obronnej) tylko dlatego, że ponoć na wyższy stopień byłam za młoda.

Za swoje obozowe osiągnięcia zostałam nagrodzona. 22 lipca (w PRL było to Narodowe Święto Odrodzenia Polski) pojechaliśmy całym obozem do Częstochowy. Tam, na placu pod pomnikiem ( nie mam pojęcia jakim) zebrało się kilka tysięcy harcerzy. Stojąc w szeregu, w upale, usłyszałam z głośnika, że wyczytują moje nazwisko. Z sercem w gardle, na miękkich jak wata nogach, wyszłam na środek placu. Zostałam wytypowana do złożenia Przyrzeczenia Harcerskiego na Sztandar Chorągwi Częstochowskiej, jako jedna z czterech osób. Był to dla mnie ogromny zaszczyt. Z Krzyżem Harcerskim na piersi wracałam do obozu w całkowitym milczeniu. Przyrzekałam wówczas:
"Przyrzekam całym życiem służyć Tobie, Ojczyzno, być wiernym sprawie socjalizmu, walczyć o pokój i szczęście ludzi, być posłusznym Prawu Harcerskiemu". Czasy się zmieniły. Wierność socjalizmowi już nie obowiązuje :) W każdym bądź razie przyrzeczenie było dla mnie niezwykłym przeżyciem.

Od obozu w Siamoszycach minęło już prawie 35 lat. Wiele się tam nauczyłam. Przede wszystkim jestem mistrzynią w pakowaniu plecaka :)


poniedziałek, 23 marca 2015

Zaaklimatyzowanie się w nowej szkole przyszło mi łatwo. Znalazłam swoje miejsce, bliższych i dalszych znajomych, mogłam rozwijać zainteresowania. Gorzej poszło mi przyzwyczajenie się do miasta. W końcu urodziłam się w mieście, którego historia sięgała 1280 roku, pełnego zabytków, ciekawostek. A tu przyszło mi mieszkać w miejscu o nieciekawej zabudowie, które prawa miejskie otrzymało w 1950 roku, gdzie ludzie chodzili na stację, zamiast do centrum czy do rynku :) Ale jak wcześniej wspomniałam, mieliśmy mądrą wychowawczynię, która doskonale wiedziała jak zintegrować klasę. W żadnej z innych szkół nie jeździłam na więcej wycieczek, jak z myszkowską klasą. A okolica była naprawdę ciekawa. Myszków leży na skraju Jury Krakowsko- Częstochowskiej. Dookoła gęste lasy, jeziorka. Wystarczyło tylko wsiąść na rower. 

Z klasą jeździliśmy na dalsze, autokarowe wycieczki. Te, które zapamiętałam odbyliśmy do Opola i Muzeum Wsi Opolskiej 


to część mojej klasy :) ja: druga od lewej


oraz wycieczkę po Beskidzie Śląskim. Na szczycie Czantorii bawiliśmy się w przekraczanie granicy. Wbiegaliśmy za słup graniczny, żeby chociaż przez chwilkę pobyć za granicą. Teraz wydaje się to niemożliwe, ale w moich szkolnych latach wycieczka za granicę była niedostępna dla zwykłych obywateli. Kiedy teraz czytam na portalach żale wylewane przez ludzi, że muszą wyjeżdżać za granicę, żeby przeżyć i z tego powodu są tacy nieszczęśliwi, to żółć mi się wylewa. Nie wiedzą, co to znaczy nie móc wyjechać za granicę i też żyć w trudnych czasach, w których zakup schabu był nie lada osiągnięciem, a banany to wyłącznie świąteczny frykas i nie mieć wyboru ani możliwości poszukania dla siebie lepszego miejsca.


kolejką na Czantorię :) Kasia G i ja



w przerwie w podróży


Szkolne wycieczki pamięta się chyba najlepiej. Chociaż nie, najlepiej pamiętam swój pierwszy obóz harcerski :)
Do ZHP wstąpiłam będąc małym dziecięciem w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Jeszcze w Ząbkowicach. Babcia kupiła mi szary mundurek, zuchowy pas, pomarańczową chustę i beret. Cały nowiutki ekwipunek miałam przygotowany do ubrania na pierwszą zbiórkę. Babcia poprosiła mnie o pójście do sklepu po marchewkę. Jedyny otwarty w niedzielę jarzyniak znajdował się na ulicy Kościuszki ( teraz stoi tam sklep DALUX). - Beatko, idź do Kubacikowej i kup babci marchewkę.
Wiedziałam, jak dojść do jarzyniaka, ale bardzo się wstydziłam poprosić o marchewkę. Wydawało mi się, że jeżeli obok marchewki widnieje cena ( za kilogram) przewyższające posiadane przeze mnie środki, to nie mogę kupić jednej marchewki. Wróciłam więc do domu bez. Nie pomogły tłumaczenia babci, że na pewno starczy mi pieniędzy i że marchewka jest jej bardzo potrzebna. Poszłam do pokoju, ubrałam się w mój nowy mundurek i powtarzając sobie: "Zuch jest dzielny" poszłam po marchewkę. Mundur dodał mi odwagi i pewności siebie. 
W Myszkowie zapisałam się do drużyny harcerskiej. Oczywiście rywalizowałyśmy z Kasią D. o to, która ma być zastępową. Nie przyszło nam do głowy, żeby utworzyć dwa zastępy i każda mogłaby piastować wymarzoną funkcję. Tak więc, piastowałyśmy funkcję zastępowej naprzemiennie :)
W kwietniu 1980 roku przyszedł na świat mój braciszek ( 11 lat różnicy ). I chociaż byłam nim zachwycona, i jak tylko mogłam pomagałam mamie to wakacje chciałam spędzić z dala od niemowlęcych krzyków. Przeczytałam w szkole ogłoszenie o naborze na obóz harcerski. Postanowiłam jechać. Dostarczyłam więc wypełnioną kartę do hufca i zaczęłam odliczanie dni do wyjazdu na obóz. Moja wiedza o obozach pochodziła z książek: " Czarne stopy", "Nowy ślad czarnych stóp" czy "Księga strachów" więc moja niecierpliwość była uzasadniona. Plecak spakowałam dwa tygodnie przed wyjazdem. Mój brak doświadczenia objawił się już podczas pakowania, ale o tym napiszę wieczorem :)


To oczywiście ja :)




czwartek, 19 marca 2015

Zaletą mieszkania daleko od szkoły było to, że mogłam, a nawet musiałam poznać okolicę. Ale Myszków, jako miasto mnie nie zachwycił. No cóż, urodziłam się w mieście z bogatą historią, z wieloma zabytkami i  miejscami godnymi polecenia. A Myszków otrzymał prawa miejskie zaledwie w 1950 roku. Mentalność mieszkańców była również inna, niż ząbkowicka. Wiąże się to z tym, że w Ząbkowicach znaliśmy się wszyscy, a w Myszkowie byłam obca. Centralnym punktem miasta był dworzec kolejowy. Nie było rynku ani żadnego placu. Nie pamiętam parku. Za to kolej była ciekawostką. Była to XIX wieczna kolej Warszawsko - Wiedeńska ( taka zapamiętana przeze mnie ciekawostka). Myszków, było to miasto przemysłowe. Fabryka naczyń emaliowanych, papiernia, fabryka pralek "Światowid". Tyle zdążyłam zaobserwować. W drodze do szkoły przechodziłam codziennie przez most nad Wartą i mijałam tory kolejowe. Sklepów też nie było za dużo. 

Jest rok 1980. Zaczyna się kryzys. Ówczesne rozgrywki polityczne są mi obce. Moi rodzice prowadzą prywatny biznes i sprawy związków zawodowych ich nie dotyczą. Nie mogę powiedzieć, żeby brakowało nam pieniędzy. Brakowało podstawowych produktów. Aby kupić lepszy kawałek mięsa, stoi się w kolejkach nocami. To samo dotyczy zakupu mebli, telewizora czy innych produktów AGD. Ale jakoś zdobywało się wszystkie, niezbędne rzeczy. Idąc do szkoły zawsze byłam zaopatrzona w gotówkę. Uwielbiałam ustawiać się w kolejkach i zdobywać różne frykasy: kawę, herbatę, cytryny... Z cytrynami związana jest pewna anegdota. Zdarzenie to uzmysłowiło mi, jak bardzo jestem w tym mieście, regionie, obca :)

Szłam ze szkoły. Przeszłam już kładkę kolejową i zbliżałam się do rzeki. W pewnym momencie ujrzałam kobietę niosącą w siatce cytryny. Ponieważ mój ojczym uwielbiał herbatę z cytryną, zapytałam owej pani, gdzie kupiła cytryny. Pani odpowiedziała, że na stacji. Zawróciłam szybciutko i pobiegłam na dworzec kolejowy, bo dla mnie "na stacji" było równoznaczne z dworcem kolejowym. Jak już się tam znalazłam, zaczęłam poszukiwania sklepu. Niestety jedynym miejscem, w którym ewentualnie mogłam nabyć cytryny był dworcowy bar. Poprosiłam wiec panią barmankę o kilogram cytryn. Pani spojrzała na mnie dziwnie i powiedziała, że może mi sprzedać cytryny, ale jedynie w plasterkach. Nie zamierzałam ustąpić, bo widziałam wyraźnie, że pewna pani niosła w siatce piękne cytryny w całości. Więc o żadnych plasterkach mowy być nie mogło :) Pani barmanka zadała mi pytanie: -Dziecko, ty długo mieszkasz w Myszkowie?- Od dwóch miesięcy, a dlaczego pani pyta? - Bo gdybyś pochodziła z Myszkowa, to wiedziałabyś, że na stacji, w języku miejscowych znaczy to samo co w innych miastach: w rynku, w mieście, w centrum...
Kupiłam cytryny w sklepie zwanym kaflokiem. I na zawsze zapamiętałam, co znaczy kupić coś na stacji.

Lubiłam szkołę. Lubiłam też swoją klasę. Mieliśmy bardzo mądrą wychowawczynię. Była polonistką i nazywała się Janina Wrona. W szkole duży nacisk kładziono na zintegrowanie klasy. A każdy wie, że klasy najbardziej integrują się na wycieczkach. Jeździliśmy więc na wycieczki, organizowali wyjścia na prażonki, wspólnie świętowaliśmy pierwszy dzień wiosny i dzień wagarowicza. Prażonki, to najlepszy ze znanych mi zwyczajów. Niech się schowają wszystkie grille świata. Były lokalnym zwyczajem. Przygotowywało się je w żeliwnym garze, zamykanym na śrubę. Na dno kładło się liść kapusty. Następnie kroiło się w plastry: ziemniaki, buraki, marchew i kiełbasę. Dobrze było tez dodać plastry boczku. Wszystko układało się w garnku warstwami i doprawiało jedynie solą i pieprzem. Na koniec przykrywało się ostatnią warstwę liściem kapusty, zamykało garnek i wkładało do ogniska. Czas oczekiwania na prażonki urozmaicaliśmy sobie grami i zabawami. Skakaliśmy w linkę, grali w zbijaka, zgadywanki, kalambury. Nigdy nie nudziliśmy się. Były to fantastyczne klasowe spotkania. W żadnej ze szkół nie zaliczyłam więcej klasowych wycieczek jak w Myszkowie.


Prażonki :)


W roku 1980 zostałam... starszą siostrą. Ale to wydarzenie zasługuje na całkiem osobny wpis.

CDN





wtorek, 17 marca 2015

Kolejny przystanek... Myszków

Naukę w myszkowskiej szkole rozpoczęłam w 1980 roku. Zamieszkaliśmy w małym, wynajętym mieszkaniu, na obrzeżach miasta. Pomimo obowiązującej rejonizacji, rodzice zapisali mnie do szkoły w centrum. Mieli nadzieję, że w niedługim czasie dostaną mieszkanie na budującym się osiedlu i żebym nie musiała ponownie zmieniać szkoły, zapisali mnie do tej w centrum. Oj naiwni...Tak więc przyszło mi pokonywać codziennie spory kawałek. 
Samej przeprowadzki, przewozu mebli i rzeczy w ogóle nie pamiętam. Mieszkanie było tragiczne. Pokój z kuchnią, ubikacja na korytarzu, w kuchni piec węglowy i okropny grzyb. Niestety grzyb ujawnił się już po podpisaniu umowy jako bonus. Zaletą zamieszkania w tym miejscu było to, że panowała tam wiejska atmosfera i dokoła miałam sporo rówieśników. Z przeprowadzką czekała na mnie niespodzianka... mama była w ciąży. Miałam w końcu doczekać się upragnionego rodzeństwa.

Stawanie przed obcymi dziećmi i dokonywanie autoprezentacji nie sprawiało mi kłopotu. Miałam już 11 lat i spore doświadczenie. Trafiłam do bardzo fajnej, zgranej klasy. Wiadomo, że jako obca, musiałam mocno zawalczyć o swoją pozycję.

Jak już wspomniałam, klasa była zgrana, każdy miał ugruntowaną pozycję, opinię itd. I nagle przychodzi jakaś nowa i burzy panujący ład. Oj, nie było mi łatwo, zwłaszcza, że trafiłam na godną przeciwniczkę.

Szkoła lat 80 tych pełna była różnorakich układów. Większość uczniów w mojej nowej klasie należało do tzw elity. Dzieci nauczycielskie to najniższy szczebel. Moja rywalka była córką pani prezes GS (chyba GS) i nie pamiętam dokładnie, ale jakiegoś wysoko postawionego członka PZPR czy naczelnika miasta. W każdym bądź razie, ludzi powszechnie znanych i szanowanych. Z racji pochodzenia miała wiele ulg w szkole. Ale naprawdę była bardzo zdolna i inteligentna. Zawsze sprawiała wrażenie znacznie starszej od pozostałych. Wysoka, postawna, szczodrze obdarzona przez naturę. Do tego najlepsza uczennica, I wtedy pojawiam się ja, staję przed klasą i mówię: Nazywam się Beata Talarek (w tle już słyszę talarek, dolarek itp) i będę chodzić z wami do klasy. Niby nic niezwykłego, ale zaraz po mojej krótkiej i lakonicznej prezentacji, wychowawczyni przystąpiła do odczytywania moich stopni. I tu okazało się, że jestem całkiem niezła. Może i urodę miałam nie nachalną, psujące się zęby, skromne ubranie, ale ... miałam doskonałe stopnie, w zasadzie ze wszystkich przedmiotów. W tym momencie odezwał się w nas obu duch rywalizacji :)

Nawiązała się między nami bardzo dziwna relacja. Czasami byłyśmy dobrymi koleżankami, spędzałyśmy ze sobą czas wolny przed albo po szkole, Miałyśmy podobne zainteresowania. A potem, z niewiadomych przyczyn następował zwrot. Kasia D. zaczynała mi dokuczać, rysować karykatury, robić drobne świństewka. Potem następował kolejny zwrot i znowu spędzałyśmy ze sobą czas.  To, czego jej z całego serca zazdrościłam, to to, że uczyła się gry na pianinie. I była w tym naprawdę dobra. Czasami, przed szkołą spotykałyśmy się u niej w mieszkaniu i wówczas próbowała mnie nauczyć. Ale cóż... słuch u mnie absolutny, czyli absolutnie nic. A do tego nie potrafiłam skoordynować ruchów wszystkich palców w obu dłoniach naraz. Ale parę taktów jedną ręką potrafię zagrać do dzisiaj :)

Drugą koleżanką, z którą spędzałam mnóstwo czasu, była Ala T. Szkoła w Myszkowie była tak naprawdę zespołem szkół. Ogromny budynek, w którym mieściło się przedszkole, szkoła podstawowa, szkoła specjalna i liceum. A klasy były liczne. A, B, C, D to standard. Zdarzały się nawet klasy E. Tak więc, aby pomieścić całe to towarzystwo, nauka odbywała się na dwie zmiany. Ponieważ mieszkałam dość daleko od szkoły i rano nie miałam co ze sobą zrobić, najczęściej przychodziłam do Ali i spędzałyśmy razem czas. Chyba nawet siedziałyśmy razem w ławce, ale za to głowy nie dam. Nie pamiętam.

Trzecią, a dla mnie najważniejszą koleżanką była Kasia G. Byłam niesamowicie ostrożna w nawiązywaniu przyjaźni. Bałam się, że jeśli tylko z kimś się zaprzyjaźnię, będę musiała się rozstać. Ale z Kasią G naprawdę zaprzyjaźniłyśmy się. Do dzisiaj, chociaż nasze drogi się rozeszły, wspominam ją z wielką czułością. I wcale nie potrzebuję się z nią spotykać, żeby nadal uważać ją za najlepszą przyjaciółkę.

Tak więc towarzysko spełniałyśmy się we czwórkę. W różnych konfiguracjach. Ale to nie znaczy, że nie było nikogo więcej. Była cała, fajna klasa, z którą przeżyłam wiele sympatycznych chwil. Oczywiście w miarę możliwości i czasu, postaram się wszystko tu opisać. Niestety nie dziś, bo wzywają mnie obowiązki gospodyni domowej. I pies patrzy na mnie z wyrzutem... obiecałam spacer.

CDN

Od lewej: Kasia G, ja i Kasia D. Zdjęcie zrobione w szóstej klasie


sobota, 14 marca 2015

Czar uśmiechu :)

W poniedziałek czeka mnie pierwsza wizyta z wnuczką u stomatologa. Bardzo ważna wizyta. Chciałabym zapobiec wszystkim zaniedbaniom, które były udziałem zarówno moich rodziców jak i w późniejszym okresie moim, a dotyczyło stanu uzębienia. Bo zęby to mój największy problem, a zarazem ogromny kompleks.

Jak już wspominałam we wcześniejszych postach, jako dziecko byłam uważana za niejadka i anemika. Nie trafiałam ze swoją urodą w kanon piękna, czyli rumianego, pulchnego bobaska. Mama za wszelką cenę chciała ten stan rzeczy zmienić. Za ciężko zdobyte dewizy kupowała mi w PEWEXIE preparaty witaminowe, z dużą zawartością żelaza. Pragnienie posiadania rumianego dziecka była tak wielka, że pasła mnie tymi specyfikami nawet wtedy, gdy zaczęłam ząbkować. Żelazo plus malutkie ząbki nie współgrają ze sobą, ponieważ niszczy szkliwo, a co za tym idzie osłabia zęby.Nie wiem czy stałam się bardziej rumiana. Pamiętam natomiast swoją pierwszą wizytę u dentysty. Osłabione zęby zaczęły mi najzwyczajniej dokuczać. Mama zaprowadziła mnie do dentysty ( ta pani pomimo podeszłego wieku nadal jest dentystką i przyjmuje pacjentów), zostałam posadzona na fotelu i ... No cóż, pani specjalnie nie przejęła się moim uzębieniem, zwłaszcza, że miałam dopiero cztery lata i ząbki powinny mi jeszcze trochę posłużyć. Bolą ? ... należy usunąć. Złapała kleszczami za jedynkę i sprawnym ruchem pozbawiła mnie obu, za jednym podejściem :) Te nieszczęsne jedynki zaczęły mi rosnąć dopiero w drugiej klasie.Innych wizyt u stomatologa w okresie przedszkolnym nie pamiętam. Kiedy już wyrosły mi te upragnione zęby były ogromne i krzywe. Jakby tego było za mało, już w czwartej klasie zaczęły się psuć. Nie wynikało to z tego, że o nie nie dbałam. Były po prostu słabe.

Akurat w tym czasie rozpoczynałam naukę w kolejnej, nowej szkole. Ubytki w uzębieniu zostały dostrzeżone przez jedną z koleżanek i natychmiast wykorzystane przeciwko mnie. Rysowała karykatury ze szczegółowym opisem owych ubytków, dokuczała mi w każdy możliwy sposób. Walczyłyśmy o pozycję w klasie, więc wszystkie chwyty były w użyciu. 
Wizyty u stomatologów, przynajmniej dwa razy w tygodniu, rozpoczęłam właśnie wtedy :) Efekt był mizerny. Pani dentystka łatała mi zęba w jednym miejscu ( procedura była inna niż obecnie, zakładanie lekarstwa, trucie i inne zabiegi trwały bardzo długo) a w następnym tygodniu pojawiał się nowy ubytek. Syzyfowa praca. Zęby zaczęły spędzać mi sen z powiek, stały się moim największym kompleksem. W zasadzie są nim nadal, ale jestem już w wieku, w którym kompleksy nie są zbyt bolesne i dokuczliwe. 

Problem mój podążał za mną przez kolejne lata. A nawet się pogłębiał. Moi rówieśnicy spędzali popołudnia na zabawie, grach, spacerach, a ja w poczekalniach dentystycznych. Jedyną dostępną rozrywką było czytanie. Stąd pewnie pochodzi ogromna liczba przeczytanych przeze mnie książek. Do dzisiaj mam zwyczaj noszenia w torebce książki i czytania w każdej chwili, zwłaszcza w poczekalniach :) W Ząbkowicach babcia, sugerując się pocztą pantoflową znalazła mi ponoć dobrego stomatologa. Rozpoczęłam wizyty. Większego partacza jak żyję, nie spotkałam. Za to cenił się wysoko. Czasami myślę,że jakbym odkładała wszystkie pieniądze jakie wydałam na prywatne wizyty, dzisiaj stać by mnie było na super wypasione implanty :) 
Któregoś dnia obudziłam się z ogromną opuchlizną. Spuchłam oczywiście od zęba leczonego dnia poprzedniego. Doczekałam popołudnia i udałam się z problemem do pana dentysty. Ten wpadł na genialny pomysł: przewiercił mi zęba, aby dać ujście ropie. I tak z niczym nie zabezpieczonym zębem wróciłam do domu. Nazajutrz, w szkole, na lekcji WF graliśmy w piłkę ręczną. Moja koleżanka Agnieszka, która zwykle stałą na bramce, zapragnęła pograć w polu. Zamieniłam się z nią i stanęłam na bramce. Aga z pięknego wyskoku rzuciła piłkę, ja z ogromnym poświęceniem starałam się obronić i... z całym impetem dostałam piłką w twarz. Poczułam jakiś dyskomfort w ustach, ale specjalnie się nie przejęłam. Po powrocie do domu postanowiłam coś przekąsić. Zrobiłam sobie pajdę chleba z jakąś wkładką (chyba był to kotlet schabowy, ale pewności nie mam) i przystąpiłam do konsumpcji. Był to tylko jeden gryz. Mój ząb został w kanapce. Ogarnęła mnie czarna rozpacz i z płaczem zamknęłam się w łazience. Moja rodzina nie pomagała mi w tej trudnej chwili. Wujek zaczął się naigrywać, bredził coś w rodzaju Beata- szczerbata i tym podobne, a ja ryczałam w tej łazience. No cóż, potrzeba od zawsze była matką wynalazków. Ponieważ na drugi dzień nie było zajęć w szkole (chyba to był dzień dziecka) poszłam rano do Vity do dentysty. Tym razem pani dentystka obejrzała szczątek mojego uzębienia i powiedziała, żebym poszła do protezowni. Tyle, że nie miałam pojęcia, gdzie ta protezownia się znajduje. Żadnych innych informacji. A poza tym w tej protezowni od ręki takich spraw nie załatwiali, a ja za żadne skarby nie mogłam pokazać się w szkole bez zęba. Po powrocie do domu ponownie zajęłam łazienkę i oddałam się rozmyślaniom. Jak pomysłowy Dobromir :) Przytargałam różne materiały: chleb, plastelinę, świecę i rozpoczęłam próby. Najlepszy okazał się wosk. Wycięłam kwadracik wielkości zęba, podgrzałam nad płomieniem i uformowałam woskowy implant. Jakież było zdziwienie mojego wujka, jak zobaczył mnie z pełnym uzębieniem. Z czasem mój wynalazek był modyfikowany. Do klejenia zęba zużyłam całą komunijną gromnicę. Najbardziej pasowała kolorystycznie. Podgrzewanie nad płomieniem zamieniłam na gorącą wodę i przetrwałam tak aż do... pełnoletności. Do mojej zębowej tajemnicy dopuściłam tylko jedną przyjaciółkę Mariolę. Z woskowym zębem jadłam, spałam, jeździłam na wycieczki i obozy. Problem na nowo wrócił po ciąży. Wtedy posypały mi się prawie wszystkie zęby i woskowe implanty już się nie nadawały do uzupełnień :)

Po raz kolejny rozpoczęłam leczenie. I po raz kolejny z mizernym efektem. W końcu musiałam przejść na uzębienie wymienne. Taki los. Jak wygram w lotto to pierwszą moją inwestycją będą śliczne implanty. Nawet jeśli będę miała wówczas osiemdziesiąt lat :)

Chciałabym, żeby moją wnuczkę ominęły wszystkie zębowe problemy. Aby jej uśmiech zawsze był olśniewający. I żeby ominęły ją wszystkie bóle zębów. Panuje powszechna opinia, że mleczaki nie są ważne. Wypadną i tyle. Niestety... o mleczaki również trzeba dbać, a dentysta nie może być straszakiem na niegrzeczne dzieci.


Na tym zdjęciu nadal mam w ustach woskowego "zęba"

piątek, 13 marca 2015

Nie lubię pomidorowej zupy :)

Będąc małym dziecięciem obiecałam sobie ( a może tylko mi się wydaje, że obiecałam ), że moich dzieci nigdy nie zmuszę do jedzenia. W kanonie dziecięcego piękna, propagowanym przez niektórych rodziców, a przede wszystkim dziadków, dziecko powinno być okrąglutkie, pulchne i rumiane :) Taki obraz zdrowego dziecka propagowała również moja mama.

Ze swojego dzieciństwa pamiętam pewne sprzeczności żywieniowe: babcia Adela spełniająca wszystkie moje kulinarne zachcianki... i rodzice przymuszający do jedzenia leżącym na stole paskiem.

Największą traumę żywieniową przeżyłam jednak w Zawierciu :) Dziś opowiadam o tych doświadczeniach z humorem, ale zapewniam, że wówczas do śmiechu mi nie było.

Zawierciańskie zwyczaje żywieniowe oparte były głównie na mięsie. Im więcej i tłuściej, tym bogatszy dom. Kiedy już zamieszkaliśmy razem, musieliśmy dostosować się do zwyczajów. Na szczęście wspólne śniadania miały miejsce tylko w dni wolne. Kolacje... niestety codziennie. Główne menu śniadaniowo-kolacyjne składało się z plasterków wszelkiej wędliny: szynki, baleronu, boczku, kiełbasy podsmażonej na tłuszczu i podawanej na ciepło. Nikt nie zwracał uwagi, że żołądek małego dziecka nie jest w stanie przyjąć takiej ilości pokarmu, jak dorosłego. Dostawałam więc na talerz obowiązkowy zestaw i przystępowałam do konsumpcji. Do dziś mam odruch wymiotny na samą myśl o tych ociekających tłuszczem kęsach. Jedynym jasnym punktem na mym talerzu był pasztet pieczony przez panią babcię. Mama ojczyma nie była wzorem gospodyni. Tak naprawdę nie umiała gotować. Ale pasztet... wychodził jej mistrzowski. Pikantny, z chrupiącą skórką, palce lizać. Niestety nie mogłam poprzestać na pasztecie. Zestaw był obowiązkowy :) Męczyłam się więc nad talerzem, razem z wędlinami przełykając łzy. Dopuszczalne było pozostawienie na talerzu dwóch plasterków. Tylko, że owe pozostawione plasterki lądowały na wspólnym półmisku i były ponownie serwowane na kolejny posiłek. Nic nie mogło się zmarnować. Jakoś nie mogę sobie przypomnieć jedzenia warzyw czy nabiału. Królowała wędlina...

Gdyby ktoś pomyślał, że to było najgorsze, popełniłby błąd. Najgorsza była zupa. W niedzielę nastawiany był tradycyjny rosół. Jak w milionach innych domów. Rosół jak rosół był w porządku. Tylko, że na pięcio osobową rodzinę ten rosół był gotowany w garze wielkości kociołka do gotowania bielizny ( w czasach mojego dzieciństwa pralka automatyczna była marzeniem, pościel i ręczniki gotowało się w kotle ). W poniedziałek pozostały rosół był przerabiany na tradycyjną poniedziałkową pomidorową. Do tegoż gara wrzucany był pozostały z niedzieli makaron i ...zupka gotowa. Powiecie, nic strasznego. Owszem. Tyle, że zupa pomidorowa była rozlewana do garnków na: wtorkową pomidorową, środową pomidorową, czwartkową i piątkową i ustawiana na schodach prowadzących na strych. Wtorkowa była jeszcze ok, ale piątkowa... sama wychodziła z garnka. Kiedy po powrocie dziadka z pracy, jego żona rozpoczynała odgrzewanie tej wykwintnej potrawy, w całym domu rozchodził się okropny odór skisłej potrawy. Zjedzenie tego było ponad moje siły. Błagałam mamę, żeby zapisała mnie do szkolnej stołówki, ale ... przecież byłam niejadkiem, na pewno płacili by na darmo. Kiedy już wyprowadziliśmy się z Zawiercia, zupa pomidorowa całkowicie wypadła z mojego jadłospisu. Po latach wróciła, ale tylko z dodatkiem ryżu.

Innym dziwnym zwyczajem było obdarowywanie mnie czekoladkami. Czekoladki, które dostawałam pokryte były już białym nalotem. I znowu niewdzięczna, nie chciałam ich jeść.

Ale nie wszystko było złe. Muszę przyznać, że babcia ( nie była tak naprawdę moją babcią, ale tak kazała na siebie mówić) piekła fantastyczny drożdżowy placek z kruszonką. I z całych sił staram się, żeby w mojej pamięci pozostał pasztet i placek z kruszonką! Precz z piątkową pomidorówką :)

Korzyść z moich kulinarnych doświadczeń odniosły moje dzieci, rodzeństwo, a teraz wnuczka. Nigdy nie zmuszałam i nie nakłaniałam siłą do jedzenia. Żadne tam za mamusię, za tatusia... Dziecko zdrowe nie musi być rumiane. Pamiętajcie o tym. I ważną rzeczą jest to, żeby w pamięci pozostały im smaki dzieciństwa, dla których będą chciały wracać do rodzinnego domu. Ja niestety jestem miłośniczką jedzenia stołówkowego. I przykładam ogromną wagę do świeżości produktów. Takie dziwactwo mi pozostało :)

niedziela, 8 marca 2015

Powrót na ulicę Smutną

Lato 1979 r. Pożegnałam przyjaciół z ulicy, bo tych ze szkoły nie miałam okazji pożegnać. Decyzja o moim zamieszkaniu z rodzicami zapadła nagle. Być może mama czuła się osamotniona i zapragnęła mieć mnie przy sobie? W życiu rodziny nastąpiły zmiany. Rodzice zajęli się biznesem. Wówczas nazywano to prywatną inicjatywą. Kiosk 1001 drobiazgów. Ponownie zamieszkaliśmy z rodzicami ojczyma, ale już w znacznie większym pokoju. Do pracy dojeżdżali do pobliskiej miejscowości, do Myszkowa.

Pomimo tego, że zostawałam w domu sama, nie czułam już osamotnienia. Nabrałam wprawy w nawiązywaniu nowych kontaktów. Mój świat rozszerzył się poza ulicę Smutną. Okazało się, że w pobliżu mieszkało całkiem sporo moich rówieśników. Nowe znajomości kwitły. No i oczywiście miałam już przyszywane kuzynostwo Renię i Darka, wraz ze wszystkimi ich znajomościami. Często u nich nocowałam, a nawet zostawałam na parę dni. Bardzo miło wspominam czas spędzony z Renatą i Darkiem. W zasadzie nigdy nie nudziliśmy się, bez względu na pogodę. W pogodne dni chodziliśmy na wyprawy do pobliskiego lasu, zbierali jagody, budowali szałasy, bawili w partyzantów bądź Indian. Wszystko zależało od tego, jaki film oglądnęliśmy w teleferiach :) A w pochmurne i deszczowe dni do zabawy zaadaptowaliśmy cały strych. Nie mam pojęcia skąd braliśmy wszystkie stroje, peruki, suknie, w które przebieraliśmy się bawiąc w teatr czy królestwo.

Wakacje dobiegły końca. Znowu przyszło mi stanąć przed grupą zgranych już ze sobą dzieciaków i zaprezentować się jak najlepiej. Wróciłam do szkoły, w której rozpoczynałam swoją naukę, niestety do innej klasy. Nie miało to dla mnie znaczenia, ponieważ nie pamiętałam nikogo z pierwszej klasy. Pamiętam pierwszy dzień nauki. Przyszłam do szkoły w błękitnym fartuszku ( to były czasy, w których do szkoły chodziło się w stylonowych fartuszkach z białymi kołnierzykami), białej, plisowanej spódniczce, uczesana w kucyki z wielkimi kokardami. Ustawiłam się pod klasą i czekałam z innymi na dzwonek. To była już czwarta klasa, czas, w którym dziewczynki i chłopcy okazywali się istotami z zupełnie obcych sobie planet :) Chłopcy zaczepiali dziewczynki w różny sposób, tworzyły się grupy wciągające się na zmianę do łazienek. Zabawa polegała na tym, że paru chłopców wciągało dziewczynkę do męskiej toalety, a dziewczyny w rewanżu wciągały chłopaka do damskiej. Każda epoka ma swoje zwyczaje. Przyglądałam się tym poczynaniom z boku, bo jeszcze nie należałam do grupy. Byłam tą nową. W pewnej chwili jeden z chłopców podbiegł do mnie i podniósł mi spódnicę z okrzykiem: kino za darmo! Nie wiem co we mnie wstąpiło. Rzuciłam się na chłopaka i zaczęłam go okładać pięściami. W końcu siedziałam na nim okrakiem i tłukłam ze wszystkich sił, aż zostałam siłą z niego ściągnięta. Nie był to najlepszy sposób na nawiązanie relacji, ale ... chłopakom się to spodobało. A ja przez parę miesięcy za skarby świata nie ubrałam spódnicy.

Nie pamiętam imion ani nazwisk moich koleżanek i kolegów z tamtej klasy, ale pamiętam parę epizodów. Podprowadziłam z domu dwa papierosy, które schowałam w pudełku z chińskimi kredkami świecowymi :) Nie mam pojęcia po co to zrobiłam. Pokazałam te papierosy jakiejś koleżance, która postanowiła za nas obie, że pójdziemy je wypalić na przerwie, w krzakach za szkołą. Zdaje się, że poszłyśmy w te krzaki i wypaliły, ale czy nam smakowały??? Raczej nie, bo do dnia dzisiejszego nie palę papierosów.
Nauka w szkole odbywała się na dwie zmiany. Tak, teraz to nie do pomyślenia, ale klasy w moich szkolnych czasach liczyły ponad 30 osób, a nauka, jak już wspomniałam, odbywała się na dwie zmiany. Czasami lekcje zaczynaliśmy dopiero o godzinie 12. Rodzice byli już w pracy, należało więc zagospodarować sobie czas. W szkole w Zawierciu modne były tzw dobre uczynki. Na czym to polegało? Uczniowie mieli założone zeszyty dobrych uczynków. Chodzili po sąsiadach, czy pobliskich sklepach, kioskach i szukali sposobności wykonania jakiegoś dobrego uczynku. Pozamiatania podwórka, czy umycia wystawy sklepowej, popilnowania dziecka, zaniesienia siatki z zakupami czy zrobienia zakupów. Osoba, która była adresatem dobrego uczynku, dokonywała wpisu do zeszytu. Wszyscy rywalizowaliśmy ze sobą na ilość dobrych uczynków, bo to była przepustka do lepszego stopnia ze sprawowania. Bardzo miło to wspominam i uważam za doskonały sposób wychowawczy.

Czwarta klasa to czas, w którym zaczynało się świętować urodziny zapraszając koleżanki i kolegów. Pamiętam, że zostałam zaproszona na takie przyjecie do jednego z kolegów. Zaopatrzona w stosowny prezent ( najczęściej dawało się książki) poszłam na przyjęcie. Kolega mieszkał zaledwie dwie przecznice ode mnie. Po skonsumowaniu tortu, kanapek i paluszków należało zainicjować jakąś zabawę. Moje pokolenie najlepiej bawiło się na świeżym powietrzu. Poszliśmy więc na podwórko pobawić się w chowanego. Okazało się, że podwórkiem kolegi był... stary żydowski cmentarz. Miał jeszcze lepszą jazdę niż ja, bo ja miałam cmentarz za płotem, a on miał za domem. Bawiliśmy się w chowanego, kryjąc się za zdewastowanymi nagrobkami. Jakoś tak utkwiło mi to w pamięci...

Popołudnia i wieczory spędzałam przeważnie sama. Raczej się nie nudziłam. Kiedy tylko pogoda nie pozwalała na zabawę na zewnątrz, urządzałam w kartonie domek dla lalek. Generalnie nie bawiłam się lalkami, ale lubiłam robić im ubranka na szydełku, czy urządzać domek. Meble kleiłam z pudełek po zapałkach, szyłam firanki, robiłam dywaniki. W końcu postanowiłam domek oświetlić. Budowałam lampki łącząc małe żaróweczki z bateryjką. Wszystko działało bez zarzutu. Ale we mnie obudził się duch naukowca. Zapragnęłam doświadczeń. Mieliśmy nocną lampkę, taką ze zwykłą żarówką z dużym gwintem. Zastanowiło mnie, co się stanie, kiedy wykręcę żarówkę i zastąpię ją malutką żaróweczką od bateryjki??? Musiałam sprawdzić :) Wykręciłam żarówkę, w otwór wrzuciłam żaróweczkę i włączyłam lampkę do prądu. O rety, nie wiem, czy to był zbieg okoliczności, czy moje działanie. Żaróweczka strzeliła i...wysadziło korki w całym domu. Jakby tego było mało, zgasło światło na całej ulicy. Nie macie pojęcia, jakiego miałam stracha. Zachowałam na tyle przytomności, żeby wyłuskać żaróweczkę z lampki i ponownie wkręcić żarówkę. Szybciutko byłam przebrana w piżamę i ... spałam jak aniołek. Co złego, to nie ja.

Nadeszła zima. Zimę 1979/1980 ogłoszono zimą stulecia. Na obrzeżu miasta znajdował się akwen wodny. Ślizganie się po zamarzniętych zbiornikach wodnych było dość powszechne. Ja na szczęście miałam dość daleko do tego lodowiska. Na gwiazdkę dostałam łyżwy figurówki, takie o jakich marzyłam. Ślizgałam się po cmentarnych alejkach, nabierając wprawy w jeździe. Przyszły ferie i znowu mogłam spędzać czas z kuzynami. Koło ich szkoły zrobiono lodowisko, więc nasze zabawy były jak najbardziej bezpieczne. Tyle, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Pod koniec ferii, w akwenie utopiła się jakaś dziewczynka z naszej szkoły. Nie znałam jej osobiście, ale całą szkołą poszliśmy na pogrzeb. To, co utkwiło mi w pamięci, to ogromna rozpacz rodziców tego dziecka i to, że matka nalegała na otwarcie trumny. Trumnę otworzono. Zobaczyłam wtedy ciało dziecka ubranego w białą komunijną sukienkę i wianuszek. To było pierwsze zetkniecie ze śmiercią dziecka. Długo o tym wydarzeniu pamiętałam.

Moi kuzyni zarazili mnie pewną namiętnością... filatelistyką. Zbierałam wówczas różne rzeczy: opakowania po czekoladach, obrazki z gumy Donald, widokówki z postaciami z bajek, zwierzętami, dziećmi. Pamiętam do dziś serię widokówek z reprodukcjami portretów dzieci Wyspiańskiego.

Stanisław Wyspiański- Dzieci.Śpiący Staś 1904 r.

Na zbieraniu znaczków absolutnie się nie znałam. Ale ponieważ nastała moda na filatelistykę, dostałam od Darka mały klaser i kilka znaczków, które miał zdublowane, czyli taki zestaw startowy. Pokazano mi parę albumów, katalogów... czyli wiedza w pigułce. Niesamowicie wkręciłam się w te znaczki. Zgromadziłam kilka klaserów. Niestety, kiedy zostałam matką, pomyślałam, że zbieranie znaczków jest dziecinne i oddałam je bratanicy męża. Muszę ją zapytać, czy ma jeszcze te znaczki? Gromadzenie kolekcji wymagało wielu wysiłków, zawierania znajomości z sąsiadami, którzy dostawali korespondencję zza granicy, czy innymi zbieraczami. Niestety nie było allegro :( Filatelistyka to bardzo fajne hobby, ale chyba już zanikające. No cóż e-maile nie wymagają naklejania znaczka.

Któregoś dnia znowu nie miałam okazji pożegnać koleżanek i kolegów z klasy... Dowiedziałam się, że wyprowadzamy się do Myszkowa i tam będę kontynuować naukę.

CDN




czwartek, 5 marca 2015

Można by pomyśleć, że bycie rodzicem to łatwe zadanie. Niestety nie. A bycie rodzicem, który wstępuje w nowy związek, to chyba najtrudniejsza życiowa rola. Można swoim postępowaniem wyrządzić wiele szkód, zwłaszcza swojemu dziecku. Często kobieta, matka, ma ogromny żal do byłego partnera i ze wszystkich sił chce odpłacić pięknym za nadobne. Co robi??? Używa dziecka. Ja ci pokażę, nie zobaczysz dziecka, nie będziesz widział jak dorasta, ominął cię wszystkie ważne wydarzenia... I w tym miejscu zapomina się o osobie ponoć najważniejszej, o dziecku.

Taka sytuacja zdarzyła się w mojej rodzinie. Kiedy rodzice postanowili założyć nowe związki, potraktowali mnie jak kartę przetargową. Nie wiem czy mój ojciec zabiegał o kontakt ze mną, ale na pewno kontaktu chciała moja babcia, dziadek, chrzestna... A zostałam go pozbawiona. Całe moje dzieciństwo opowiadano mi bzdury o tym, że zostanę przez rodzinę ojca porwana. Od chwili wyjazdu z Ząbkowic straciłam kontakt ze wszystkimi. Oderwano mnie od moich korzeni i siłą próbowano zaszczepić na obcym mi i nieżyczliwym gruncie. Bo dlaczego niby miałam mówić babciu czy dziadku do obcych mi ludzi? A tego wymagał ode mnie ojczym. Wymagał również, żebym mówiła do niego "tatuś".

Ważnym wydarzeniem w życiu dziecka jest Pierwsza Komunia Święta. Niczym się od innych dzieci nie różniłam, również przeżywałam ten dzień. W tak ważnym dniu powinna dziecku towarzyszyć rodzina. Nie pamiętam swojego przyjęcia komunijnego ze szczegółami. Na pewno nie było na nim mojego ojca, babci, dziadka i chrzestnej. Niedawno przeglądałam zdjęcia i zapytałam mamę, dlaczego na zdjęciu z komunii nie ma oprócz jej nikogo z mojej rodziny??? Nie potrafiła odpowiedzieć, bo pomimo upływu lat, wojna pomiędzy moimi rodzicami trwała. pewnie o alimenty. Tak więc na zdjęciu jestem ja, mama i cała rodzina mojego ojczyma, czyli obcy mi ludzie. O więziach świadczy również fakt, że do fotografii nie stanęła również babcia Ziuta czy siostra mamy, ciocia Maryla. Chociaż one w przyjęciu uczestniczyły. Nie mogło być inaczej, przecież do końca trzeciej klasy mieszkałam z babcią i ciocią i wujkiem, więc obligatoryjnie byli na moje przyjęcie zaproszeni :)


na fotografii od lewej: przyszywana ciocia Irena, wujek Staszek, teściowa mamy, przyszywana kuzynka Renata, moja mama, ojczym i jego ojciec, z przodu ja i przyszywany kuzyn Darek


Jak przyjęcie to i prezenty :) Tu pewnie zawiodę młode pokolenie, bo za mojego dzieciństwa prezenty były nader skromne. Najlepszy dostałam od cioci Maryli: rower produkcji radzieckiej o nazwie MOTOCROSS. To był naprawdę cudowny rower. Coś na wzór późniejszych BMX. Nie do zdarcia aż do momentu kiedy na świecie pojawił się mój brat i dorósł do tegoż roweru :) On mu poradził. Oprócz roweru pamiętam tylko jeden jeszcze prezent. Dostałam go od chrzestnego. Mój chrzestny to oddzielna historia. Przyjechał do mnie na komunię, ale cały w strachu, żeby ktoś przypadkiem nie zauważył, że wszedł do kościoła. Pełnił jakąś poważną funkcję w PZPR, Kiedy fotograf umieścił nasze zdjęcie na wystawie zakładu, mój chrzestny mało nie dostał zawału ze strachu. Widziałam go jeszcze tylko raz, kiedy byłam już dorosła. Nie mam pojęcia czy jeszcze żyje i co się z nim dzieje. Ale wróćmy do prezentów. Prezent od chrzestnego świadczył o jego wiedzy na mój temat :) Otóż dostałam od niego złoty łańcuszek z wisiorkiem. Wypas. Tyle, że na wisiorku widniał symbol wagi, znaku zodiaku, który nijak nie pasował. Tak się bowiem składa, że ja jestem spod ryb. Może mojemu chrzestnemu wydawało się to nieistotne? Łańcuszek z wisiorkiem zaczęła nosić moja mama i pewnego dnia po prostu go zgubiła. Trochę szkoda. Nie dlatego, że czułam do niego jakikolwiek sentyment, tylko dlatego, że moja pierwsza córka jest spod znaku wagi. Miałaby wisiorek z historią, a tak...przepadło.

Wraz z komunią i końcem roku szkolnego 78/79 skończyło się moje beztroskie dzieciństwo u babci i cioci. Mama z ojczymem postanowili, że znowu musimy być rodziną i ponownie zabrali mnie do Zawiercia.

CDN



wtorek, 3 marca 2015

Skomplikowana droga edukacji :)

Nadszedł czas pójścia do szkoły :) W ogóle nie pamiętam przygotowań, zakupów czy pierwszego dnia w szkole. Naukę rozpoczęłam w szkole nr 5 w Zawierciu, w klasie I b. Nie pamiętam jak wyglądała moja wychowawczyni, ani żadnego dziecka. Za to pamiętam, że uczyłam się z elementarza Falkowskiego. Mieliśmy ławki z otworami na kałamarze i pisaliśmy obsadką ze stalówką maczaną w kałamarzu. Zawsze dzień rozpoczynał się od wniesienia proporczyka klasy i odśpiewania piosenki: " Gdy dzwoneczek się odezwie biegniemy do szkółki, by pracować ( tu zapomniałam) jak robocze pszczółki. Dana moja dana szkółko ukochana, chętnie cię witamy bo szczerze kochamy". I zapamiętałam jeszcze dzień, w którym przyszedł fotograf i robił nam zdjęcia w ławce, na tle dużej mapy. Gdzieś mi się to zdjęcie zapodziało przy licznych przeprowadzkach. Szczerze mówiąc nie wiem jak długo chodziłam do tej szkoły. Pewnej nocy zostałam wyrwana ze snu, na piżamkę mama ubrała mi tylko rajstopy i kurtkę. Uciekałyśmy...
W poczekalni dworca kolejowego stał piec kaflowy. I za tym piecem chowałam się, czekając na pociąg. Podszedł wtedy do nas jakiś bezdomny i podarował mi obrazek z Matką Boską Częstochowską. Powiedział, żebym się nie martwiła, że wszystko będzie dobrze...

 Dla mnie rzeczywiście stało się dobrze. Wróciłam do ukochanych Ząbkowic, do ukochanych babć i cioci. Nie miałam ze sobą dosłownie nic. Po paru dniach zostałam zapisana do szkoły nr 4 na ulicy Ziębickiej. Teraz znajduje się tam przedszkole, do którego chodzi moja wnuczka. Mam niesamowity sentyment do tego budynku.

Babcia i ciocia zaopatrzyły mnie w najpotrzebniejsze ubrania i przybory i zaprowadziły do szkoły. Pierwszego dnia w nowej szkole również nie pamiętam.

Szkoła była malutka, kameralna. Wszyscy się ze sobą znali. W głębi podwórka znajdował się mały budynek, w którym pracowała higienistka szkolna i dentystka. Dentystka bardzo często zapraszała całe klasy na przegląd uzębienia. Kiedy miała zastrzeżenia co do stanu naszych zębów wzywała do swojego gabinetu tortur. Wiadomo, że nikt dobrowolnie nie chciał tam się znaleźć. W doprowadzaniu delikwenta do gabinetu brała udział cała szkoła :) Oprócz przeglądów pani dentystka rozdawała nam również tabletki do fluoryzacji zębów. Do dziś pamiętam i czuję ich bananowy smak. Każdy chciał być na końcu tego rozdawania, bo ostatni otrzymywał buteleczkę i dwie tabletki.

Nauka w szkole przebiegała miło i przyjemnie. Oprócz szkolnych znajomości kwitły nasze uliczne przyjaźnie. Bo moje pokolenie w zasadzie wychowywała ulica. Na ulicy bawiliśmy się wszyscy razem, bez względu na wiek. Starsi opiekowali się młodszymi. Zabawa absorbowała nas do tego stopnia, że ściągnięcie nas wszystkich do domu wymagało ogromnego wysiłku od rodziców i opiekunów. Czasami szkoda nam było czasu na posiłek, więc co i rusz rozlegał się okrzyk: mamo (babciu) rzuć mi chleba ze smalcem! Oczywiście większym wypasem był chleb z masłem i cukrem, a największym ( który niestety wymagał osobistego odbioru) chleb ze śmietaną kremówką i cukrem. Wychodziło się z taką kromką i ... zewsząd rozlegał się okrzyk;z ciebie! No, chyba że zdążyło się krzyknąć: nic ze mnie! Wtedy można było zjeść wszystko samodzielnie. Ale tak naprawdę dzieliliśmy się wszystkim. Te uliczne, podwórkowe przyjaźnie przetrwały do dzisiaj i są zdecydowanie mocniejsze i trwalsze od znajomości z facebooka :)

O "dorosłości" świadczyła szkolna teczka. Małolaty nosiły na plecach tornistry. Mniej więcej w czwartej klasie można było zacząć nosić teczkę z paskiem na jedno ramię. Bardzo chciałam mieć taką teczkę, a byłam dopiero w trzeciej klasie. W końcu babcia mi uległa i kupiła. Pamiętam, że była granatowa. Po skończonych lekcjach wracaliśmy do domów większymi grupami. Nie wiem co nas podkusiło, żeby sobie tę drogę utrudnić. Postanowiliśmy iść przez boisko szkolne i przeskoczyć po kamieniach rzeczkę. W tak ekstremalnych wyczynach tornister byłby wygodniejszy, ale ja miałam już swoją wymarzoną teczkę. Aby ułatwić sobie drogę postanowiłam przerzucić przez rzeczkę najpierw teczkę, a następnie przeskoczyć. Zamachnęłam się z całej siły i... niestety teczka stoczyła się po skarpie i wpadła do wody. Popłynęła z prądem :) Biegliśmy wzdłuż brzegu i próbowali ją wyłowić. Niestety zatrzymała się dopiero przy mostku na ulicy Partyzantów. Wszystkie książki, zeszyty, ćwiczenia rozmokły się doszczętnie. A to nie były czasy, w których można było pójść do księgarni i kupić nowe. O rety, jak ja się bałam wrócić do domu. Wymyśliłam, że to chłopaki ze starszej klasy wrzucili mi teczkę do wody. Nie spodziewałam się, że w moją babcię wkroczy taki bojowy duch i będzie chciała natychmiast dochodzić sprawiedliwości. Musiałam się przyznać. Za karę przepisywałam wszystkie ćwiczenia wypełniane od początku roku do zeszytów. Przepisywałam również zeszyty. O estetykę moich książek i zeszytów dbała ciocia i nie było zmiłuj :) Na przepisywałam się w czasie swojej edukacji, ale wyszło mi to na dobre.

Muszę przyznać, że ten czas swojego dzieciństwa wspominam najlepiej. Miałam mnóstwo koleżanek i kolegów, urodziła się moja najukochańsza kuzynka Monika, ciocia z wujkiem traktowali mnie jak swoje dziecko, a rodzina wujka stała mi się bardzo bliska. Spędzałam wakacje na wiosce zdobywając nowe doświadczenia. Pamiętam jak nie mogłam doczekać się wykopków i zapytałam: ciociu, kiedy w końcu pójdziemy zrywać te ziemniaki ? Wyobrażałam sobie, że ziemniaki rosną na krzaczkach :) Bardzo długo wypominali mi tę wpadkę. Pewnie, gdyby żyli, do dziś mieliby ubaw z moich rolniczych umiejętności.

Kiedyś, z koleżankami z ulicy, które chodziły do wyższej klasy, postanowiłyśmy wyruszyć na wyprawę. Nie wiem co wówczas wyobrażałyśmy sobie i na czym ta wyprawa miała polegać, no i oczywiście dokąd miała prowadzić. Rozpoczęłyśmy przygotowania od gromadzenia prowiantu. W piwnicy u koleżanki składałyśmy wszystko, co udało nam się zdobyć. Nie było tego dużo, jakieś konserwy i parę pomidorów. Wreszcie nadszedł ten czas. Do teczek zamiast książek spakowałyśmy nasze skarby i wyruszyłyśmy... na łąkę przy wodociągach :) Spędzałyśmy miło czas, aż zachciało nam się jeść. Niestety konserwy z naszego dzieciństwa wymagały użycia otwieracza, którego oczywiście nie miałyśmy. Zmasakrowałyśmy konserwy kamieniem, ale efekt był mizerny. W związku z tym postanowiłyśmy zakończyć naszą wyprawę. Ale... na łące pojawiły się dziewczynki z osiedla ( wojny terytorialne były na porządku dziennym i obejmowały wszystkie roczniki) i rozpoczęłyśmy potyczkę. Na początku słowną, a następnie przystąpiłyśmy do rękoczynów. W wyniku bitwy wylądowałam w rzeczce, przemoczona do suchej nitki :) Bitwa się zakończyła, a ja znowu bałam się wrócić mokra do domu. Moje koleżanki postanowiły wysuszyć ubranie i biegały po łące z częściami mojej garderoby zawieszonej na patyku. Trochę to trwało, ale udało nam się powrócić do domów na czas i nasze wagary pozostały naszą tajemnicą.

To był naprawdę fantastyczny czas. Zakończył się wraz z trzecią klasą, po której upomnieli się o mnie rodzice. I znowu z wielkim bólem i niechęcią musiałam jechać do Zawiercia. Ale o tym w następnym wpisie :)



CDN