niedziela, 21 lutego 2016

Wolny poniedziałek zobowiązuje mnie do umieszczenia nowego wpisu. Wolny poniedziałek zobowiązuje mnie do wielu innych czynności. Począwszy od odgruzowania mieszkania i nadrobienia wszystkich domowych obowiązków (o ile domowe obowiązki można nadrobić) aż do wypełnienia zobowiązań towarzyskich. Dziś... ostatnie zobowiązanie towarzyskie wobec sąsiadki... uczestnictwo w ostatnim pożegnaniu... Miałam zamiar wrócić do szkolnych wspomnień, ale na mojej ulicy skończyła się pewna epoka. Kiedy odchodzą ludzie, uświadamiamy sobie, że pomimo braku pokrewieństwa stanowili jakiś element w naszym życiu...
Na róg ulic Proletariatczyków i Reymonta wprowadziłam się w 1989 roku. Większość z sąsiadów stanowiło tzw. starą gwardię. Mieszkającą w okolicy od dziada, pradziada. Ząbkowice to małe miasto i nic dziwnego, że starsze osoby znały mnie od dziecka. Wrośliśmy w ten nasz mały kawałek świata. Wszystko wyglądało jak na małej wiosce. Sklep pani Marysi, gdzie można było posłać dziecko po bułki, a zapłacić później, gromady biegających po ulicy dzieci, wspólne sąsiedzkie przedsięwzięcia, wynoszenie krzesełek i spędzanie czasu na ulicy... Teraz trochę się zmieniło :( Nie ma na ulicy biegających dzieci, a spotkania sąsiedzkie odbywają się w zaciszu ogródków. Do niektórych mieszkań sprowadzili się nowi lokatorzy, młodzież rozjechała się po świecie... Ale pewne elementy pozostały :) Nieodłącznym elementem sielskiego, ulicznego obrazka była babcia Mendlowa. Od świtu do zmroku chodziła sobie po ulicy, od czasu do czasu przysiadając na wyniesionym z domu krzesełku. Babcia Mendlowa była osobą dość głośną, wścipską, ale... jednocześnie przyjacielską. Wielu z nas, mieszkańców naszego "Trójkąta Bermudzkiego" (Ziębicka, Proletariatczyków, Reymonta) narzekało, że babcia ciągle się do nas wtrąca. Ale była swoistym monitoringiem. Wiedziała kogo nie ma w domu, kto wyjechał, kto w pracy itp. Była zawsze. Aż tu nagle babci zabrakło. I okazało się, że krajobraz ulicy jest niepełny. Że brakuje nam jej donośnego skrzeku: Kosteczko, nie wolno szczekać na pana!!! 
Innym naszym ulicznym rezydentem był Tadziu Madej. Przyszedł również czas na Tadzia. A teraz...
Od paru lat w oknie pojawiała się uśmiechnięta twarz pani Halinki. Kiedy uległa wypadkowi i nie mogła już tak sprawnie się poruszać, zajęła miejsce w oknie. A że mieszkała na parterze, miała łatwy kontakt z tymi, co na ulicy.  Nieodłączny element. Każdego ranka, w drodze do pracy witałam się: Dzień dobry pani Halinko! Kiedy było ładnie i słonecznie, pani Halinka odpowiadała: Dobry, dobry Beaciu. Kiedy było pochmurno: a jaki on dobry, taki zgniły... Wieczorem, po pracy ten sam rytuał: Już po pracy?- pytała pani Halinka... I parę dni temu... zamiast dzień dobry... ujrzałam na drzwiach kamienicy klepsydrę :( Nie ma już pani Halinki... dziś pożegnamy ją, mam nadzieję, że licznym gronem. Skończyła się pewna epoka...

czwartek, 11 lutego 2016

I w końcu przyszedł wrzesień. Nowa szkoła, nowi nauczyciele, nowe znajomości i przyjaźnie. W ogóle nie pamiętam rozpoczęcia roku szkolnego. Pierwsze zachowane obrazy to klasa na pierwszym piętrze budynku na Konopnickiej i spotkanie z wychowawcą. A został nim pan Grzegorz Papiernik. Czasami jest tak, że sugeruję się pierwszym wrażeniem. A mój wychowawca... niestety nie wywarł na mnie dobrego wrażenia. Tak więc nasze relacje od samego początku były raczej trudne. Mój stosunek do niego zmienił się jakieś dwadzieścia lat później i stało się to przy okazji klasowego spotkania :-) Największym dla mnie zaskoczeniem była obecność w klasie kolegi z podstawówki Wojtka Ch. Przez całą szkołę podstawową był osobą wycofaną, nie nawiązującą prawie z nikim bliższych relacji. Nie należał również to zdolnych uczniów, więc jego obecność w naszej klasie mnie zaskoczyła. Tym bardziej, że nie zdawał z nami egzaminów wstępnych. Ze swoim wysokim wzrostem i szczupłą wtedy sylwetką pasował mi do sklepu żelaznego pana Szpili. Właściwie nie wiem dlaczego. Nie mam też pojęcia, czy Wojtek zdał maturę i ukończył technikum. Dotknęła go choroba psychiczna. W tej chwili bywa oderwany od rzeczywistości, całkowicie wyobcowany. Ale, co mnie ogromnie dziwi, poznaje mnie na ulicy i niejednokrotnie ucięliśmy sobie pogawędkę. W szkole nigdy chyba się do mnie nie odezwał. 
Siedzieliśmy w tej klasie z naszym wychowawcą i próbowaliśmy wysondować, co kto jest wart :-)  Niektóre osoby były mi znane, inne pamiętałam z egzaminu... ale były i takie, które trafiły do naszej klasy powtarzając rok. W sumie 27 osób. Całkiem niezła gromadka. Właściwie od tego pierwszego dnia pokochałam tę klasę i szkołę. I pomimo tego, że nie było mi dane ją ukończyć, do dnia dzisiejszego właśnie z tą szkołą i klasą się identyfikuję. Integracja przebiegała szybko i sprawnie. Po paru dniach byliśmy już zgraną paczką, grupą przyjaciół. Najlepsze szkolne wspomnienia pochodzą z budowlanki. To tam właśnie spotkałam w większości cudownych nauczycieli, którym mam zamiar poświęcić kilka (naście?)  wpisów :-) 
Klasa technikum budowlanego podczas obchodów 1 maja

wtorek, 9 lutego 2016

Sierpień 1984 obfitował w wydarzenia. Mniej więcej w połowie sierpnia zmarła moja przyszywana ciocia-babcia Miłosiowa. Nie wiem czy dożyła sześćdziesiątki. Zmarła na raka.Muszę nadmienić, że kiedy miałam 15 lat, wszyscy powyżej trzydziestki wydawali mi się starzy :) Zanim się rozchorowała była cudownym, wesołym człowiekiem. Nie za wysoka, mocno otyła, ale z niesamowitym dystansem do siebie. Potwornie przeklinała. Każdy jej to wybaczał, bo bez kur... na ustach, czegoś brakowało w wypowiedziach. Często gościłam w jej domu na wsi. Tak naprawdę większość moich wiejskich wspomnień jest związanych z Tarnawą. Kiedy zmarła, chciałam w jakiś sposób pomóc. Powierzono mi misję rozwieszania klepsydr. Kiedyś zawiadomieniami o śmierci zajmowali się najbliżsi, nie zakład pogrzebowy. Tak samo było z myciem i ubieraniem. Przy okazji urodzin mojego męża, 15 sierpnia, opisywałam dzień, w którym rozwieszałam klepsydry. 
Rysiek zaoferował mi swoją pomoc. I zawędrowaliśmy w okolice ogólniaka na Boh. Getta. Tam złapał nas letni, ciepły, aczkolwiek obfity deszcz. Schowaliśmy się pod jabłonką. Deszcz padał coraz intensywniej, a my przysuwaliśmy się do siebie coraz bliżej... I tak jakoś się zdarzyło, że nasze usta się ze sobą zetknęły... Pierwszy pocałunek... w deszczu, pod jabłonką, której już niestety nie ma. Dopiero w drodze powrotnej do domu, kiedy powtórzyliśmy go pod moim domem, dowiedziałam się o dwudziestych urodzinach. Tak więc teraz, 15 sierpnia, świętujemy dwie rocznice :-) 
Po tym romantycznym wydarzeniu zostaliśmy uznani na naszej ulicy za parę. I wtedy miało miejsce zdarzenie, które dzisiaj mnie śmieszy. Ale w tamten sierpniowy wieczór nie było mi do śmiechu :( 
Siedzieliśmy na ulicy , na naszym słynnym kamieniu. Iza, Darek, Grzesiek, Piotrek. Kumple w różnym wieku. Już wcześniej wspominałam, że w naszych kumpelskich, podwórkowych relacjach wiek nie odgrywał roli. Nagle, zza rogu budynku, wyłonił się Rysiek prowadząc za rękę jakąś dziewczynę. To, że szedł z laską nie miało znaczenia. Ale on udał, że nas nie widzi. Moja duma została mocno nadszarpnięta. Chłopcy postanowili wyśledzić, co też mój chłopak robi z obcą laską. Niestety, zaprowadził ją do domu i detektywi nie mogli kontynuować obserwacji. Padł pomysł, żeby pójść do mnie do domu i prowadzić obserwację z kuchennego okna, które sąsiadowało z oknem jego małego pokoju. Zrezygnowaliśmy z pomysłu na rzecz zabawy w cegłówki. Ale wszyscy patrzyli na Ryśka spod byka. Oczywiście, że Rysiu się tłumaczył, że musiał zaopiekować się dziewczyną Alka, kolegi z ulicy. Parę miesięcy temu zaprosiliśmy Alka do naszego domu na piwko. Po paru piwach wypłynęła sprawa dziewczyny. Panowie po ponad trzydziestu latach plątali się w zeznaniach, więc zaniechałam rozwiązania sprawy :-) Niech zostanie, że to była tylko koleżeńska przysługa.

poniedziałek, 1 lutego 2016

Wena do mnie przyszła w towarzystwie bezsenności. Muszę więc obie panie jakoś ugościć. Siadam zatem do komputera i piszę :)
Obóz w Poddąbiu z 1984 roku opisałam już wcześniej. Po powrocie z obozu miałam jeszcze przed sobą wiele wakacyjnych dni. Ewelinka, moja malutka siostrzyczka pozostawała w szpitalu, w inkubatorze. To nie były czasy, w których można było odwiedzać szpitalny oddział. Tak więc jeszcze jej nie widziałam. Mama pojechała do Zabrza, do swojego brata, który z racji zatrudnienia w kopalni mógł w specjalnym, górniczym sklepie kupić niezbędne dla niemowlęcia rzeczy. Przyjechała z Zabrza z wózkiem z wikliny. Biało-granatowym i ogromnym. Dodatkowo kupiła parę niemowlęcych komplecików. Wydawało by się, że jesteśmy przygotowane na przyjęcie dziecka do domu.
I przyszedł w końcu ten dzień! Mama poszła do szpitala odebrać Ewelinkę. Był już sierpień, dziecko skończyło dwa miesiące i osiągnęło wagę... 2000 g :) A kiedy wróciła i wniosła do domu "zaszpultane" w ogromne ciuszki niemowlę... ręce mi opadły. Ewelinka była mikroskopijna. Główkę miała wielkości szklanki. Malutkie rączki, cieniutkie jak niteczka paluszki... Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, że wyrośnie z niej dorosły człowiek. Poczułam strach. A zaraz potem odpowiedzialność. Mama przeżywała w tym czasie syndrom zerwanego łańcucha, drugą młodość, czy jak to nazwać?
Pewnego dnia wybrałam się na zakupy. W bramie sąsiedniej kamienicy stał chłopak. - I jak było na obozie? Udał się?- przez chwilę byłam zdezorientowana. Ale wkrótce skojarzyłam. To ten chłopak, który przed wyjazdem na obóz podłączał u mnie wiertarkę! A potem wydarzenia potoczyły się szybko. Mieliśmy na Konopnickiej zwyczaj wspólnego spędzania czasu, bez względu na wiek. I tak: to graliśmy w zbijanego, to bawili w chowanego, cegłówki, grzyba... albo rozgrywaliśmy mecze badmintona. Był to czas, kiedy przystąpiono do remontu wschodniej pierzei rynku i duży fragment ulicy otaczał płot budowy. Płot był dość wysoki, ale nie stanowił dla nas przeszkody nie do pokonania :) Grałyśmy z Izą w paletki, kiedy na ulicy znowu pojawił się ten chłopak. Już wiedziałyśmy, że mieszka na naszej ulicy. Ba, jest moim sąsiadem zza ściany. A mimo wszystko nie znaliśmy się. Obserwował naszą grę, kiedy lotka wpadła za płot. Tu muszę nadmienić, że ubrana byłam w króciutką, ledwo zakrywającą tyłek sukienkę. Chłopak chciał zachować się jak dżentelmen i wydobyć nam lotkę. Nie zdążył, bo ja błyskawicznie wskoczyłam na płot i zniknęłam za nim na budowie. Znacznie później dowiedziałam się, że to był ten moment, w którym mój mąż się we mnie zakochał. Inny człowiek, parę lat wcześniej przeskoczył płot i... potem został prezydentem. A ja po swoim skoku... wyszłam za mąż. I pozostaję w tym związku od ponad trzydziestu lat przeżywając zarówno wzloty jak i upadki. Ale na tym chyba polega życie.