Wolny poniedziałek zobowiązuje mnie do umieszczenia nowego wpisu. Wolny poniedziałek zobowiązuje mnie do wielu innych czynności. Począwszy od odgruzowania mieszkania i nadrobienia wszystkich domowych obowiązków (o ile domowe obowiązki można nadrobić) aż do wypełnienia zobowiązań towarzyskich. Dziś... ostatnie zobowiązanie towarzyskie wobec sąsiadki... uczestnictwo w ostatnim pożegnaniu... Miałam zamiar wrócić do szkolnych wspomnień, ale na mojej ulicy skończyła się pewna epoka. Kiedy odchodzą ludzie, uświadamiamy sobie, że pomimo braku pokrewieństwa stanowili jakiś element w naszym życiu...
Na róg ulic Proletariatczyków i Reymonta wprowadziłam się w 1989 roku. Większość z sąsiadów stanowiło tzw. starą gwardię. Mieszkającą w okolicy od dziada, pradziada. Ząbkowice to małe miasto i nic dziwnego, że starsze osoby znały mnie od dziecka. Wrośliśmy w ten nasz mały kawałek świata. Wszystko wyglądało jak na małej wiosce. Sklep pani Marysi, gdzie można było posłać dziecko po bułki, a zapłacić później, gromady biegających po ulicy dzieci, wspólne sąsiedzkie przedsięwzięcia, wynoszenie krzesełek i spędzanie czasu na ulicy... Teraz trochę się zmieniło :( Nie ma na ulicy biegających dzieci, a spotkania sąsiedzkie odbywają się w zaciszu ogródków. Do niektórych mieszkań sprowadzili się nowi lokatorzy, młodzież rozjechała się po świecie... Ale pewne elementy pozostały :) Nieodłącznym elementem sielskiego, ulicznego obrazka była babcia Mendlowa. Od świtu do zmroku chodziła sobie po ulicy, od czasu do czasu przysiadając na wyniesionym z domu krzesełku. Babcia Mendlowa była osobą dość głośną, wścipską, ale... jednocześnie przyjacielską. Wielu z nas, mieszkańców naszego "Trójkąta Bermudzkiego" (Ziębicka, Proletariatczyków, Reymonta) narzekało, że babcia ciągle się do nas wtrąca. Ale była swoistym monitoringiem. Wiedziała kogo nie ma w domu, kto wyjechał, kto w pracy itp. Była zawsze. Aż tu nagle babci zabrakło. I okazało się, że krajobraz ulicy jest niepełny. Że brakuje nam jej donośnego skrzeku: Kosteczko, nie wolno szczekać na pana!!!
Innym naszym ulicznym rezydentem był Tadziu Madej. Przyszedł również czas na Tadzia. A teraz...
Od paru lat w oknie pojawiała się uśmiechnięta twarz pani Halinki. Kiedy uległa wypadkowi i nie mogła już tak sprawnie się poruszać, zajęła miejsce w oknie. A że mieszkała na parterze, miała łatwy kontakt z tymi, co na ulicy. Nieodłączny element. Każdego ranka, w drodze do pracy witałam się: Dzień dobry pani Halinko! Kiedy było ładnie i słonecznie, pani Halinka odpowiadała: Dobry, dobry Beaciu. Kiedy było pochmurno: a jaki on dobry, taki zgniły... Wieczorem, po pracy ten sam rytuał: Już po pracy?- pytała pani Halinka... I parę dni temu... zamiast dzień dobry... ujrzałam na drzwiach kamienicy klepsydrę :( Nie ma już pani Halinki... dziś pożegnamy ją, mam nadzieję, że licznym gronem. Skończyła się pewna epoka...