Koniec czerwca, koniec półrocza... Jestem potwornie zmęczona, ale pełna nadziei na lepsze, drugie półrocze. Zdobyłam w tym czasie nowe doświadczenia, przeżyłam szereg rozczarowań, zweryfikowałam parę rzeczy. Nauczyłam się, że im mniejsze są moje oczekiwania, tym mniejsze spotyka mnie rozczarowanie, a większa radość. "Człowiek uczy się przez całe życie i głupi umiera". Nie wiem kto jest autorem tych słów, ale wyrażają one całą prawdę o ludzkim istnieniu.
Czasami myślę, że wzięłam na barki zbyt dużo, ale szczęśliwie kończę wszystkie rozpoczęte projekty. Ukończyłam kurs księgowość, kadry i płace z dobrym wynikiem. Język niemiecki na poziomie A2 już na ukończeniu, pierwszy rok studiów prawie mam za sobą... tylko wyniki egzaminu z języka angielskiego. Udało się :) Mama byłaby ze mnie dumna, bo ona zawsze była z nas dumna.
Czy jeszcze ktoś jest ze mnie dumny? Pewnie dzieci, choć one nazywają mnie "dziobakiem". Mąż? Jest dumny, ale nie jest wylewny i głośno uczuć nie wyraża. Z wyjątkiem uczuć do wnuczki i córek :) Na ich punkcie ma kompletnego świra, ale o to absolutnie nie jestem zazdrosna :)
Półrocze, które rozpoczęło się tak smutno, kończy się dobrze, nawet radośnie. Choć tak jak wcześniej wspomniałam, nie uniknęłam rozczarowań. Ale one też czegoś uczą i zmuszają do wyciągania wniosków na przyszłość.
W maju udało mi się ogarnąć organizację przyjęcia komunijnego mojego siostrzeńca, choć nie jestem kulinarnym geniuszem. Było to dla mnie wyzwanie, zwłaszcza w kwestii ilości przygotowanych potraw. Pomagał mi mąż, mistrz kotletów schabowych. Bez niego na pewno nie dałabym rady. Zwłaszcza, że był to czas egzaminów, które trochę zaniedbałam. Zaraz po komunii czekało nas kolejne wyzwanie: Ślub i wesele córki!
Przygotowania to był istny dom wariatów :) Miałam wrażenie, że wszystko robię na ostatnią chwilę. Sukienkę przejęłam od Sylwii, o fryzjerze przypomniałam sobie na dwa tygodnie przed ślubem. Buty...na szczęście posiadam niezłą kolekcję i jedne idealnie pasowały :) Tym bardziej zadziwił mnie mój mąż, który nie dość, że ogarnął sprawy finansowe, to jeszcze zadbał o super kreację dla siebie.
I przyszedł w końcu ten dzień. Żar lał się z nieba, kreacje kleiły do ciała i makijaż spływał z twarzy. Wszystko w niezwykłym pośpiechu. W naszym małym mieszkanku zapanował Armagedon. Amelka poddawała się zabiegom fryzjerskim, Sylwia w tym czasie zabiegom wszelkim :) Makijaż czy golenie nóg, miałam wrażenie, że wszystko robi na raz. Sama poszłam na górę dostosować swoją twarz do okoliczności. I naraz doszedł do mnie rozpaczliwy krzyk! Mamooooo, ratuj! Sylwia poplamiła wiszącą na wieszaku suknię Amelki! Na szczęście udało się zaradzić na plamę. Ale upał, tłok i Sylwusine hormony nie pomagały :) Natalka świątecznie wystrojona nudziła się jak mops czekając na przyjazd taty...
W końcu nadszedł czas, w którym udaliśmy się do Sali Ślubów w naszym Ratuszu. Przed ratuszem gromadzili się już goście. Rysiek starał się znaleźć pomocnika do wniesienia szampanów, ja rozglądałam się w poszukiwaniu mojej siostry... I tu nastąpiło pierwsze rozczarowanie; moja siostra po prostu olała uroczystość ślubną siostrzenicy i nie przyszła. Brat zajęty biznesem również nie uczestniczył w uroczystości ślubnej mojej córki. Zrobiło mi się bardzo przykro... gdyby mama żyła... A tak zostałam zupełnie sama. Na szczęście Ryśka bracia nie zawiedli, bratowe również :)
Kiedy czekaliśmy na sygnał udania się do Sali Ślubów podeszło do mnie dwóch mężczyzn i ... złożyli mi życzenia na nową drogę życia... Taki element humorystyczny :) A w między czasie mąż poplamił sobie garnitur gołębimi odchodami. Na szczęście udało mi się zdobyć mokrą ściereczkę od pań z biblioteki i doprowadzić go do porządku. Potem okazało się, że niepotrzebnie targaliśmy te szampany, bo od jakiegoś czasu w sali ślubów nie ma kieliszków. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, zadbałabym o kieliszki i muzykę... a tak, uroczystość była raczej skromna. Ale wzruszająca. Łza i tak w oku mi się zakręciła.
O weselu będzie w następnym wpisie :) bo muszę przygotować się do egzaminu z angielskiego. CDN
I przyszedł w końcu ten dzień. Żar lał się z nieba, kreacje kleiły do ciała i makijaż spływał z twarzy. Wszystko w niezwykłym pośpiechu. W naszym małym mieszkanku zapanował Armagedon. Amelka poddawała się zabiegom fryzjerskim, Sylwia w tym czasie zabiegom wszelkim :) Makijaż czy golenie nóg, miałam wrażenie, że wszystko robi na raz. Sama poszłam na górę dostosować swoją twarz do okoliczności. I naraz doszedł do mnie rozpaczliwy krzyk! Mamooooo, ratuj! Sylwia poplamiła wiszącą na wieszaku suknię Amelki! Na szczęście udało się zaradzić na plamę. Ale upał, tłok i Sylwusine hormony nie pomagały :) Natalka świątecznie wystrojona nudziła się jak mops czekając na przyjazd taty...
W końcu nadszedł czas, w którym udaliśmy się do Sali Ślubów w naszym Ratuszu. Przed ratuszem gromadzili się już goście. Rysiek starał się znaleźć pomocnika do wniesienia szampanów, ja rozglądałam się w poszukiwaniu mojej siostry... I tu nastąpiło pierwsze rozczarowanie; moja siostra po prostu olała uroczystość ślubną siostrzenicy i nie przyszła. Brat zajęty biznesem również nie uczestniczył w uroczystości ślubnej mojej córki. Zrobiło mi się bardzo przykro... gdyby mama żyła... A tak zostałam zupełnie sama. Na szczęście Ryśka bracia nie zawiedli, bratowe również :)
Kiedy czekaliśmy na sygnał udania się do Sali Ślubów podeszło do mnie dwóch mężczyzn i ... złożyli mi życzenia na nową drogę życia... Taki element humorystyczny :) A w między czasie mąż poplamił sobie garnitur gołębimi odchodami. Na szczęście udało mi się zdobyć mokrą ściereczkę od pań z biblioteki i doprowadzić go do porządku. Potem okazało się, że niepotrzebnie targaliśmy te szampany, bo od jakiegoś czasu w sali ślubów nie ma kieliszków. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, zadbałabym o kieliszki i muzykę... a tak, uroczystość była raczej skromna. Ale wzruszająca. Łza i tak w oku mi się zakręciła.
O weselu będzie w następnym wpisie :) bo muszę przygotować się do egzaminu z angielskiego. CDN