czwartek, 28 czerwca 2018

Koniec czerwca, koniec półrocza... Jestem potwornie zmęczona, ale pełna nadziei na lepsze, drugie półrocze. Zdobyłam w tym czasie nowe doświadczenia, przeżyłam szereg rozczarowań, zweryfikowałam parę rzeczy. Nauczyłam się, że im mniejsze są moje oczekiwania, tym mniejsze spotyka mnie rozczarowanie, a większa radość. "Człowiek uczy się przez całe życie i głupi umiera". Nie wiem kto jest autorem tych słów, ale wyrażają one całą prawdę o ludzkim istnieniu. 

Czasami myślę, że wzięłam na barki zbyt dużo, ale szczęśliwie kończę wszystkie rozpoczęte projekty. Ukończyłam kurs księgowość, kadry i płace z dobrym wynikiem. Język niemiecki na poziomie A2 już na ukończeniu, pierwszy rok studiów prawie mam za sobą... tylko wyniki egzaminu z języka angielskiego. Udało się :) Mama byłaby ze mnie dumna, bo ona zawsze była z nas dumna. 

Czy jeszcze ktoś jest ze mnie dumny? Pewnie dzieci, choć one nazywają mnie "dziobakiem". Mąż? Jest dumny, ale nie jest wylewny i głośno uczuć nie wyraża. Z wyjątkiem uczuć do wnuczki i córek :) Na ich punkcie ma kompletnego świra, ale o to absolutnie nie jestem zazdrosna :) 

Półrocze, które rozpoczęło się tak smutno, kończy się dobrze, nawet radośnie. Choć tak jak wcześniej wspomniałam, nie uniknęłam rozczarowań. Ale one też czegoś uczą i zmuszają do wyciągania wniosków na przyszłość. 

W maju udało mi się ogarnąć organizację przyjęcia komunijnego mojego siostrzeńca, choć nie jestem kulinarnym geniuszem. Było to dla mnie wyzwanie, zwłaszcza w kwestii ilości przygotowanych potraw. Pomagał mi mąż, mistrz kotletów schabowych. Bez niego na pewno nie dałabym rady. Zwłaszcza, że był to czas egzaminów, które trochę zaniedbałam. Zaraz po komunii czekało  nas kolejne wyzwanie: Ślub i wesele córki! 

Przygotowania to był istny dom wariatów :) Miałam wrażenie, że wszystko robię na ostatnią chwilę. Sukienkę przejęłam od Sylwii, o fryzjerze przypomniałam sobie na dwa tygodnie przed ślubem. Buty...na szczęście posiadam niezłą kolekcję i jedne idealnie pasowały :) Tym bardziej zadziwił mnie mój mąż, który nie dość, że ogarnął sprawy finansowe, to jeszcze zadbał o super kreację dla siebie.

I przyszedł w końcu ten dzień. Żar lał się z nieba, kreacje kleiły do ciała i makijaż spływał z twarzy.  Wszystko w niezwykłym pośpiechu. W naszym małym mieszkanku zapanował Armagedon. Amelka poddawała się zabiegom fryzjerskim, Sylwia w tym czasie zabiegom wszelkim :) Makijaż czy golenie nóg, miałam wrażenie, że wszystko robi na raz. Sama poszłam na górę dostosować swoją twarz do okoliczności. I naraz doszedł do mnie rozpaczliwy krzyk! Mamooooo, ratuj! Sylwia poplamiła wiszącą na wieszaku suknię Amelki! Na szczęście udało się zaradzić na plamę. Ale upał, tłok i Sylwusine hormony nie pomagały :) Natalka świątecznie wystrojona nudziła się jak mops czekając na przyjazd taty...

W końcu nadszedł czas, w którym udaliśmy się do Sali Ślubów w naszym Ratuszu. Przed ratuszem gromadzili się już goście. Rysiek starał się znaleźć pomocnika do wniesienia szampanów, ja rozglądałam się w poszukiwaniu mojej siostry... I tu nastąpiło pierwsze rozczarowanie; moja siostra po prostu olała uroczystość ślubną siostrzenicy i nie przyszła. Brat zajęty biznesem również nie uczestniczył w uroczystości ślubnej mojej córki. Zrobiło mi się bardzo przykro... gdyby mama żyła... A tak zostałam zupełnie sama. Na szczęście Ryśka bracia nie zawiedli, bratowe również :)

Kiedy czekaliśmy na sygnał udania się do Sali Ślubów podeszło do mnie dwóch mężczyzn i ... złożyli mi życzenia na nową drogę życia... Taki element humorystyczny :) A w między czasie mąż poplamił sobie garnitur gołębimi odchodami. Na szczęście udało mi się zdobyć mokrą ściereczkę od pań z biblioteki i doprowadzić go do porządku. Potem okazało się, że niepotrzebnie targaliśmy te szampany, bo od jakiegoś czasu w sali ślubów nie ma kieliszków. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, zadbałabym o kieliszki i muzykę... a tak, uroczystość była raczej skromna. Ale wzruszająca. Łza i tak w oku mi się zakręciła.

O weselu będzie w następnym wpisie :) bo muszę przygotować się do egzaminu z angielskiego. CDN




środa, 20 czerwca 2018

Tyle ostatnio się wydarzyło, że nie wiem od czego zacząć. Zacznę więc od końca :) Moja wnuczka skończyła wczoraj przedszkolną edukację. Kiedy ten czas minął? Mam wrażenie, że o jej istnieniu dowiedziałam się zaledwie wczoraj... pozytywny test ciążowy, który dostałam jako prezent urodzinowy, potem oczekiwanie na przyjście na świat... Trochę niepokoju spowodowanego moimi problemami w przeszłości. Bardzo się bałam, żeby córka nie miała takich samych kłopotów z utrzymaniem ciąży. Aż doczekałam tego momentu... 26 października 2011 roku, moja wnuczka przyszła na świat. I świat zwariował, a my z nim :) W tym momencie zrozumiałam moją mamę. Tak, miłość babcina jest zupełnie inna niż matczyna. 
Każdy rok, każda chwila spędzona z wnuczką przynosiła wiele radości. Nadal przynosi :) tylko teraz rośnie nam już nastolatka... We wrześniu przyjdzie na świat nasz wnuk. Też nie mogę się doczekać, ale teraz mam babcine doświadczenie, a z Natalką wszystko było nowe. Pierwszy dzień babci, deklaracje miłości, wspólne wyprawy... Byliśmy jej całym światem, a potem przyszło przedszkole... i musieliśmy podzielić się z grupą rówieśników i panią przedszkolanką :) Obserwowaliśmy narodziny przedszkolnych przyjaźni, rozwój osobowości małego człowieczka i dotrwaliśmy do końca przedszkolnej edukacji. Wczoraj nastąpił ten moment... pożegnanie z przedszkolem! Przed nią zupełnie nowy etap życia. Przed nami również. Bo czy nadal będzie chciała spędzać z nami tyle czasu? Czy wybierze nocleg u dziadków, czy może piżamowe przyjęcie u koleżanki? A potem urośnie, stanie się nastolatką... i wyfrunie spod naszych skrzydeł. Takie życie, upływa nieubłaganie. Choć uważam, że płynie zdecydowanie za szybko :) Moim marzeniem jest doczekanie gromadki wnuków, a może nawet prawnuków w niezłej kondycji. Tak, żebym mogła poświęcić im jak najwięcej, bez narzekania na zdrowie i kondycję. 
Od września będę miała więcej zajęć: będę zajmowała się urodzonym wnukiem i obserwowała szkolne życie wnuczki :) Muszę zbierać siły :)












czwartek, 7 czerwca 2018

Ostatni wpis pochodzi z 15 marca. Nieustannie szukałam powodów, żeby nie pisać. Ale już jest czerwiec, kończy się pierwsze półrocze...

Za dwa dni moja córka wychodzi za mąż. Tak mi szkoda, że babcia nie doczekała wesela swojej najstarszej wnuczki. Myślałam zawsze, że raczej będę się martwić, że babcia na jej weselu narozrabia, a nie że już jej na tym świecie nie będzie :(
Źle się ten rok zaczął. Mam wrażenie, że tylko uczestniczyłam w pogrzebach. Ciągle kogoś żegnałam... Może to wesele coś zmieni? Może przyszedł w końcu czas na odrobinę radości? 

Zaraz po weselu wyjeżdżam na obóz. Nie, nie harcerski :) Tym razem jadę jako uczestnik i z tego powodu nie mogę się go doczekać. Choć jazda zaraz po weselu trochę mnie przeraża. Na wszelki wypadek już się spakowałam, bo nie chciałabym powtórzyć doświadczeń z mojego pierwszego w życiu obozu i zapomnieć np. bielizny :) A byłoby to możliwe, gdybym pakowała się w niedzielny poranek. Jeszcze obóz, egzamin z angielskiego i ... prawie dobrnęłam do końca roku akademickiego. A wydawało się to takie odległe.

W ostatnim czasie zorganizowałyśmy z koleżanką spotkanie klasy z podstawówki. Może nie było nas dużo, ale było to bardzo sympatyczne przeżycie. Jakby czas się cofnął... chociaż wszyscy jesteśmy o 34 lata starsi. Po latach okazuje się, że byliśmy naprawdę zgraną klasą. Wiecie co fajnego jest w takich spotkaniach po latach? Jak się ma prawie pięćdziesiąt lat można mówić co się myśli, przyznać się do błędu i powiedzieć: cieszę się, że niektórych rzeczy uniknęłam.