wtorek, 18 września 2018

Wrzesień pełen emocji! 
18 września o 0:55 przyszedł na świat mój wnuk... Myślałam, że najwięcej emocji dostarcza oczekiwanie na pierwsze wnuczę, ale widać nie miałam racji. Cały wczorajszy dzień czułam się jak w mydlanej bańce, opadały powoli emocje. Kiedy czekałam na pierwszą wnuczkę, wszystko było ustalone: wiedziałam, że będzie cesarka i kiedy to się stanie, więc czekałam, modląc się o szczęśliwe rozwiązanie. A potem oszalałam na punkcie tego maleństwa, która tak szybko urosło i poszło do szkoły :) Pierwsza wnuczka zawsze będzie pierwsza, ale to nie znaczy, że wnuk będzie miał mnie mniej. W takiej sytuacji miłości się nie dzieli, a rozmnaża!
Byłam akurat na stadionie miejskim, bo moje stowarzyszenie biegowe organizowało zawody biegowe dla przedszkolaków. Wielkie zamieszanie, bo ogarnięcie takiej ilości ambitnych zawodników nie należało do łatwych. Po zawodach pozostało nam jak zwykle uprzątnięcie sprzętu. Dopiero po tym zerknęłam na telefon, a tam... osiem nieodebranych połączeń! Oddzwoniłam do Amelki ( ma pierwszeństwo, bo starsza) i od niej dowiedziałam się, że Sylwii odeszły wody i jest w szpitalu. Potem telefon do Sylwii. Wszystko w porządku, trochę to jeszcze potrwa... I zaczęło się, strasznie długie oczekiwanie. Poszłam do pracy, starałam się normalnie pełnić swoje obowiązki i nie zawracać głowy Sylwii. Inaczej niż robiła moja mama, która, odkąd weszły do użytku telefony komórkowe, dzwoniła do nas co kilkanaście minut. Czekałam cierpliwie na wiadomości. Po południu już nie wytrzymałam i zadzwoniłam do zięcia: cały czas czekamy, dam znać. Ok. Czekam... Wieczorem: Sylwia ma bóle ale nie ma rozwarcia, leży pod kroplówką! 
Nie wiem jak przeżywają narodziny wnucząt matki ojców, ale matki matek chciałyby przejąć na siebie ból córki. A przynajmniej ja tak mam.  Cierpiałam razem z moją córką, nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca. Powstrzymywałam się od telefonowania, przy córce był zięć, ciocia Iwona czyli najlepsza położna na świecie i teściowa, również pielęgniarka. Moja obecność zapewne niczego by nie zmieniła, a wiem z doświadczenia, że zbyt duża liczba towarzyszących osób nie pomaga. 
W oczekiwaniu na rozwiązanie przypominałam sobie momenty, w których przychodziły na świat moje córki: Amelka trochę po terminie, ale szybko, mniej więcej sam poród trwał 15 minut, Sylwia...błyskawicznie, miałam wrażenie, że ze mnie po prostu wystrzeliła, jakieś siedem minut jej to zajęło :) A teraz sama męczy się już kilkanaście godzin. Starałam się coś czytać, coś oglądać, ale na niczym nie potrafiłam się skupić. 
Chyba zasnęłam, na pewno zapadłam w drzemkę. Aż wyrwał mnie z niej telefon! No, już po wszystkim, masz swojego Mariuszka na świecie- tak powiedziała Iwona. Mówiła jeszcze ile ważył i mierzył, ale to do mnie w pierwszej chwili nie dotarło. Urodził się poprzez cesarskie cięcie, po szesnastu godzinach bólu !!! 
Powolutku zaczęły opadać emocje, stres odpływał. Spać? O nie, zawładnęły mną zupełnie inne emocje, chciałam biec do szpitala, chciałam coś robić, właściwie nie wiem co, bo była pierwsza w nocy :) Dzwonić do kogoś, nie wiem... chyba oszalałam :) Dałam znać kuzynce, napisałam sms do brata i siostry, zadzwoniłam do dziadka... pochwaliłam się tym faktem w mediach społecznościowych. A potem Sylwia przysłała MMS ze zdjęciem... i prawie całą noc przyglądałam się tej cudownej twarzyczce i oczkom spoglądającym na ten świat. 
Ze wszystkich sił powstrzymywałam się, żeby nie dzwonić bladym świtem i dać dziecku odpocząć. Aż dziecko zadzwoniło do mnie i z czystym sumieniem mogłam pobiec do szpitala! 
Moja mała Sylwia, od zawsze artystka i indywidualistka, realizująca szalone pomysły... Moja mała Sylwia z maleństwem przy piersi... Człowiek za każdym razem patrzy ze zdziwieniem, że ta istotka jeszcze niedawno mieściła się w matczynym brzuchu. Była istotką abstrakcyjną, pomimo współczesnej technologii, USG , poprzez które mogliśmy obserwować jej rozwój. Ale dziecko przy piersi to coś zupełnie innego. Z tych malutkich paluszków, noska, uszek, wierzgających nóżek wyrośnie facet... I stanie się to szybciej niż myślimy :) 
Wróciłam do domu, potem poszłam jeszcze z psami do weterynarza i dopiero po tym mogłam się chwilę zdrzemnąć. Rzeczywiście byłam zmęczona, ale jakże szczęśliwa. Wieczorem ponownie spędziłam czas z moimi skarbami, zostałam nawet przez wnuka osikana :)
Już dawno tak dobrze nie spałam jak dzisiejszej nocy. A teraz, kiedy już to wszystko opisałam, ubieram się i biegnę do szpitala <3

niedziela, 9 września 2018

I minął mojej wnuczce pierwszy tydzień w szkolnej ławie. Na razie jest zadowolona i oby tak już zostało. Szkoła to cudowne miejsce, nie ważne przed czy po reformie. Bo ze szkoły pochodzą największe przyjaźnie, wspomnienia, i... młodość.
Ja jeszcze na chwilę wrócę do swojej szkoły, wydziału zaocznego ZSZ im. Stanisława Staszica. Według świadectwa maturalnego ukończyłam Średnie Studium Zawodowe o kierunku operatywno-handlowym, co by to nie znaczyło :) Mówiąc szczerze do dziś mam problem, gdy ktoś mnie pyta jaki jest mój zawód? Poziom nauczania, zwłaszcza przedmiotów ogólnokształcących był niski. Z wyjątkiem fizyki pana Markiewicza i chemii pana Krawcowa. No, jeszcze rosyjski był na niezłym poziomie. Po pewnym czasie straciłam zainteresowanie nauką, bo najzwyczajniej nie miałam z kim rywalizować.
Ale lubiłam chodzić na zajęcia. Były odskocznią od codzienności młodej matki. No i przez parę godzin ktoś inny zajmował się dzieckiem :) 
Zajęcia były zorganizowane w ten sposób, że na przedmiotach ogólnokształcących spotykały się dwa kierunki:mechaniczny i operatywno-handlowy, a na przedmioty zawodowe rozchodziliśmy się. O dziwo nauczyciele od przedmiotów zawodowych bardzo poważnie traktowali swoją misję. Pani Oli Suszczyńskiej zawdzięczam umiejętność błyskawicznego liczenia w pamięci, którą posiadam do dziś, choć nieużywana powolutku zanika. Kiedy przychodziła na zakupy do sklepów, w których część z nas pracowała (o mojej karierze zawodowej napiszę później) chowaliśmy kalkulatory, kartki, ołówki i liczyli w pamięci. A materiałoznawstwo mieliśmy z panem Piotrem Burmistrzem. Opowiadał świetne anegdotki związane z nazwiskiem. Ale zalety różnorodnych towarów, moc żarówek, zawartość sera w serze itd. znaliśmy perfekcyjnie. Inna rzecz, nigdy w zasadzie tej wiedzy nie wykorzystałam. 
Nauka upływała nam w miłej, koleżeńskiej atmosferze, aż dotrwaliśmy do pierwszej sesji egzaminacyjnej. I tu muszę powiedzieć, że dzięki przyzwyczajeniu do sesji, nigdy na studiach nie dopadał mnie sesyjny stres. A po zdanych egzaminach... czas na relaks, tańce swawole, czyli wspólne wyjście do knajpy. I mój kolejny, pierwszy raz... spożycie alkoholu. Wtedy byłam mało asertywna. Ulegałam słowom:co, ze mną nie wypijesz? Kto nie pije ten donosi itp. Mój pierwszy alkoholowy raz był bolesny, zwłaszcza w dniu następnym :) 
Wróciłam do domu, do końca nie wiem jakim sposobem i od razu dopadłam i wzięłam w objęcia muszlę. Organizm boleśnie wydalał truciznę jakby koty szarpiące moje wnętrzności. Okropieństwo! Na to wszystko patrzyła moja ciocia i kpiła z mojej niemocy, a babcia była gotowa wydrapać jej oczy, bo Beatka nie pije, musiała się czymś boleśnie struć! I czuwała nade mną, i nosiła mi rosołek, i spełniała moje zachcianki. A mną szarpały wyrzuty sumienia, że tak niecnie ją oszukałam. 
A potem przyszły wakacje... Ale o tym później.

środa, 5 września 2018

Wrzesień... W tym roku przyniesie mi wiele nowych przeżyć. Moja wnuczka poszła do pierwszej klasy, rozpoczęła nowy etap w swoim życiu. Ten, w którym zbiera się doświadczenia i wspomnienia, nawiązuje przyjaźnie najważniejsze w życiu. Za parę dni powitam na świecie mojego wnuczka <3 Mariuszka. Maleństwo, które pewnie również urośnie w mgnieniu oka. Więc muszę być gotowa, żeby niczego nie przegapić. A może spotka mnie jeszcze inna niespodzianka? Wrzesień jest ważnym miesiącem w moim życiu.
Właśnie we wrześniu 1986 roku zostałam mamą, przeżyłam ogromną rewolucję i zwyciężyłam. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że zwyciężyłam! Jestem spełnioną, szczęśliwą kobietą, matką, babcią i żoną. Choć nie myślcie, że jako żona nie popadam w konflikty z mężem :) Małżeńska sielanka nie jest stanem naturalnym, a konflikt jest jak najbardziej potrzebny. Spieramy się, bo jesteśmy dwiema osobowościami i każde z nas ma prawo do własnego zdania i przekonań.
We wrześniu 1987 roku również nastąpił w moim życiu przełom, rozpoczęłam naukę na wydziale zaocznym ZSZ im. Stanisława Staszica.
Cały rok czekałam na moment, w którym znowu zasiądę w szkolnej ławce. Już pod koniec sierpnia zaczęłam odwiedzać sekretariat szkoły, żeby dopełnić wszelkich formalności. A wydział zaoczny w tamtym czasie przysługiwał tylko i wyłącznie ... osobom PRACUJĄCYM! Należało więc załatwić zaświadczenie o zatrudnieniu. Bez tego drzwi szkoły były zamknięte :)
Z niecierpliwością oczekiwałam rozpoczęcia roku szkolnego, a kiedy nastąpił, okazał się jednym, wielkim rozczarowaniem. Poszłam do szkoły po wiedzę, a tam dowiedziałam się, że na zaoczny przychodzi się głównie po papier, świadectwo maturalne, które bywa przepustką do awansu. Miałam za duże oczekiwania, dlatego moje rozczarowanie było bolesne. Z całego grona pedagogicznego moje wyrazy wdzięczności należą się trzem, powtarzam: trzem osobom. I wymienię je z nazwiska, pochylając głowę i ubolewając, bo już ich nie ma wśród żywych. Pierwszą osobą była polonistka, pani Jałowiec. Przyszła tylko na chwilę, na zastępstwo, ale zawdzięczam tej pani wiele, przede wszystko samodzielność w myśleniu i ocenianiu dzieł wszelakich :) Potrafiła bez użycia bezpośrednich poleceń zachęcić do czytania prasy literackiej, oglądania programów kulturalnych czy wyjazdu do teatru. Nie wiem czy wszystkich, ale mnie na pewno. W trzeciej klasie moje rozczarowanie było tym większe, że wróciła poprzednia, beznadziejna polonistka i dobre się skończyło :(. Miałam jeszcze przyjemność poznania pana Krawcowa, nauczyciela chemii (niestety w trakcie roku szkolnego doznał zawału i ... zastępstwo nie było niestety godne) oraz uczącego mnie fizyki pana Markiewicza. To byli nauczyciele, którzy stawiali wymagania i nauczali doskonale, bez ulg z racji nauki w trybie zaocznym. Myślę, że pozostaną na zawsze w mojej pamięci. Chciałabym, żeby moja wnuczka miała również szczęście do nauczycieli, dla których zawód jest powołaniem i misją, a nie alternatywą dla nieudanej kariery w innym.
O poziomie nauki przekonałam się zdając na studia ekonomiczne. Pierwszym egzaminem był egzamin z geografii, której na wydziale zaocznym najzwyczajniej nie było. Ale... na wszystko można spojrzeć z innej strony, to niewielkie zaangażowanie nauczycieli i okrojenie do minimum programu nauczania wykształciło u mnie umiejętność samodzielnej nauki. Poszukiwania odpowiedzi na dręczące mnie pytania. I to zostało mi do dzisiaj. Kto pyta, nie błądzi. Kto szuka, ten znajduje...
Nie myślcie, że szkoła była samym złem. W trakcie nauki nawiązałam wiele nowych znajomości, a nawet przyjaźni. W klasie znalazła się pewna ilość takich jak ja młodych matek, które również zostały zmuszone do zmiany szkoły. Mieliśmy w swoim gronie również osoby znacznie od nas starsze. I znajomości zostały. Może nie wszystkie, bo ludzie wyjeżdżają, zmieniają pracę, żenią się itd. Ale wiele zostało. To nie znaczy, że spotykamy się często i pijemy wspólnie kawę. Nie, ale jak już mijamy się na ulicy, to zawsze obdarzamy się uśmiechem i ciepłym powitaniem. Przez trzy lata wspólnej nauki nie było między nami konfliktów.
Czas nauki w szkole odcisnął wiele śladów w moim życiu, więc zapewne poświęcę mu więcej niż jeden post. CDN