środa, 27 grudnia 2017

Zobaczyłam, że w tym miesiącu było mało wejść na bloga. Ale czego tu wymagać, jak prawie wcale nie pisałam. Trochę brakuje mi czasu, zwłaszcza, że dotarłam na studiach do momentu, kiedy należy zdać egzaminy :) Z jednej strony bezrobotna, z drugiej... totalny brak czasu. A dziś taki ważny 
dzień !!!
Trzydzieści jeden lat temu zostałam żoną! W ostatnim wpisie wspominałam, że czas tuż przed ślubem spędziłam w szpitalu. Moja rekonwalescencja przebiegała wolno i do samego końca nie wiedziałam, czy zdążę wyzdrowieć do ślubu. Pani doktor Mika zlitowała się nade mną i na niecałe dwa tygodnie przed ślubem wypuściła mnie do domu. Byłam oczywiście na ścisłej diecie. Czas minął szybko i dotarłam do 27 grudnia 1986 roku. Ogromne emocje, które musiałam tłumić. Na szybko zrobiony makijaż, fryzura...Nie miałam czasu na planowanie. Za moich czasów ślub był podwójny: najpierw w Urzędzie Stanu Cywilnego, a dopiero później w kościele. Byłam zaaferowana i niewiele z tego dnia pamiętam. Na pewno było dużo śniegu. Tuż przed ratuszem poślizgnęłam się i o mały włos nie fiknęłam koziołka :) Przed ratuszem zebrało się sporo ludzi. W tym koleżanki i koledzy Ryśka z pracy. Pamiętam, że zrobili nam szpaler trzymając nad głową kosz z kwiatami. A potem wszyscy weszliśmy do środka. No, prawie wszyscy. Bo babcia w swojej zawiści zamknęła drzwi przed nosem Luizy i jeszcze jakiejś koleżanki. 




Tak... tacy byliśmy jeszcze wczoraj...
Podczas ślubu nie zaliczyliśmy żadnych wpadek czy przejęzyczeń. Wszystko przebiegło sprawnie. Przygody zaczęły się podczas wesela :) Staropolskim zwyczajem para młoda witana jest chlebem i... wódką :) Ja nie dość, że byłam nieletnia, nie pijąca alkoholu, a dodatkowo na ścisłej diecie, w której wszelki alkohol jest wykluczony. Gdy zobaczyłam przygotowane do wypicia kieliszki to struchlałam. Okazało się, że w kieliszku była woda. Na szczęście. Potem zasiedliśmy do obiadu. Panie kucharki pamiętały, że jestem na diecie i przygotowały mi cienki rosołek z kaszką manną a na drugie jakieś gotowane mięso. No i na tym ich pamięć się skończyła. Co prawda wolno mi było zjeść chudej szyneczki, ale nie wolno było chleba. Sałatki i inne przekąski wykluczone. Ciasta także. Tłuste barszczyki, krokiety czy bigosy odpadały... Tak że na stole nie znalazłam nic dla siebie do jedzenia. Tuż przed północą byłam tak bardzo głodna, że już nie mogłam o niczym myśleć, tylko o... bułce z dżemem :) I tak, gnana głodem urwałam się z własnego wesela tuż po północy. Razem z mężem oczywiście. Nie mam zielonego pojęcia jak to nasze wesele wyglądało. Jak się goście bawili, czy dobrze, czy źle? Czy może ktoś się pobił? Nic. Jedynie jeszcze czas wręczania prezentów. Gdy w kolejce oczekujących do złożenia życzeń i prezentów gości dostrzegłam 28 kryształowy wazonik, to chciało mi się płakać :) Takie to właśnie były czasy... I nie wiedzieć kiedy, minęło 31 lat.

piątek, 24 listopada 2017

Zaniedbałam pisanie, zaniedbałam czytelników i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Zwykłe lenistwo i szukanie przeszkód. Mogłabym w zasadzie napisać, że odkąd rozpoczęłam studia to brakuje mi czasu, ale to nie prawda. 
Powoli kończy się listopad. Dziś było słonecznie i ciepło. Bardzo przyjemny dzień. W myślach przeniosłam się do innego listopada, tego sprzed 31 lat...
Była chwilka po południu. Korzystając z poprawy pogody wyszłam z dzieckiem na spacer. Aż przyszła pora karmienia, więc na chwilę wróciłam do domu. Usiadłam w fotelu, wyjęłam pierś i przystawiłam do niej dziecko. Patrzyłam na ssące usteczka... aż zaniepokoił mnie kolor mojej skóry na piersi. W pierwszej chwili pomyślałam, że słońce w ten sposób odbija się na skórze... ale to była złudna nadzieja. Tak naprawdę od razu wiedziałam co jest grane, tylko pragnęłam z całego serca się mylić. Nakarmiłam dziecko, co czym zawołałam babcię. - Muszę iść do szpitala... jestem cała żółta. I poszłam. Wzięłam kilka najpotrzebniejszych rzeczy, bo wiedziałam, że nie wrócę z poradni do domu. Szłam jak na skazanie, ze świadomością, że przez co najmniej miesiąc nie dotknę swojego dziecka. Kiedy dotarłam do poradni, pani doktor Mika załamała ręce. Byłam pomarańczowa. Skąd nawrót żółtaczki, kiedy naprawdę stosowałam się do wszystkich zaleceń? Rozwiązanie zagadki przyszło zaraz z pierwszymi wynikami badań. Tym razem została mi ona wszczepiona, podczas transfuzji krwi, po porodzie.
Tuż przed moim zachorowaniem kupiliśmy nowy aparat fotograficzny marki ZENITH i cały sprzęt do wywoływania zdjęć. W babcinej spiżarce urządziliśmy sobie ciemnię fotograficzną i z ogromną namiętnością oddaliśmy się fotografowaniu. Oczywiście naszą modelką była Amelka :)
W leczeniu żółtaczki duże znaczenie mają emocje. Okazuje się, że wątroba regeneruje się znacznie szybciej, kiedy człowiek nie ma stresów. Nadmierna euforia też nie sprzyja rekonwalescencji. Należy zachować emocjonalny umiar. A jak ja miałam zachować umiar, kiedy tak bardzo tęskniłam za dzieckiem? Więc moja rekonwalescencja przebiegała bardzo powoli. A tu... tik, tak, tik, tak... coraz bliżej ślubu... Rysiek profesjonalnie zaopiekował się dzieckiem. A mnie męczyła nie tylko tęsknota, martwiłam się relacjami Ryśka i babci. Żeby chociaż trochę ulżyć mojej tęsknocie, tatuś dokumentował rozwój Amelki fotografiami. W dzień fotografował, w nocy wywoływał zdjęcia i rankiem dostarczał mi je do szpitala. I tym sposobem Amelka miała całe pudła zdjęć z dzieciństwa, a Sylwia nie. Czego nie wybaczyła nam do dziś.
Pomimo tego, że obserwowałam rozwój dziecka na zdjęciach, strasznie tęskniłam. A jak na złość żółtaczka nie ustępowała. Pod znakiem zapytania stanął nasz ślub i wesele... Kolejny stres, który opóźniał moje wyzdrowienie.
Kiedy ponownie zachorowałam na żółtaczkę, byłam matką karmiącą piersią. Bozia mi nie poskąpiła pokarmu, mogłam wykarmić nawet dwójkę bobasów. A tu choroba i trzeba pozbyć się pokarmu. Był rok 1986 i położnictwo na dość mizernym poziomie. Tak więc przy obfitej laktacji należało spowodować u mnie zanik pokarmu. Dostałam jakieś zastrzyki, ale żeby przyspieszyć proces, panie pielęgniarki obandażowały mi piersi bandażem elastycznym. Musiałam przebywać w tym gorsecie parę dni. W końcu przyszedł moment, w którym mogłam rozwinąć bandaż...
Jako nastolatka byłam dość drobnej postury, ale piersi miałam obfite. Takie, których zazdrościły mi koleżanki. Więc kiedy zdjęłam bandaż... przeżyłam szok. Z moich piersi zostały dwa obwisłe woreczki. Masakra. W pierwszej chwili się rozpłakałam, czym znowu dostarczyłam swojej wątrobie stresu. Nic się nie układało po mojej myśli. W domu miałam kupioną sukienkę. Zakup odpowiedniego biustonosza graniczył z cudem. A mnie udało się zakupić taki bez ramiączek, w PEWEXie. Tylko, że nie miałam już co włożyć do tego biustonosza. To był naprawdę trudny okres w moim życiu; odizolowanie od dziecka, powolne zdrowienie, nie wiadomo czy zdążę do ślubu i na koniec sprawa z piersiami... Co było dalej? Jak widać przetrwałam, ale o tym w następnym wpisie :)

czwartek, 19 października 2017

Ciepły, słoneczny październik skłania mnie do wspomnień, ale cóż, ciągle brakuje mi czasu. Po ostatnim wpisie moja młodsza córka poczuła się niedoceniona, bo nic o niej nie napisałam. Chciałabym zachować względną chronologię wydarzeń, więc czas młodszej córki dopiero nadejdzie :)
Pisałam wcześniej, że narodziny dziecka spowodowały rewolucję w moim życiu. Kochani, prawdziwa rewolucja, a nawet wojna pokoleniowa nastąpiła w chwili, kiedy z tymże dzieckiem wróciłam do domu. A w domu babcia, ciocia, moja mama i oczywiście ja, mająca w całości odmienne poglądy w temacie wychowywania dziecka :) I zaczęło się! Za cienko ją ubierasz, za grubo ją ubierasz, zawiń jej rączki, nie karm tak często, za rzadko ją karmisz, zawiń w becik, zasłoń piersi, nie jedz tego, bo zaszkodzi dziecku, nie denerwuj się, bo zaszkodzi dziecku... Jednym słowem: masakra! Na samym początku odwiedzali mnie w domu moi szkolni koledzy. Ale powolutku te wizyty stawały się coraz rzadsze... aż w końcu zanikły. Bo i wspólnych tematów mieliśmy coraz mniej. Siedemnastolatków raczej nie interesują przepisy na niemowlęce zupki i konsystencja dziecięcej kupki. Na początku miałam ambitne plany, że ogarnę opiekę nad dzieckiem i jakieś samokształcenie. Ale szybko moje plany zostały zweryfikowane. Dziecko zaabsorbowało prawie całe moje życie. Nie byłam z tego powodu zadowolona. Czułam się gorsza od swoich rówieśników. Wstydziłam się przyznać, że nie ukończyłam żadnej szkoły. Wypełnianie rubryczek z pytaniem o wykształcenie wywoływało u mnie stres. Dodatkowo ubywało mi znajomych, z którymi wcześniej miałam kontakt, gdy tymczasem grono znajomych Ryśka się powiększało. Cały dzień, od rana do wieczora z dzieckiem... nie było to komfortowe.
Nie wierzę w zapewnienia młodych matek, że poza opieką nad dzieckiem niczego nie potrzebują. To normy społeczne nakładają na kobiety obligatoryjną radość z macierzyństwa. A one biedne próbują spełnić oczekiwania wszystkich, z wyjątkiem swoich. A to, że człowiek sobie nie radzi albo nie czuje radości z prania i prasowania pieluch, to nie wstyd i nie znaczy, że nie nadajemy się na matki. Ja i tak byłam w komfortowej sytuacji, ponieważ wszelkimi pracami domowymi zajmowała się babcia. Miało to zarówno dobre jak i złe strony. Bo babcia oczekiwała nieustannej wdzięczności i podporządkowania. A my chcieliśmy żyć po swojemu.
Nie mogę powiedzieć, że Rysiek nie pomagał przy dziecku. Razem kąpaliśmy, potrafił przebrać, chodził na spacery... prasował nawet pieluchy :) Ale zauważyłam, że zaczynał dłużej zostawać w "pracy". A babcia nie zmieniła swoich przyzwyczajeń. Codziennie wychodziła na rekonesans... czyli po prostu śledziła jego poczynania nawet w pracy. A że pracował w sklepie samoobsługowym, nie było to trudne. No i ... "A to dziwka siedzi w tej kasie! A on zamiast pracować to stoi przy niej i się uśmiecha!" Tak, uszczęśliwiała mnie takimi właśnie relacjami. Czy dla świeżo upieczonej matki były to krzepiące informacje? Zapewniam, że nie. A kiedy dołożyłam sobie to, że jakoś nikt mi nie zaproponował wspólnego wyjścia chociażby do kawiarni... Moja wyobraźnia się uruchomiła :)
Pewnego wieczoru czekałam na przyjście Ryśka z pracy. Mijały kolejne minuty (trzy minuty drogi z domu do pracy), potem godziny a jego nie było. Wyszłam więc na wieczorny spacer, żeby choć trochę się oderwać o zaduchu pranych i prasowanych pieluch. Podeszłam pod sklep, bo miałam nadzieję, że się spotkamy i pójdziemy na wspólny spacer. Ale sklep był już pozamykany na głucho. Gdzież więc jest mój chłopak? Kiedy wracałam już do domu po samotnym spacerze spotkałam koleżankę. -Szukasz Ryśka? Jest z Luizą pod Krzywą. Piją wino. Po czym zdała mi relację z tego, jak Luiza jest ubrana. Śmieszne, bo pamiętam to dzisiaj :) A Luiza jest od ponad ćwierć wieku moją szwagierką. Ale wtedy... nienawidziłam jej nienawiścią ogromną i trującą. I jej kapelusz, i zielone sztuczne futerko i różowe czółenka. A Rysiek? Przecież chyba nie ma nic złego w tym, że poszedłem z koleżanką z pracy na wino? Niby nie ma, ale co ze mną? Co z moimi potrzebami? Byliśmy bardzo młodzi i nasze postrzeganie związku różniło się znacznie. Teraz, po ponad trzydziestu wspólnych latach zupełnie inaczej patrzę na minione wydarzenia. Wiele konfliktów można było uniknąć. Ale człowiek uczy się na błędach. Ważne, żeby potrafił z nich wyciągać wnioski i naukę na przyszłość...
CDN :)


niedziela, 8 października 2017

Najtrudniej napisać pierwsze zdanie...
Przejrzałam dzisiaj pobieżnie lokalną gazetę. Znalazłam w niej sondę uliczną. Pytanie brzmiało: jak spędzasz wolny czas? Dziwnym trafem wzięły w niej udział... młode matki i jeden jedyny chłopak. Zadziwiły mnie odpowiedzi kobiet. Mniej więcej brzmiało to tak: jestem mamą i najważniejsze jest dziecko, dbam o jego rozwój, chodzimy na spacery, czytam mu bajki... A gdzie odpowiedź na pytanie? I właśnie te odpowiedzi dziwnym trafem zainspirowały mnie do powrotu do wspomnień :)
Jestem już matką. Tak, miałam już swoje maleństwo przez krótką chwilę w ramionach. I co dalej? Jestem zmęczona porodem. Zawożą mnie na salę i w zasadzie zostawiają w łóżku, nic mi nie mówiąc ani nie tłumacząc. W pewnym momencie słyszę w oddali głos mojego chłopaka (to były czasy, w których odwiedziny na położniczym były surowo zabronione). Woła mnie pod oknem. Wiele nie myśląc wyskakuję z łóżka, podchodzę do okna i... i nie mam pojęcia co dalej. Tracę przytomność. Budzę się położona do łóżka. Starsza pielęgniarka do mnie krzyczy... tylko ja nie wiem, co ona ode mnie chce. Przecież nikt mi nie powiedział, że nie mogę wstawać... A ta starsza pani miała być najlepszą na świecie położną... tak mówiły mi wszystkie kobiety :) Zapomniały tylko dodać, że powinnam przed wszystkim coś tam wsunąć do kieszeni. Ale nic z tego, nigdy nikomu nie dałam i nie dam łapówki. Więc... cierp ciało jak żeś chciało. Okazało się, że podczas porodu lekarka nie była pewna czy wydaliłam w całości łożysko, więc podjęła decyzję o łyżeczkowaniu. Podczas tego zabiegu straciłam dużo krwi i hemoglobina spadła mi do 7 (norma to 11-16). Tylko, że nikt mi o tym nie powiedział. Leżałam więc...
Była to niedziela. Można nawet powiedzieć, że leniwa niedziela. Leniwa, bo po tym incydencie pod oknem nikt do mnie nie zajrzał. Wsparciem były jedynie kobiety leżące ze mną w sali. Aż tu na korytarzu rozległ się głos doktora Albińskiego. Wpadł na chwilę po coś na oddział i przy okazji odwiedził pacjentki :) Kiedy stanął koło mojego łóżka i spojrzał na kartę... Powiedział do mnie: dziecko, co oni z tobą zrobili? A potem rozpętał małe piekiełko. Zarówno starsza, jak i młodsza pielęgniarka musiały opuścić przytulną kanciapkę i zająć się moim stanem. Lekarz zalecił transfuzję. Została mi bardzo niedbale podłączona kroplówka z krwią. Po swojej kuracji żółtaczkowej na oddziale zakaźnym była specjalistką od kroplówek. Od razu poczułam, że krew płynie w mięsień, poza żyłę. Ale pielęgniarka oczywiście wiedziała lepiej. Po pewnej chwili miałam rękę jak balon... Długo płynęła kroplówka i długo nie mogłam objąć i nakarmić swojego dziecka. Dotrwałam do wieczornej zmiany... A na nocny dyżur przyszedł... ANIOŁ!!! Pani Ewa. Obeszła wszystkie sale, zainteresowała się stanem wszystkich położnic. A kiedy podeszła do mojego łóżka i odchyliła kołdrę, to była mocno ... zniesmaczona. Od chwili porodu nikt mi nie zmienił podkładu, nikt mnie nie umył ani nie zapytał czy oddawałam mocz. Pani  Ewa nadrobiła wszystkie zaległości. Poczułam się jak w niebie. Nawet pod jej opieką odwiedziłam toaletę... A potem przyniosła mi dziecko i pokazała jak mam je przystawić do piersi. Z zawiniątka wystawała tylko czarna, kudłata główka. Była to najpiękniejsza główka i najpiękniejsze włosy na świecie. Pierwsze ssanie piersi... to jest takie cudowne uczucie, że trudno je wyrazić słowami. I natychmiast zapomniałam o wszystkim, co mnie spotkało. Półmrok sali, ja i moje dziecko... I kipiąca, rosnąca miłość. Choć sama byłam jeszcze dzieckiem, to wiedziałam, że podołam. Że wychowam swoje dziecko najlepiej jak będę umiała i nie będzie ono dla mnie ciężarem. Od tej chwili minęło 31 lat i śmiało mogę powiedzieć, że mi się udało. Lekko nie było, ale o tym w innym wpisie :)

czwartek, 28 września 2017

Plany, plany, plany. Tak niewiele mi z nich wychodzi. Chciałam przez cały wrzesień pisać, wspominać, analizować... Ale jak zwykle nic mi z tego nie wyszło. Awaria domowego Internetu. A nie mam zwyczaju używać służbowego do prywatnych celów. I tak... dotarłam do dziś, czyli 28 września. W 1986 roku to był właśnie ten dzień! Dzień, w którym zmieniło się moje życie!!!
Termin porodu miałam wyznaczony na 19 września. Kiedy dotrwałam do tej daty, a nic się nie wydarzyło, na nowo poczułam niepokój. Chociaż wszyscy mi tłumaczyli, że wszystko jest w porządku. Zaraz po 19 tym pobiegłam oczywiście do lekarza. Byłam gotowa pójść do szpitala i czekać. Bałam się, że może przegapię, nie będę wiedziała, że to już... Pan doktor zapewnił mnie, że tego nie da się przegapić :) Więc czekałam... nie powiem, że cierpliwie, ale czekałam. W końcu przyszła sobota 27 września. Cały dzień byłam niespokojna. Aż przyszedł wieczór. Wykąpałam się i zasiadłam przed telewizorem. Leciało "kino nocne". Kto pamięta? Filmy sensacyjne bądź horrory na sobotnią noc? Nie pamiętam jaki film oglądałam, ale kiedy się skończył postanowiłam iść do szpitala. Babcia protestowała, że się tam napatrzę i nasłucham. Że jeszcze czas itd. Ale się uparłam. I tak spacerkiem poszliśmy do szpitala. Była ciepła, jesienna noc...
Pierwsze rozczarowanie spotkało mnie w izbie przyjęć. Pani pielęgniarka jakby miała do mnie pretensje, że zakłócam jej ciszę. Pamiętam do dziś jej nazwisko, ale nie będę wymieniać :)
Potem przystąpiła do wypełniania dokumentów. Przy rubryce: wiek, nie omieszkała mi wypomnieć niemiłymi słowami: taka młoda i dziecka się zachciało! Trochę zirytowana zapytałam, czy zamierza łożyć na moje dziecko, albo w jakiś inny sposób wspierać mnie w jego wychowaniu? Bo jeżeli nie, to nie rozumiem, co ją mój wiek obchodzi? Potem, w trakcie golenia biadoliła nad moim małym brzuchem. Tego było za wiele. Zaczęłam na nowo martwić się wielkością mojego dziecka. Wrócił strach... Potem zaprowadzono mnie na górę, na oddział położniczy. To były czasy, kiedy oddziały położnicze były oddziałami zamkniętymi. Ciężarna dostawała paskudną, nie pasującą na nikogo koszulę i równie paskudny szlafrok. Do kompletu szpitalny ręcznik. I oczywiście zakaz noszenia majtek!
Tak... kiedy tylko usłyszałam za sobą szczęk zamykanych drzwi, razem ze strachem przyszły bóle... Wtedy dopiero pomyślałam, że to chyba jedyna rzecz, której nie można już cofnąć :)
O siódmej rano, w niedzielę 28 września 1986 roku przyszła na świat moja córka Amelka... Kiedy pierwszy raz dostałam ją w ramiona, jeszcze nie wiedziałam, że tak będzie się nazywać :) Miał być w końcu Tomek. Sprawę imienia pozostawiłam jej tatusiowi. A sama... czy już wtedy czułam, że w moim życiu zaczyna się rewolucja? Że od tej chwili wszystko będzie kręciło się wokół tego malutkiego człowieczka?
Kto przeżył narodziny dziecka wie jaka miłość rozlewa się po człowieku. A wraz z tą miłością niepokój... żeby wszystko było dobrze, żeby było zdrowe, szczęśliwe, żeby ochronić przed wszelkim złem... czy podołam? Dam radę? będę umiała?... Tak... tysiące myśli, uczuć, emocji... a to zaledwie trzy kilogramy i trochę ponad pięćdziesiąt centymetrów :). Trzydzieści jeden lat temu weszłam z rozmachem w dorosłość. Może nawet do końca nie przygotowana. Ale niczego nie żałuję. Ani jednej chwili...
I dziś właśnie świętuję ten dzień!!!

piątek, 8 września 2017


Uwaga! Będę narzekać! Tak, przy porannej kawce, choć narzekanie nie jest zgodne z moją naturą. Ale czasami nie ma wyjścia  Tylko od czego zacząć???
Dziś jest piątek, dla większości tzw weekendu początek. A przy okazji ostatni dzień roboczy mojego urlopu. W nocy nie mogłam spać, więc pomyślałam, że nadrobię rano. Bo czy naprawdę muszę wstawać skoro świt nawet na urlopie? Więc kiedy zadzwonił budzik z czystym sumieniem go wyłączyłam i ponownie okryłam się kołderką. Jeszcze nie zdążyłam powrócić w objęcia Morfeusza, kiedy zostałam zaatakowana z dwóch stron... No tak, moje psy nie znają pojęcia urlop  Przez krótką chwilę próbowałam wytargować jeszcze parę minut, ale były bezwzględne! Mam komfort posiadania podwórka, więc narzuciłam szlafroczek i wypuściłam bestie  Szybciutko wróciłam pod kołderkę... A tu dopadł mnie kolejny, siwy potwór. Przeżyliście kiedyś uporczywe deptanie kota na swoim ciele? Ponownie wstałam, żeby wyrzucić potwora z pokoju. Wróciłam do łóżka, przykryłam się kołderką... Potwory na podwórku zaczęły ujadać, znak, że chcą już wrócić do domu. Próbuję ignorować, ale nie za długo, żeby sąsiedzi mnie do końca nie znienawidzili. Wstaję, ubieram szlafroczek, wychodzę...
Ot, mój poranek  Ale nie zachowanie moich zwierząt jest powodem narzekania. 
Kto mnie bliżej zna, wie, że mieszkam w baaaaaaardzo małym mieszkanku. Mieszkam tu już prawie trzydzieści lat. Przez ten czas sami radziliśmy sobie z wszelkimi remontami i zarządca (ZGK) nie może narzekać na moją upierdliwość. Aż przyszedł czas na wymianę podłogi. Jakiś geniusz budowlany położył na stare deski (lata 70/80?) płytę pilśniową grubości tyłów od szafy. Kiedy mieszkała tu samotna staruszka, takie rozwiązanie pewnie nie stanowiło problemu. Ale my, jako nowi lokatorzy wprowadziliśmy się z dziećmi, mieliśmy odwiedzających nas znajomych i przyjaciół, dzieci miały swoich przyjaciół i tak po naszej podłodze zaczęły przemieszczać się tysiące stóp. Okazało się, że płyta nie wytrzymała. Poprzecierała się w wielu miejscach, zresztą podłoga wygląda jak klepisko. Pomyślałam więc któregoś razu, że... skoro od pierwszych chwil, w których otrzymaliśmy to mieszkanie, sami robiliśmy wszystko we własnym zakresie (wymiana okien, wstawianie drzwi, bo pierwsze pamiętały lata przedwojenne z ogromnym kluczem, doprowadzenie wody do kuchni (zlew był na korytarzu, bardaszka na podwórku), zrobienie łazienki itd to mogę zwrócić się do ZGK z prośbą o wymianę podłogi? Stosowne pismo napisałam i złożyłam...uwaga...12 grudnia 2016 roku. Cisza...brak reakcji...W czerwcu postanowiłam zapytać, co z moją sprawą. Po interwencji sprawa nabrała biegu... Z tym biegiem okazuje się znacznie przesadziłam, sprawa nabrała truchtu... Zadzwoniłam do ZGK z pytaniem, na kiedy przewidują u mnie remont. Każdy telefon kończył się tym samym: a to nie ma ludzi, pierwszeństwo mają dachy, proszę zrozumieć, sezon urlopowy... Qrwa!!! A kto zrozumie mnie??? Remont na moich 36 m2 wymaga niezwykłych ustaleń logistycznych, sama muszę opuścić mieszkanie z całym moim czworonożnym inwentarzem, wszystkie posiadane przeze mnie przedmioty muszą ulec alokacji, jedyne miejsce to podwórko. Nie mam garażu ani obszernej komórki. Panie w ZGK obiecywały mi początek września. Wzięłam w tym czasie urlop i nigdzie nie wyjeżdżałam, czekałam na telefon, który miały do mnie wykonać. W poniedziałek wracam do pracy. I co? Mam czekać na remont do następnych wakacji? Czy może złożyć stosowną skargę na opieszałość? Siedzę na kartonach, jak w obozie dla uchodźców. Nie mogę pomalować, nie mogę zmienić mebli, nie mogę nic... Czekam, a jesień i deszcze coraz bliżej. Do tego jestem niewyspana i zła. Nawet jeśli dzisiaj zadzwoniłabym z pytanie o termin... to musztarda po obiedzie. Urlopy się pokończyły, a nie stać mnie na bezpłatne  Więc...mam prawo ponarzekać? Dodatkowo w październiku minie rok, jak mój samochód znajduje się na warsztacie, a będę musiała zapłacić kolejne, drogie ubezpieczenie. Rura w kuchni znowu się zapchała, a w łazience przelewa mi się woda w spłuczce. 
Pomimo wszystko postaram się spędzić miło ten dzień  I zrobię sobie jeszcze jedną kawę!!!

czwartek, 7 września 2017

Przeglądam stare wpisy. W pierwszym roku pisania bloga umieściłam 70 postów, w drugim już tylko 30, a w obecnym... Straszny regres :) Koniecznie muszę się poprawić. Choć to wcale nie jest takie proste. Czasami wybiegam na poranny trening i wtedy w głowie układają mi się fantastyczne teksty. Ale po powrocie do domu najczęściej nie mam czasu, żeby od razu je napisać, a potem... wena odchodzi. Tym bardziej, że to, co chciałabym zrobić jednego dnia nijak nie można zmieścić w 24 godzinach. Przygotowałam sobie całą stertę książek do przeczytania, chciałabym na bieżąco pogłębiać wiedzę z niemieckiego i uczestniczyć w zajęciach, spędzać czas z wnuczką, należycie wywiązywać się ze służbowych obowiązków, pogłębiać wiedzę (zapisałam się na studia, start w październiku), biegać, ogarniać mieszkanie i wszystkie domowe obowiązki, na bieżąco administrować grupę na Facebooku, spotykać się na żywo z przyjaciółmi i... również na bieżąco i regularnie pisać bloga :) Trochę mnie poniosło. A... od czasu do czasu wziąć udział w jakimś kulturalnym wydarzeniu i jeszcze... tęsknię do górskich wędrówek. 
Muszę zaplanować sobie czas i zajęcia, bo inaczej czarno widzę moje zdrowie psychiczne. Zwłaszcza, że jak z czymś nie zdążam, mam poczucie klęski i wyrzuty sumienia :)
Nie wiem czym ten pośpiech u mnie jest spowodowany. Zauważyłam, że nie potrafię się zrelaksować, wyciszyć, zamknąć oczy i po prostu nic nie robić. Słuchać szumu deszczu albo śpiewu ptaków. Wystawić twarz do słońca...
A ja, jeżeli nie wykonuję przynajmniej dwóch czynności naraz, mam poczucie zmarnowanego czasu. Co ze mną jest nie tak?
Koniecznie muszę przystąpić do planowania, do szczegółowego rozpisania, co?, gdzie?, kiedy? i jak długo? 
Jutro!!! W ostatni, roboczy dzień mojego urlopu :)

wtorek, 5 września 2017

Ostatni dzień sierpnia... Jako że jestem jeszcze na urlopie, a na jutro zapowiadają znaczne ochłodzenie, postanowiłam spędzić dzisiejszy dzień na tak zwanym świeżym powietrzu. A dzień był dzisiaj przecudny...
Minął sierpień, minęły wakacje... I chociaż zostało mi jeszcze parę dni urlopu, nie czuję już letniego luzu. A i urlop ułożył mi się zupełnie inaczej niż planowałam. Ale to temat na zupełnie inny wpis. Plusem jest to, że mogę wrócić do wspomnień. Więc wracam...
Jest wrzesień 1986 roku. Czas oczekiwania... oczekiwania na dziecko. Ostatnie tygodnie ciąży i dwoistość szarpiących mną emocji. Z jednej strony leżę, trzymam rękę na brzuchu i nie mogę się doczekać macierzyństwa. Wyobrażam sobie moje dziecko, zastanawiam się co będzie... W 1986 roku lekarz nie robił USG, nie informował o płci dziecka. Wszystko było niespodzianką. A płeć przewidywały różne babki na podstawie wyglądu ciężarnej :) Zresztą z różnym skutkiem. Kiedy kobieta wyglądała gorzej, miała jakieś zmiany skórne itp mówiono, że będzie dziewczynka, bo zabiera matce urodę :) Przewidywano również po kształcie brzucha, ale nie pamiętam czy na chłopca miał być brzuch szpiczasty czy może okrągły. Całą ciążę przygotowywałam się na syna. Tomka :)...
Z drugiej strony niezmiennie martwiłam się moim małym brzuchem. Bałam się, że dziecko będzie za małe. Właściwie nie miałam co ze sobą zrobić. Do niedawna koniec wakacji wiązał się z przygotowaniami do szkoły. Zakup podręczników, zeszytów czy przyborów szkolnych wymagał przedsiębiorczości i kreatywności. Ale ja ich nie potrzebowałam. Kiedy zabrzmiał pierwszy szkolny dzwonek, poczułam się, jakby mi wyrwano serce. Albo jakby wyrwano mnie z korzeniami z mocnego podłoża. Mieszkałam ciągle na Konopnickiej, czyli na ulicy, na której znajdowała się moja ukochana szkoła. Obserwowałam przez okno wędrujących do szkoły kolegów i popadałam w apatię. Straciłam w końcu jedną, ważną dla mnie przynależność, a nie zyskałam w to miejsce żadnej nowej. Czułam pustkę. Chwilami popadałam nawet w depresję. I tak mijały mi wrześniowe dni. Termin porodu miałam wyznaczony na 19 września. Czekałam...
Rysiek w tym czasie pracował. Poznawał nowych ludzi, miał swoje sprawy. Jakoś w czasie naszego związku nie postaraliśmy się o wspólnych znajomych. Dlatego nasze kontakty towarzyskie ograniczały się jedynie do rodziny. Nie da się ukryć, że dla rodzeństwa i ich żon byłam jednak smarkulą.
A i mój wygląd nie dodawał mi powagi. Mając siedemnaście lat wyglądałam na piętnaście :) I opanowała mnie obsesja. Koniecznie chciałam wyglądać poważniej. Zresztą to odcięcie od szkoły spowodowało, że zaczęłam rozdawać wszystko, co z okresem młodości było związane. I tak: oddałam wszystkie klasery ze znaczkami, bo przecież żonie i matce nie wypada zbierać znaczków. Oddałam wszystkie sportowe buty, buty na płaskiej podeszwie i wiele rzeczy, bo uznałam, że nie będzie mi wypadało w nich chodzić. Oczywiście później żałowałam, ale niezbyt długo, bo nigdy się nie przywiązywałam do rzeczy materialnych (ale znaczków i zbiorów kartek to mi jednak szkoda).
Tak... Przygotowywałam się do nowych ról...


poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Częstsze wpisy? Okazuje się, że to jedynie moje pobożne życzenie. 
Powoli zbliża się schyłek lata... Z jednej strony szkoda mi upływającego czasu... z drugiej, nie mogę doczekać się urlopu. I to jest właśnie teoria względności w mojej interpretacji :) Dzisiaj znacznie się ochłodziło, ale parę dni temu panowały u nas znaczne upały. A co za tym idzie? Ludziska odsłaniają ciała. Lubię ten letni czas, kiedy kobiety są zwiewne i kolorowe jak motyle. Kiedy odkrywają dyskretnie ciała, pokazują nogi, dekolty, ramiona... Chodziłam po mieście, załatwiałam sprawunki i oglądałam ludzi w letniej odsłonie. Taka popularna babska przypadłość. W myślach komentowałam, a to śliczna bluzeczka, a to piękne, smukłe nogi w krótkich spodenkach... Bardzo podoba mi się moda na asymetrię. Wszystko było takie piękne i estetyczne aż... Aż do banku weszła znajoma mi osoba. Przez moment pomyślałam, że tak bardzo się śpieszyła, że najnormalniej zapomniała o spódnicy. Ale nie, po dokładniejszym spojrzeniu dostrzegłam, że ma na sobie... krótkie spodenki. Tyle, że o kilka rozmiarów za małe. Nogawki werżnęły się w pachwiny i spodenki przyjęły formę majtek. No i czar prysł. Przestałam dostrzegać dokoła piękne, kolorowe, zwiewne kreacje, a nieustannie miałam przed oczami to ogromne dupsko i nogi jak betonowe podpory mostu :( Moje poczucie estetyki zostało zbrukane... I to zdarzenie spowodowało u mnie refleksję: na ile można sobie w dzisiejszych czasach pozwolić w modzie? Bo tu nie chodzi o to czy ktoś jest gruby bądź chudy, niski czy wysoki. Tu chodzi o elementarne wyczucie smaku. W dobie blogów modowych czy kariery różnorakich szafiarek takie wpadki raczej nie powinny mieć miejsca. Mam wśród znajomych wiele kobiet o obfitszych kształtach, ale to absolutnie nie pomniejsza ich atrakcyjności. Zawsze są ubrane schludnie, modnie, z klasą. A przy modnej dzisiaj asymetrii możliwości jest naprawdę dużo. Więc po co na siłę wciskać się w rzeczy, w których wygląda się obrzydliwie? Inna moja "znajoma z widzenia", która nie dość, że jest tęga, to jeszcze niska. Ale za każdym razem, kiedy ją widzę mam ochotę zrobić zdjęcie do poradnika "jak należy się ubierać, żeby wyglądać ładnie, seksi, estetycznie". 
Kiedy oglądam swoje zdjęcia z lat osiemdziesiątych, też nie jestem zachwycona swoim wyglądem. Szerokie ramiona, spodnie marszczone na górze i zwężane na dole, marynarki z ogromnymi kieszeniami. Ale mimo wszystko spodnie z wysokim stanem były znacznie bardziej seksi niż modne obecnie biodrówki, w które wciskają się osoby zarówno szczupłe jak i te o rubensowskich kształtach. A kiedy idzie się za panią w biodrówkach, to niejednokrotnie ma się skojarzenie z baleronem przygotowanym do wędzenia :)
Z wpadkami modowymi spotykam się w różnych miejscach. Kiedyś na korytarzu starostwa spotkałam urzędniczkę w podziurawionych dżinsach, w innym miejscu spotkałam panią z dekoltem tak wielkim, że nie mogłam się skupić na sprawie, z którą przyszłam. A siedząc pod wieżą miałam wiele okazji na obserwowanie pań, gości komunijnych, w spódnicach tak krótkich, że nawet podczas zwykłego chodzenia prezentowały bieliznę. Zastanawiam się w czym nigdy bym nie wyszła? Na pewno nigdy nie poszłabym do kościoła w krótkich spodenkach, bez względu na to czy byłaby to msza czy turystyczne zwiedzanie. Nie poszłabym do pracy w bluzce z dużym dekoltem, nie poszłabym załatwiać czegokolwiek w dresie, za nic w świecie nie wyszłabym w getrach w panterkę i nie poszłabym w szpilkach na wycieczkę :) A wy, drogie czytelniczki, jakie macie zdanie na poruszony przeze mnie temat?


środa, 9 sierpnia 2017

Tyle tematów plącze mi się po głowie, że nie mam pojęcia o czym napisać. A zbieram się do pisania od dawna. Ciągle coś mi staje na przeszkodzie. Najprawdopodobniej znowu potrzebowałam katalizatora. I oto się pojawił...
Wracałam z szybkich zakupów i spotkałam szefową i założycielkę Ząbkowickiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Kobietę niezwykle aktywną i kreatywną. W ciągu zaledwie pięciu minut zdała relację z działalności członków ZUTW. A wszystkie działania zostały udokumentowane na Facebooku. Oglądałam zdjęcia, zarówno te z górskich wędrówek, jak i z występu zespołów...tanecznych :) 
A po powrocie do domu naszła mnie refleksja... jak te czasy się zmieniły. Sama zbliżam się do pięćdziesiątki, ale absolutnie nie powoduje to u mnie frustracji. Wręcz przeciwnie, teraz mogę sobie pozwolić na znacznie więcej. Bez skrępowania mówię o swoich potrzebach i oczekiwaniach, wyrażam opinie i poglądy. Ale... Kiedyś tak nie było. Kobiety, starsze kobiety nie miały takiej swobody. Tylu rzeczy im nie wypadało robić. Wspominam swoją babcię, która w 1986 roku była 59 letnią kobietą. Ubrana w workowate ciuchy, z chusteczką na głowie i z siatką, w której nosiła portfel. Żadnej aktywności, jedynie spacer i zakupy. Całe godziny spędzała na wyglądaniu przez okno. Taki swoisty monitoring. Ale to nie wszystko. Miałam ciotkę, starszą siostrę babci. Kobietę niezwykle elegancką i wyzwoloną. Ale to jej wyzwolenie było nieustannie wyszydzane: stara lampucera, patrzcie jak się wymalowała, patrzcie jak się ubrała, buty na obcasie w jej wieku??? Tak, nie miała ciotka poważania w lokalnym społeczeństwie. Wyprzedzała epokę. 
Wspomnijmy naszych rodziców, czy uprawiali jakąkolwiek aktywność? Bieganie, rower, nie daj Boże wrotki? Nie, bo zamężnym/żonatym nie wypada. Sama, mając lat zaledwie trzydzieści, spotkałam się z krytyką. Zabawiałam dzieci na ulicy, organizując różne zabawy, skakanie na lince, rozgrywki w badmintona, jazda na rolkach... No i te rolki najbardziej oburzyły sąsiadów. Usłyszałam, że trzeba zrobić mi dziecko, bo najwidoczniej się nudzę. A teraz... jako babcia jeżdżę z wnuczką na rolkach, biegam, wspinam się na ścianki... pełna swoboda, nikogo to na szczęście już nie bulwersuje. W latach dziewięćdziesiątych miałam okazję wyjechać do Niemiec. Byłam zachwycona obserwując seniorów jeżdżących na rowerze, rolkach, biegających, bez skrępowania kąpiących się w strojach kąpielowych na basenie. A jednocześnie nie potrafiłam wyobrazić sobie w takiej sytuacji mojej babci. W Polsce, kiedy widziało się wycieczkę starszych ludzi, ubranych w krótkie spodenki, to od razu przyczepiało się etykietkę: patrzcie, stare niemry przyjechały. Potem zaczęło się to zmieniać. Na szczęście. Choć aktywność naszych seniorów rodziła się w bólach. Pamiętam, jak zaprzyjaźnione mi małżeństwo zaczęło uprawiać nordic walking. Byli prekursorami tej dyscypliny w Ząbkowicach. Szli z uśmiechem na spacer z kijkami... a za plecami rozlegały się opinie: patrzcie, ktoś im narty zapier...
A teraz... miód mi się po sercu rozlewa, kiedy widzę swoich starszych znajomych spacerujących z kijkami, jeżdżących na rowerze, chodzących na basen, w góry czy na różnorakie wykłady. 
Apropo roweru, coś mi się przypomniało... W latach osiemdziesiątych pewien człowiek, wówczas mógł mieć około czterdziestu lat, uprawiał kolarstwo i jako pierwszy jeździł w kolarskich stroju. Opinie na jego temat były jednorakie. Włącznie z oskarżeniem, że jeździ w opiętym kombinezonie, z jajami na wierzchu...
Tak, że cieszcie się rowerzyści. W mentalności polskiego społeczeństwa nastąpiła zmiana, na szczęście dla wszystkich, którzy chcą pozostać aktywnymi do późnej starości. Oby tylko zdrówko dopisało :)

środa, 2 sierpnia 2017

Ponieważ letnie miesiące mojej pierwszej ciąży były nudne, postanowiłam na ten miesiąc odpuścić sobie wspomnienia i zająć się sprawami bieżącymi. Nie stało się to bez przyczyny. Dziś powstrzymałam się od zakupu kolejnej pary butów i jestem z siebie dumna! Tak... uzależnienia przyjmują różnoraką postać. Uzależnić można się w zasadzie od wszystkiego. Sama nie piję alkoholu, nie palę, nie biorę narkotyków, nie chodzę na solarium... a jestem uzależniona. Może tego nie widać na pierwszy rzut oka, a jednak...
Pierwsze uzależnienie nie należy do groźnych. Jestem uzależniona od czytania. Co w tym strasznego? Niby nic. Kocham czytać. Mamy zaledwie trzydziesty tydzień roku a ja przeczytałam już 44 książki o różnej tematyce i sporej objętości. Czytanie sprawia mi ogromną przyjemność, ale problem zaczyna się w momencie, kiedy... nie mam co czytać. Kiedy zapomnę zabrać ze sobą czytaną aktualnie książkę, a siedzę np w poczekalni u dentysty robię się jakaś nerwowa. Często czytam równolegle parę różnych książek. Rzadko kiedy nie mam jakiejś w torebce. A jak nie mam, to na bank kupię :) I ciągle mam wrażenie, że czegoś nie zdążę przeczytać, że powinnam zapoznać się z całą klasyką światowej literatury, że ... Właściwie sama nie wiem. Dopada mnie jakaś nerwowość i pośpiech. Czasami próbuję zrobić sobie odwyk, ale dłużej niż dwa dni nie wytrzymuję :)
Ale to nie wszystko...
Nazywam się Beata i jestem zakupoholiczką!
Gdybym mieszkała za granicą, albo chociaż w dużym mieście, zapewne uczęszczałabym na terapię. W naszej małej społeczności zakupoholizm traktuje się raczej z przymrużeniem oka. A uwierzcie, jest to prawdziwy problem i uzależnienie. Moją zaletą jest to, że zdaję sobie sprawę ze swojego problemu. Znam jego źródło i genezę. Ba, nieustannie z nim walczę, ale czasami niestety polegnę :(
Nie jestem uzależniona od zakupów ogólnie, raczej od kupowania określonych rzeczy. Bielizna, skarpetki, BUTY, torebki. To moje przekleństwo!
Nastolatką stawałam się w latach 80-tych XX w. W czasie, w którym zdobycie (kupienie) czegokolwiek graniczyło z cudem. Brakowało wszystkiego, począwszy od bielizny, skarpet, poprzez buty i inne niezbędne rzeczy. Pewnego dnia, ubierając się do szkoły nie mogłam znaleźć czystej bielizny. Słowem, nie miałam majtek. Jedyne dostępne, leżące na dnie szuflady to były grube bardachy z nogawkami. Problem polegał na tym, że miałam WF i musiałam ćwiczyć w spodenkach. A jak ubrać spodenki gimnastyczne na grube majty? Otóż to! Wykombinowałam jakąś niedyspozycję i spędziłam lekcję na ławeczce, czego zwykle nie robiłam. Nie wiem, czy nie miałam bielizny, bo wyrosłam, a nowej nie można było kupić czy może mama nie zrobiła na czas prania (warunki mieliśmy dość spartańskie, więc mogło nie zdążyć wyschnąć). W każdym bądź razie strasznie to przeżyłam i kiedy czasy odrobinę się zmieniły, kupowanie majtek i skarpet stało się dla mnie priorytetem. A kiedy sama zostałam matką, to już opanowało mnie istne szaleństwo. Koniec lat osiemdziesiątych to czas, w którym kwitł handel wymienny. A kawa ziarnista była jednym ze środków płatniczych. Pracowałam wtedy w sklepie na stoisku monopolowo-cukierniczym. Alkohol można było sprzedawać od trzynastej, a kawa była rarytasem. Tak więc wszyscy okoliczni sprzedawcy dzwonili do nas, do sklepu oferując spod lady atrakcyjny towar w zamian za możliwość kupienia kawy. Pieniędzy było dużo, towarów mało więc... Kupowałam niezliczone ilości skarpet czy rajtuz dla dziecka, chińskich tenisówek, sukienek i dresików (nota bene dresy były ładne do pierwszego prania). Kiedy Amelka szła do przedszkola, miałam w szufladzie 70 par białych rajtuz. A potem czasy się zmieniły, ale przymus kupowania pozostał...
Dziś wybrałam się do sklepu, żeby kupić jakiś wentylator. Upał daje się we znaki, więc wentylator jest jak najbardziej potrzebny. Po drodze wstąpiłam do sklepu z rzeczami używanymi... Wentylatora co prawda tam nie kupiłam, ale ... w oko wpadł mi całkiem nowy strój kąpielowy adidasa. Idealny! Jedyne 25 zł. Cóż było robić, kupiłam. Ale strój jest mi rzeczywiście potrzebny. Z poprzedniego odrobinę wyrosłam. Wychodząc ze sklepu dojrzałam cudowne, skórzane, wysokie trampki converse. Nówki! Jedyne 45 zł i mój rozmiar. Natychmiast w głowie pojawiła mi się odpowiednia do nich stylizacja. Ale na szczęście nie miałam gotówki. Powiedział sobie i paniom, że jak mają być dla mnie to poczekają. Po czym wróciłam do domu po pieniądze. Ale po drodze zaczęłam jednak myśleć. Po co mi kolejna para butów? Ile razy założę je na nogi? Zwłaszcza, że zakładanie nie jest zbyt wygodne, buty wysokie, sznurowane... W końcu doszłam do wniosku, że ich nie potrzebuję. Pochwaliłam się decyzją koleżance i byłam taka z siebie dumna!
Wracając do domu trafiłam do innego sklepu, a tam... okazja, bawełniane bluzeczki na ramiączkach za jedyne 1 zł sztuka... Kupiłam 6 sztuk :( I nie ważne, że to TYLKO 6 zł. I nie ważne, że bluzki z gatunku przydatnych. Bez nich też bym się obyła... A ja kupiłam 6 sztuk. W związku z tym mój sukces związany z nie kupieniem butów stał się połowiczny.
Parę dni temu kupiłam w biedronce sandały (jedyne 19,99), które nie nadawały się jednak do chodzenia. Ale zachowałam paragon i po przemyśleniu zakupu zwróciłam je. Sukces? Za te same pieniądze zaraz kupiłam japonki w 4F :) A dla zobrazowania problemu dodam zdjęcie mojej szuflady ze skarpetami. A to tylko wersja letnia. Wszystkie grube, zimowe trzymam w pojemniku na strychu :)

poniedziałek, 31 lipca 2017

Nim człowiek się obejrzał, już minęła połowa wakacji. Ciągle jestem w niedoczasie :) Choć nie mam pojęcia dlaczego, za czym śpieszę? za czym gonię? W każdym bądź razie nie nudzę się. Inaczej niż w wakacje tuż przed macierzyństwem. Bo te były wyjątkowo nudne. Biorąc pod uwagę mój stan i panujące w owym czasie obyczaje, nie mogłam sobie na nic pozwolić. Na basen nie można bo: po pierwsze nie wypada paradować z brzuchem na wierzchu, po drugie to na pewno zaszkodzi dziecku. Pozostały mi jedynie nudne spacery... Nie licząc atrakcji dostarczanych mi przez babcię i jej detektywistyczne ciągoty, każdy dzień był do siebie podobny. Kiedy teraz próbuję coś napisać, dochodzę do wniosku, że nie mam o czym :(
Czasami wychodziłam na spacer z moją siostrą w wózku. Ewelina skończyła dwa lata, ale była bardzo drobniutka i wyglądała na zaledwie rok. Młoda kobieta w ciąży pchająca wózek z małym dzieckiem wzbudzała zainteresowanie. Niejednokrotnie słyszałam za plecami biadolenia starszych ludzi: taka młoda i już z drugim w ciąży, patrz pani! Panie patrzyły i załamywały ręce, co najmniej tak, jakby miały mnie wspomagać w wychowywaniu dzieci :) 
Przypomniałam sobie o jednej rzeczy. Latem 1986 roku TVP wprowadziło nową ramówkę. Właśnie wtedy pojawił się "Teleexpress" i w paśmie popołudniowym "Studio lato". Kto pamięta skautów piwnych?
Tak więc lato upływało powoli, nudnawo i bez specjalnych emocji. 
A jutro... jutro zaczyna się sierpień! Miesiąc spadających gwiazd...

piątek, 21 lipca 2017

Dawno, dawno nie pisałam. I tym razem zupełnie nie z mojej woli. Od jakiegoś czasu dotykają mnie różne (nieszczęścia to za dużo powiedziane) przeciwności. Pod koniec ubiegłego roku zepsuł mi się samochód. Nie wiem, czy awaria była poważna, ale podejście mechanika było zupełnie niepoważne. Samochód przestał w trawie prawie pół roku. Ból tym większy, że drastycznie wzrosły opłaty związane z ubezpieczeniem. Płacić ponad tysiaka za stojący w trawie samochód do przyjemności nie należy. W końcu zmieniliśmy mechanika. Odstał jeszcze dwa miesiące w kolejce, ale jest progres... trafił już na kanał :)
Zdjęcie trochę pozowane, ale i tak się ucieszyłam. 

Zaraz po samochodzie przyszła kolej na instalację wodno- kanalizacyjną. Właściwie nie ma się co dziwić, rury i odpływy mają prawie trzydzieści lat. I tak ze zdziwieniem zauważyłam, że w zlewozmywaku zatrzymuje mi się woda. Walczyłam domowymi i domorosłymi sposobami z zatkaną rurą prawie cztery miesiące, aż... rura powiedziała dość i zażądała speca! No to rozpoczęłam poszukiwania hydraulika. Oczywiście korzystając z mediów społecznościowych. Dostałam listę numerów do ewentualnych fachowców, ale żaden nie chciał ze mną gadać :) Ot, wakacje... Aż... może w poniedziałek uda mi się z jakimś umówić. 
Trudno mi sobie przypomnieć co było następne? Zmywarka! Tak, zmywarka. Postanowiła używać tylko jednego programu eco. Zgłosiłam awarię i czekam... ponoć doczekam się dzisiaj miedzy 9:00 a 12:00. Koszt? To się okaże. Pomyślałam, że już gorzej być nie może, ale myliłam się :) Mąż wszedł do łazienki, porozglądał się i pyta: widziałaś, że wybrzuszyły nam się kafelki? I zobaczyłam... 
Remont łazienki na razie nie wchodzi w rachubę, bo... w pokoju mam w tragicznym stanie podłogę. A wymiana podłogi na moich 36 m2 to niesamowite logistyczne przedsięwzięcie :) Ale i tak czekam, bo... Ot, wakacje!
W pracy razem z koleżanką postanowiłyśmy wykonać pewną prostą pracę, poukładać ławki dla uczestników imprezy... Nie były ciężkie, ale widać to nie był mój dzień! Pyknęło mi w plecach, a dokładnie w biodrze i... prześwietlenie, badanie, zastrzyki, zwolnienie lekarskie... udało mi się nawet zarejestrować do ortopedy już na sierpień!!!  Pomyślałam, mam trochę wolnego, napiszę coś... Tylko, że ... połączenie z Internetem niemożliwe! Pierwsza moja myśl była taka, że pewnie psy podczas zabawy przerwały przewód. Na szczęście nie, ale brak Internetu stał się dla mnie jeszcze większą zagadką. Rachunki popłacone, więc... co?jak?dlaczego? No i wyjaśniło się :) Mąż dokonał cesji usług domowych na firmę. I nie wprowadził nowych kodów. A że od razu pojechał w trasę, zostałam bez Internetu. Odzyskałam go zaledwie wczoraj. Czy to koniec? Niestety nie. Odkąd mój samochód trafił na warsztat, jeżdżę takim zastępczym, starym, brzydkim, odrapanym i piszczącym, ale niezawodnym. Jadę więc tą moją cordusią i... zaczyna mi się żarzyć kontrolka akumulatora, nie mam ładowania, obroty 0. Otworzyłam maskę, popatrzyłam... paski całe, więc sama nie zdiagnozuję :) Jadę do jedynego znanego mi speca od prądu w samochodzie... a tam... urlop do 30 lipca. Och, los... No cóż, samochód potrzebny, trzeba coś za radzić. jadę więc do mechanika od mojego drugiego samochodu. Na szczęście awaria drobna i do usunięcia na miejscu... koszt 80 zł. Ale tu pojawia się mój mąż i sponsoruje naprawę :) Osiem dych to niewiele, tyle że ja jestem tuż przed wypłatą. Czy to wszystko? Niby tak... Wyprzedzając los skorzystałam z promocji i kupiłam nową lodówkę. W zasadzie lodówę! Mają mi ją dzisiaj dostarczyć. Boję się, że ludzie, którzy mi ją przywiozą i wniosą... znienawidzą mnie i mój adres i wciągną go na czarną listę adresów :) Bo powierzchnia i układ mojego mieszkania nie są dostosowane do współczesnych, dużych sprzętów...

wtorek, 27 czerwca 2017

Miesiąc zbliża się do końca, a statystyka mojego bloga informuje, że miałam jedynie 600 wyświetleń :) Tyle, że już dawno doszłam do wniosku, że z pisania to ja się nie utrzymam. Totalny brak systematyczności i konsekwencji. Ale na szczęście, przynajmniej na razie mam satysfakcjonującą mnie pracę. Nie wiem na jak długo, bo i do mnie w najbliższym czasie dotrze "dobra zmiana" i być może będę zmuszona do poszukiwań innego zatrudnienia. Cóż... życie. A na razie carpen diem!!!
Pobyt mojego chłopaka w Czechosłowacji odrobinę się przedłużył i w związku z tym przekroczył wymiar należnego urlopu :) Dostałam rozpaczliwy list, żeby coś załatwić. Niestety, nie udało mi się nic z działać i ... ojciec mojego dziecka został dyscyplinarnie zwolniony z pracy za nie stawienie się na czas na stanowisku. Początki naszego wspólnego życia były skomplikowane, ale niezwykle barwne. Tak się złożyło, że bezrobotnym był zaledwie parę dni, bo zaraz rozpoczął pracę w nowo otwartym sklepie samoobsługowym, czyli w naszej słynnej pierzei :) Myślałby kto, że skończyły się nasze problemy. W międzyczasie poinformowaliśmy moją babcię, że zamierzamy się pobrać. Myślałam, że się ucieszy, a w nią jakby coś wstąpiło! Babcia była w stosunku do mnie bardzo zaborcza, a że życie i małżeństwo dość mocno ją doświadczyło, stała się przeciwniczką wszystkich mężczyzn. Czasami zastanawiam się, jak mój wujek Józek to przetrwał i pozostał z ciocią czterdzieści lat? Bo jego babcia też nie oszczędzała. 
Na początku nie zdawałam sobie sprawy z jej poczynań. Po kilka razy dziennie brała swoją siateczkę i chodziła do sklepu. A tam, zamiast zakupów, prowadziła obserwację mojego przyszłego męża. A to się do kogoś uśmiechnął, a to dotknął koleżanki, na pewno kochanki itp. Najgorsze jest to, że zaczęła robić awantury, często bogu ducha winnym dziewczynom. W pewnym momencie stało się to nie do zniesienia i dodatkowo pogłębiało moją depresję. A wszystko ponoć miało być dla mojego dobra. 
Co było począć? Zaciskaliśmy zęby i próbowali jakoś funkcjonować. 
Z drugiej strony babcia potrafiła przeznaczyć całą swoją rentę na zakup niezbędnych dla dziecka rzeczy. Niezwykle trudno się z nią żyło :) 
Teraz ją rozumiem, ale musiało minąć wiele lat. Sama zostawiona przez męża dla młodszej kobiety, zdominowana przez własną matkę, która nieustannie ingerowała w jej życie, nigdy nie znalazła (nawet nie szukała) prawdziwej miłości. Chciała mnie mieć na wyłączność. Wcześniej to samo robiła z moimi rodzicami. Nieustannie ich przekonywała, że zajmie się mną lepiej niż oni, a oni jako młodzi ludzie niech korzystają z życia. I spowodowała, że moje relacje z rodzicami znacznie się osłabiły. kiedy postanowili, że zamieszkam z nimi, a do tego wyjedziemy z Ząbkowic, był to dla mnie ogromny stres i nieszczęście. Cierpiałam i tęskniłam. Tak... babcia nie powinna dziecku zastępować rodziców, chyba, że po ich śmierci. 
Gdyby ktoś pomyślał, że nasze perypetie z babcią polegały tylko na śledzeniu, to się bardzo myli... Ale o tym w następnym wpisie :)

piątek, 16 czerwca 2017

Wakacje za pasem. Niektórzy mówią, że jeszcze tylko wpier... i wakacje :) Czerwiec należy do jednych z najprzyjemniejszych miesięcy. Wczoraj poszłam z koleżanką na długi spacer... napawałyśmy się cudownymi zapachami z pól i ogrodów. Przeszłyśmy prawie dziesięć kilometrów. Zawsze lubiłam wędrować i dopóki sił starczy, będę chodziła.
Mogłabym powiedzieć, że koniec roku szkolnego 1986 nadszedł dla mnie stanowczo za szybko. Po rozdaniu świadectw większość z nas zajęła się planowaniem wakacji. A ja? W pewnym momencie poczułam potworną pustkę. Opuściłam pewną grupę, a do nowej jeszcze nie przystąpiłam. A człowiek to stworzenie stadne i potrzebuje przynależności jak wody. Wraz z ostatnim dzwonkiem na ulicy Konopnickiej zrobiło się strasznie cicho. Rysiek pracował w Opolu, najbliżsi mi znajomi wyjechali, pozostały mi jedynie spacery. W tych wieczornych towarzyszyła mi babcia, bo cały czas martwiła się moim zdrowiem. Więc czuwała. Czasami ta jej troska doprowadzała mnie do rozpaczy.
Bardzo szybko chciałam sobie załatwić nową przynależność. Któregoś dnia, jeszcze przed końcem czerwca poszłam do szkoły na Wrocławką, żeby zapisać się na wydział zaoczny. No i tu właśnie dosięgnął mnie cios ostateczny... przemiła pani sekretarka poinformowała mnie, że aby rozpocząć naukę na wydziale zaocznym muszę być pełnoletnia. Poczułam wtedy, jakby wyrwano mi serce...
Dostałam zaproszenie za rok...
Mniej więcej w tym samym czasie mój chłopak załatwił sobie wakacyjną pracę w Czechosłowacji. Niektórzy z czytających nawet nie wiedzą, że kiedyś był taki kraj jak Czechosłowacja, a młodzi ludzie marzyli o wyjeździe do pracy za granicę. Mężczyźni marzyli o pracy na kontraktach u naszych zagranicznych sąsiadów. Praca w kraju innym niż socjalistyczny była raczej nie do osiągnięcia dla zwykłego śmiertelnika. Praca w Czechosłowacji zapewniała możliwość zdobycia, kupienia, ładnych ubranek dla dziecka, które w Polsce roku 1986 były zupełnie niedostępne. Tak więc pojechał pracować na wyprawkę dla dziecka, a ja zostałam zupełnie sama, z poczuciem totalnego wyizolowania. W niektórych momentach bliska depresji. Dodatkowo w ogóle nie rósł mi brzuch i to mnie również martwiło. Może moje dziecko nie rozwija się prawidłowo? Nie rośnie? Doktor Albiński na każdej wizycie zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku, ale mnie nieustannie prześladował niepokój, pogłębiany przez stare dewoty, które za każdym razie pytały niby z troski, gdzie ja mam ten brzuch? 
Z Ryśkiem pisaliśmy do siebie płomienne listy. Jedyna możliwość kontaktu. List- natychmiastowa odpowiedź- biegiem na pocztę, aby wysłać- oczekiwanie na następny... I tak przez cały miesiąc. 
Mój chłopak zapomniał przed wyjazdem o jednej rzeczy... zapomniał powiedzieć swojej mamie o mojej ciąży. Przez wiele lat zastanawiałyśmy się z teściową, skąd u niego wziął się ten strach? On też nie potrafił nam odpowiedzieć :) W każdym bądź razie nie powiedział. A że byliśmy sąsiadami, widywałam jego mamę każdego dnia. A przecież moja teściowa byłą doświadczoną kobietą i bez problemu dostrzegła mój odmienny stan. Ale nigdy, nawet jednym słowem nie potwierdziła tego, że wie. Któregoś dnia spotkałyśmy się na ulicy i zapytała mnie, czy nie chcę podać listu, bo właśnie jedzie do Czechosłowacji. Załatwiła sobie zaproszenie (już kiedyś pisałam o tym, że żeby pojechać za granicę należało mieć paszport i zaproszenie, bez tego nie można było dowolnie podróżować) i właśnie jedzie. Podałam jej list i od razu pomyślałam o reakcji Ryśka, kiedy ją zobaczy :) Bo on oczywiście o tej podróży nic nie wiedział. Kiedy ją zobaczył, odrobinę wpadł w panikę. Pomyślał, że przyjechała, żeby zrobić mu awanturę? A ona tylko powiedziała: pokaż co tam kupiłeś dla dzidziusia :)
CDN

czwartek, 8 czerwca 2017

Tak się zastanawiam, o czym napisać? Czy dalej poświęcić się półrocznemu podsumowaniu, czy może powrócić do wspomnień? Jest czerwiec... więc trochę wspomnień :)
Czerwiec 1986 roku, pomimo zbliżających się wakacji, był najsmutniejszym miesiącem w całej mojej edukacji. Nabiłam sobie do głowy, że zgodnie z sugestią szkolnej pedagog przeniosę się na wydział zaoczny. I nie docierały do mnie argumenty życzliwych mi ludzi, którzy z całych sił próbowali mnie od tego odwieść. Dotrwałam więc do zakończenia roku szkolnego. Cała część artystyczna odbywała się na sali widowiskowej ZOK. Po uroczystości,Władek Tokaruk, nasz nauczyciel PO zaprosił nas na kawę do kawiarni. Poszła spora grupka. Wszyscy starali się jak mogli, żeby sprawić mi przyjemność, ale z każdą chwilą ogarniał mnie smutek. Poczucie, że coś właśnie tracę. Bo już za chwilę miałam przestać być cząstką tej grupy, z którą byłam mocno zżyta.
Zaraz, na początku tygodnia pojechałam do Kłodzka, żeby zapisać się na wydział zaoczny. Towarzyszyła mi ciocia Dorota, która miała możliwość dokończyć swoją edukację w kłodzkim liceum medycznym, pomimo że była w ciąży. Ale mnie spotkało pierwsze rozczarowanie, okazało się, że nie ma zaocznego technikum budowlanego. Pomyślałam wtedy, żeby nie rezygnować z dotychczasowej szkoły, ale zabrałam już dokumenty i na powrót musiałam dostać zgodę kuratorium. Niezawodna ciocia Dorota zaoferowała mi swoje towarzystwo w podróży do Wałbrzycha. Sama podróż była dla mnie koszmarem. Autobus nie ominął żadnej wioski od Ząbkowic do Wałbrzycha. Było koszmarnie gorąco, a ja cierpiałam na chorobę lokomocyjną. W Wałbrzychu wysiadłam ledwie żywa. Myślałam, że już nie może być gorzej. I jakże się myliłam!!! W budynku kuratorium odsyłano mnie od pokoju do pokoju, aż w końcu trafiłam do właściwego. Tam "przyjęła" mnie najbardziej niesympatyczna osoba, jaką udało mi się spotkać w całym moim życiu. Dowiedziałam się od tej pani, że trzeba było o edukacji myśleć wcześniej. I nie miało dla niej znaczenia to, że osiągałam jedne z najlepszych w szkole wyników w nauczaniu. To, co mnie spotkało w kuratorium, to nie było rozczarowanie, to było upokorzenie. Totalne upokorzenie...
Muszę wychodzić do pracy, o reszcie swoich przeżyć opowiem w następnym wpisie :) 
Miłego, słonecznego piątku!!!

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Brak mi konsekwencji w działaniu. Zauważyłam, że muszę mieć nad sobą zewnętrzną kontrolę, żeby w pełni zrealizować cele. Zaczął się szósty miesiąc roku, więc powinnam chyba podsumować realizację dotychczasowych planów. Podsumowanie wypada jednak marnie :)
1. Pisanie bloga- masakra, muszę podjąć na nowo decyzję, że przynajmniej raz w tygodniu dokonam jednego wpisu. 
2. Bieganie- całkowity brak konsekwencji, nieustannie wyszukuję sobie przeszkody, które nie pozwalają mi na bieganie. Oczywiście jest to kompletna bzdura. Potrzebuję po prostu bata nad sobą :) Postanawiam więc na nowo: codziennie chociaż trzy kilometry. jak nie uda się rano, to pobiegnę wieczorem!!!
3. Nauka niemieckiego- no, chociaż tu jest lepiej. A to dlatego, że zapisałam się na unijny kurs, którego zasady wymuszają na mnie uczestnictwo w zajęciach, czyli mam nad sobą bat :)
4. Oszczędzanie- tu to już jest całkowita tragedia. Przydałaby mi się porada jakiegoś specjalisty. I to nie prawda, że za mało zarabiam, żeby oszczędzać. Czasami przepuszczam pieniądze zupełnie bez sensu, a co za tym idzie, gromadzę w domu ogromne ilości ciuchów, butów czy innych "przydasiek". Jeżeli chodzi o ciuchy, to podjęłam już pewne działania. Staram się codziennie ubrać coś innego. A to, czego w tym roku nie ubiorę, przeznaczę do odsprzedania, nawet za jakąś symboliczną kwotę.

Właśnie sobie przypomniałam, że jestem umówiona w bibliotece na czytanie dzieciom bajek. Tak więc rozliczanie półrocza pozostawiam na później.

środa, 26 kwietnia 2017

Za oknami zrobiło się nostalgicznie i zimno, więc... czas powrócić do wspomnień. 
Pewnego dnia zostałam "zaproszona" do gabinetu szkolnego pedagoga. Dzisiaj powiedzielibyśmy "pedagożki" bo wszystko staramy się sfeminizować. Chociaż sama zdecydowanie wolę formę pedagog. Pedagogiem szkolnym była pani Lidia G. Celowo nie wymieniam nazwiska, bo też nie mam miłych wspomnień. Nie, nie mogę powiedzieć, żeby pani Lidia była niemiła czy niesympatyczna. Ale wydawało mi się, że funkcją pedagoga jest pomoc osobom w skomplikowanej sytuacji, a nie ich dołowanie. To była moja druga wizyta w tym gabinecie. Pierwszą odbyłam, kiedy do szkolnego pedagoga dotarła niesprawdzona informacja o tym, że jestem matką mojej siostry Eweliny. I było to na początku pierwszej klasy :) 
Pani pedagog poprosiła mnie, żebym usiadła i wysłuchała, co ma mi do powiedzenia. Przez całą wizytę naświetlała mi trudną sytuację młodocianej matki, uczennicy technikum. A to, że nie dam rady, a to, że nie będę miała wsparcia w nauczycielach, że opuszczę się w nauce i wiele, wiele innych argumentów. Zwykle byłam odporna na pranie mózgu, ale pani pedagog autentycznie uwierzyłam, że najlepszym dla mnie rozwiązaniem będzie przeniesienie się do szkoły zaocznej. Tylko, że w tym całym wywodzie pani Lidia pominęła kilka istotnych dla mnie informacji. Przede wszystkim taką, że do szkoły zaocznej może się zapisać osoba pełnoletnia i pracująca. Niby nic, a jednak w moim przypadku były to bardzo istotne informacje. 
Po wyjściu z gabinetu byłam zdecydowana zabrać papiery i natychmiast przenieść się na wydział zaoczny. Inne technikum budowlane, o którym wiedziałam znajdowało się w Kłodzku. Nie wiem dlaczego, bez sprawdzania, uznałam, że jest tam wydział zaoczny. Okazało się, że moje rozumowane było błędne. 
Pod koniec roku szkolnego poszłam do dyrektora Żygadły, żeby zabrać swoje papiery. Dyrektor zapytał, czy jestem naprawdę zdecydowana na ten krok? Cały czas miałam w głowie słowa pani pedagog, które spowodowały, że straciłam wiarę we własne siły. Nie wydał mi dokumentów, kazał wszystko jeszcze raz przemyśleć. Przeciwko opuszczeniu przeze mnie szkoły było wielu nauczycieli. Pani Zajączkowska, pani Czeleń, pani Latacz, Fizyk, Kazimierz Figzał i wuefowiec Zdzichu Organiściak. Ten ostatni nawet zaproponował, żebym odpuściła sobie jeden rok i wróciła do jego klasy, jeżeli naprawdę nie wierzę, że dam radę. A ja, jak zahipnotyzowana słowami pani pedagog, zdecydowałam o przeniesieniu się na wydział zaoczny. Tak zupełnie w ciemno :(
I popełniłam największy błąd w swoim życiu. Błąd, który zdecydowanie zaważył na mojej edukacji i karierze zawodowej. Bezpowrotnie zmarnowałam swoje szanse, nie zważając na to, że mam wsparcie wielu fantastycznych nauczycieli, z którymi do dnia dzisiejszego mam cudowny, przyjacielski kontakt. Uwierzyłam słowom pani pedagog, które zachwiały moją wiarą w swoje siły. 
Spotkało mnie ogromne rozczarowanie... ale o tym w następnym wpisie.

piątek, 21 kwietnia 2017

Niedawno spotkałam swojego dobrego znajomego, który zauważył, że przestałam udzielać się w Internecie :) Rzeczywiście, zdecydowanie odpuściłam. Ostatni wpis umieściłam w lutym. W pewnym momencie poczułam znużenie i znudzenie, i stwierdziłam, że szkoda mi czasu. Nie da się ukryć, że Facebook jest złodziejem czasu, więc kiedy nie znajduję tam interesujących mnie treści, odpuszczam.
To nie jest tak, że całkowicie nie wiem, co się tam dzieje. Obserwuję w wolnej chwili za pomocą aplikacji w telefonie. I co zaobserwowałam? Pewnie wielu czytelnikom się to nie spodoba. Ale trudno, to jest mój blog i zawieram w nim wszystkie moje przemyślenia :) Któregoś pięknego poranka, przy porannej kawce "odpaliłam" aplikację i... 36 powiadomień :) Myślę: o, super, coś się dzieje. Kiedy weszłam w powiadomienia okazało się, że jedna znajoma spamuje wątpliwej jakości cytatami Paulo Coelho czy też innymi mądrościami dotyczącymi zdrowia, szczęścia i miłości. Minęło trochę czasu zanim przebrnęłam przez te wszystkie mądrości. Potem zaczęły się wiadomości typu: pani A wrzuciła ziemniaczka do garnka... pani A pomieszała, pani A spróbowała itd. Z jednej strony informacja znacznie przyjemniejsza niż poranne politykowanie, ale ...
Sama od czasu do czasu czuję potrzebę pochwalenia się kwiatkiem, kotkiem, psami, ale staram się nie nadużywać wytrzymałości znajomych. Ale jak widać działa to tylko w jedną stronę. Dlatego postanowiłam odpocząć. I tak minęły mi dwa miesiące. Z korzyścią dla mnie. Bo zamiast oglądać efekty działań kulinarnych znajomych wolę przeczytać dobrą książkę, zamiast pływania w bagnie politycznych poglądów, wolę nauczyć się paru niemieckich słów i zwrotów, zamiast oglądania powielanych nieustannie zdjęć, wolę odwiedzić koleżankę i napić się z nią kawy. Bo okazuje się, że mam całkiem ciekawe życie poza Internetem, czego zdecydowanie życzę wszystkim czytelnikom :)
Niedługo powrócę do wspomnień, tylko czekam na natchnienie ...

piątek, 24 lutego 2017

Dziś są moje urodziny! W zasadzie nie ważne które. Od rana zewsząd napływają życzenia. Telefonicznie, w wiadomościach prywatnych, za pomocą Facebooka i nawet osobiste. Niektórzy myślą, że te facebookowe nie mają znaczenia, bo to system przypomina o dacie. Ale znacie kogoś zupełnie normalnego, który spamiętałby wszystkie ważne daty? Mnie wszystkie sprawiają ogromną przyjemność :)
Dwa lata temu, tuż przed urodzinami miałam jakiś dziwny, depresyjny czas. Miedzy innymi z tego powodu zaczęłam pisać bloga. Byłam w okropnym nastroju, tak, że i moje wpisy musiały być depresyjne. Aż tu stał się cud. Mojego bloga przeczytał kolega z podstawówki. Chyba przejął się moją chandrą, bo zadał sobie wiele trudu, żeby się ze mną skontaktować. Tak, zadzwonił, coś mi zaproponował i obudził we mnie wiarę w ludzi, w siebie, w lepsze jutro... Jestem mu za to bardzo wdzięczna. Wiem również, że od czasu do czasu zagląda do mnie na bloga. Andrzeju... bardzo Ci dziękuję!!!
Chandra minęła, blog pozostał.
Miałam dzisiaj kontynuować ciążowe wspomnienia, ale chyba nic się nie stanie, jak poświęcę dzisiejszy wpis rzeczom lekkim i przyjemnym. A może nawet wesołym czy wręcz komicznym.
Po odebraniu pierwszych porannych życzeń, wypiciu kawki i wyprawieniu domowników postanowiłam zupełnie zwyczajnie ogarnąć swoje domostwo. Aż tu niespodzianka... zatkany kuchenny zlew :( Czyli nici z podłączenia zmywarki. Na podorędziu nie miałam żadnych chemicznych specyfików, więc... ubrałam się elegancko, urodzinowo i poszłam do sklepu po ... kreta. Kiedy wróciłam do domu od razu postanowiłam użyć środka do udrażniania rur. Wsypałam, poczekałam, zalałam wrzątkiem... i... dupa :( Nie zadziałało. Poza wstrętnymi, szkodliwymi oparami, które wypełniły moje mieszkanie nic więcej się nie wydarzyło. Postanowiłam czynność powtórzyć. Jak łatwo się domyślić, z równie marnym skutkiem. Ale moja wrodzona niecierpliwość nie pozwoliła mi zaczekać. W moim odświętnym ubranku (bo do przetykania przystąpiłam natychmiast po przyjściu do domu) wczołgałam się pod zlew i odkręciłam syfon. Przeczyściłam co tam było i ponownie skręciłam ustrojstwo. Efekt? Żaden niestety. Drogą dedukcji doszłam do wniosku, że przytkało się w innym miejscu. Odkręciłam wiec i przeczyściłam, po czym znowu skręciłam. Kolejna próba wypadła mizernie :) Zator znajduje się jednak w jeszcze innym miejscu. Więc odkręciłam, przeczyściłam, wypłukałam i... cholerstwo nie dało się już ponownie złożyć do kupy!!!
Siedzę więc "ufaflucona" pod zlewozmywakiem i klnę jak przystało na hydraulika. I w tym cudownym, romantycznym wręcz momencie do mieszkania wchodzi mój mąż z ogromnym bukietem róż :)
Moja ingerencja w odpływ była tak intensywna, że uszkodziłam uszczelki. Po chwili doszliśmy do zgodnego wniosku, że syfon jest już tak stary, że warto go wymienić. Wyszłam więc do sklepu po nowy syfon. Mąż tym czasem pojechał na bazę rozliczyć się z trasy. A ponieważ trochę to jego rozliczanie potrwa, a bez dostępu do odpływu niewiele mogę w kuchni zrobić... postanowiłam otworzyć laptopa i przeczytać życzenia. No i oczywiście dokonać kolejnego wpisu na blogu :) A że godzina jest jeszcze względnie wczesna, chyba wybiorę się na jakąś koleżeńską kawkę.
W końcu dziś są moje urodziny :)


czwartek, 16 lutego 2017

Musiałam przeczekać ten różowo-czerwono-puchaty czas walentynkowy, bo nie celebruję w żaden sposób tego święta. Osobiście jestem zwolenniczką socjalistycznego Dnia Kobiet z nawalonymi facetami ze złamanym goździkiem i paczką rajstop w kieszeni :) A tak na marginesie, pamięta ktoś kiedy w Polsce zaczęło się to walentynkowe szaleństwo? 
Mój czas na przeżywanie ciąży był krótki: od maja do września :) Kiedy znalazłam się w szpitalu w celu podtrzymania ciąży, położono mnie na dużej sali pełnej kobiet ciężarnych. Każdego dnia przychodziła pielęgniarka i sprawdzała tętno naszych maluszków. Tyle, że sprawdzała każdej kobiecie z wyjątkiem mnie. W końcu zapytałam od którego tygodnia to się robi? Badanie wyglądało komicznie, bo pielęgniarka przynosiła taką trąbkę, którą przykładała do brzucha i słuchała, licząc uderzenia małego serduszka. Okazało się, że badanie przeprowadza się mniej więcej od 16 tygodnia ciąży. Zapytałam więc, dlaczego u mnie nie bada? Bo to za wcześnie. Ale ja odczuwam już ruchy i mam za sobą już cztery miesiące ciąży!!! To nie możliwe, nie masz w ogóle brzucha, odparła wręcz oburzona. No i zasiała we mnie niepokój: dlaczego nie mam brzucha? a może coś jest nie tak? dlaczego lekarz nic mi nie powiedział? I w końcu podczas wizyty zapytałam doktora Albińskiego o wszystkie niepokojące mnie rzeczy. Nie chcielibyście słyszeć jak potraktował pielęgniarkę za te wszystkie bzdury, które mi naopowiadała :) Od tego czasu miałam jak wszystkie mierzone tętno płodu :) Z tym, że wspomniana pielęgniarka była dla mnie bardzo niemiła. Sama też była w ciąży. Miała ogromny, w porównaniu z moim, brzuch. A wynik był taki, że ja urodziłam 28 września, a ona 30 września. Ale o tym napiszę znacznie później, bo z córką tej pani spotkałam się na studiach. Zresztą w pewien sposób byłyśmy spowinowacone. Była siostrą żony mojego stryja Janka :) Była i jest, bo wszyscy szczęśliwie żyją i mają się dobrze. 
Życie na oddziale rano tętniło, ale po południu i wieczorem wszystko było spowolnione, leniwe... Odwiedziny dozwolone tylko w wyznaczonych dniach i godzinach. A za oknem rozkwitał maj. Ciepły i słoneczny. W kwietniu miała miejsce katastrofa elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Wszystkie panie w ciąży żyły w strachu, czy to nie zaszkodzi naszym dzieciom. Tak, że był to główny temat naszych popołudniowych dyskusji i rozważań. Nie wolno nam było chodzić, więc leżałyśmy sobie i rozmawiały. Panie z innymi dolegliwościami kobiecymi leżały na innych salach. Te, które mogły chodzić, wędrowały od sali do sali i tak rozwijało się życie towarzyskie. Któregoś dnia odwiedził mnie Rysiek. Był bardzo zaniepokojony, bo, w całym tym zamieszaniu zapomniałam powiedzieć mu o "niespodziance". Nie chciałam pisać w liście ( tak, komórek nie było, telefonów też nie :) pisaliśmy do siebie listy), więc uprzedziłam tylko, że mam mu coś ważnego do powiedzenia. A kiedy przyjechał, moja babcia powiedziała mu, że leżę w szpitalu. Więc informację o ciąży dostał "z grubej rury" :) I też nie miał jakichkolwiek wątpliwości. Wtedy wyszło na jaw, że moją informację z listu o poważnej rozmowie zinterpretował niewłaściwie. Pomyślał, że mam wątpliwości co do związku na odległość, chcę zerwać i ... zgłosił się na ochotnika do WKU (Wojskowa Komisja Uzupełnień). Postanowił pójść do wojska i mieć za sobą służbę zasadniczą.  A tu okazało się, że poważna rozmowa miała dotyczyć czegoś innego :)
Uświadomiłam sobie, że o mojej ciąży poza babcią i Ryśkiem nie wie nikt. Ani mama, ani nikt w szkole. Znajomi byli przekonani, że mój pobyt w szpitalu był związany z bólem jajników, przeziębionych podczas zawodów strzeleckich. A że nie miałam typowego, ciążowego brzucha... Zaczęłam planować, jak w delikatni i nie szokujący sposób przekazać tę informację zainteresowanym. Ale jak to zwykle w życiu bywa los spłatał mi figla. Na jednej z sal leżała dziewczyna, uczennica naszej szkoły. Osobiście jej nie znałam, ale ona znała mnie. W leniwe popołudnia odwiedzała nas na sali, która ze wszech miar była przeznaczona dla ciężarnych. Więc powód mojego pobytu na oddziale nie był dla niej tajemnicą. Tak się złożyło, że opuściła oddział wcześniej niż ja. I zamiast jak bozia przykazuje pojechać do domu, poczuła się w obowiązku odwiedzić szkołę i sprzedać newsa :) Talarek w ciąży!!! Zaraz po lekcjach odwiedziło mnie w szpitalu paru najbliższych kolegów i wprost zapytało, czy to prawda? Tak, była to prawda. Ale najbardziej zaskoczyła mnie reakcja: kurde, jak fajnie. Mam nadzieję, że to będzie dziewczynka, bo w klasie mamy mało dziewczyn! Kiedy wróciłam do szkoły to już nie było tak fajnie. Chłopaki i dziewczyny z mojej klasy zachowywali dyskrecję, reszta szkoły wnikliwie mnie obserwowała, a że nie miałam w ogóle brzucha, mieli dylemat: komu wierzyć? Bo zapytać wprost nikt nie miał śmiałości. Trochę mnie to wszystko bawiło. 
Jedyną moją ciążową dolegliwością była nadmierna senność. Dopadała mnie około pierwszej. Zwykle na lekcji języka polskiego. Walczyłam bardzo mocno, bo nie chciałam, żeby pani Zajączkowska pomyślała, że nudzą mnie jej lekcje. Któregoś dnia wyrwała mnie do odpowiedzi. Chodziło o przeczytanie wypracowania. Żadna z wcześniej zapytanych osób nie miała napisanego wypracowania. Zdesperowana powiedziała: Beata, przeczytaj swoje! W tobie ostatnia nadzieja.
Tylko, że ja na śmierć o nim zapomniałam :( Ale nie chciałam zawieść pani profesor. Wstałam i zaczęłam czytać z głowy. Od czasu do czasu koleżanka mnie upominała, żebym przewracała kartkę w zeszycie. Na koniec... pani profesor pochwaliła, ale kazała mi pokazać zeszyt. No i się wydało! Bańki nie dostałam pod jednym warunkiem: miałam to wszystko, co "przeczytałam" napisać od nowa w zeszycie. A po lekcji pani profesor zatrzymała mnie na chwilę w klasie. - Beata, co zamierzasz robić po technikum? Z ciebie jest doskonałą humanistka. Powinnaś studiować jakiś humanistyczny kierunek. ( pani profesor od matematyki twierdziła co innego, fizyk też :) )
- Pani profesor, nie wiem. Najprawdopodobniej nic, nie wiem nawet czy skończę technikum. - A to dlaczego? - Bo jestem w ciąży! 
To była pierwsza osoba w szkole z nauczycieli, której o tym powiedziałam. Zachowała dyskrecję. Parę razy tylko mnie zapytała, czy jestem pewna, bo... gdzie ja niby tę ciążę noszę?

Aż utrzymywanie tajemnicy okropnie mnie znudziło i zrobiłam... jak to się teraz mówi, swoisty coming out :) Ciąża była wówczas większą "zbrodnią" niż homoseksualizm. 
Powiedziałam wychowawcy, a on zupełnie nie wiedział co zrobić z tą wiedzą. Zrobił więc rzecz najgorszą. Biegał po nauczycielach i nakłaniał ich do obniżenia mi stopni. Z wszystkich moich nauczycieli tylko ta od niemieckiego zachowała się jak suka. Zdziwiło mnie to tym bardziej, że była osobą młodą. Za to od innych dostałam wsparcie i deklarację wszelkiej pomocy :)
Oczywiście moja sprawa stanęła na radzie pedagogicznej. Z przecieków znam pewną wymianę zdań: Mój wychowawca wnioskuje o obniżenie mi oceny ze sprawowania. Inni pytają o powód, więc mówi, że jestem w ciąży. Na to cudowny Wowka, profesor Drozd pyta: a ile ona ma lat? - siedemnaście! - Aaaa, to nie dziw, że w ciąży, zdziwiłbym się gdyby miała sześćdziesiąt!
Po tej radzie zostałam "zaproszona" do szkolnego pedagoga. Ale tę wizytę i rozmowę opiszę w osobnym poście. Ku przestrodze dla tych, którzy muszą podjąć jakąkolwiek ważną decyzję :) CDN

czwartek, 9 lutego 2017

Mam niesamowicie dużo pracy. I to takiej pracy, za którą nie przepadam. Więc zanim do niej przystąpię, napiszę parę słówek. 
Kiedy po zawodach strzeleckich obudziłam się rano z okropnym bólem pleców, pomyślałam, że przeziębiłam nerki. W końcu leżałam dłuższy czas na ziemi, co prawda na materacy, ale może to było za mało? Nie mogłam się ruszać, nie miałam siły gdziekolwiek iść. Nie poszłam do szkoły, po prostu leżałam i zwijałam się z bólu. Mniej więcej koło godziny szesnastej usłyszałam, że ktoś woła mnie pod oknem. Byłą to nasza znajoma, która pracowała w żłobku. Okazało się, że nikt nie przyszedł po Ewelinkę, moją siostrę. Z czołgałam się z łóżka i poszłam. Na schodach żłobka czekała Ewelina z jedną opiekunką, bardzo zniecierpliwioną. Mama po nią nie przyszła i nie dała nikomu znać, żeby odebrać dziecko. Zresztą nie pokazała się w domu przez parę dni. Zaprowadziłam Ewelinę do babci i sama postanowiłam pójść do szpitala, do lekarza. Kiedy mnie zbadał, na szybko zrobił jakieś badania krwi i moczu, powiedział, że to dolegliwość, z którą muszę zgłosić się do ginekologa, a nie do niego. Bardzo szybko skojarzyłam bóle z jajnikami. Jak nie nerki, to na pewno jajniki. Trudno, pójdę do ginekologa. Czekała mnie więc pierwsza w życiu wizyta u lekarza, który u większości kobiet wywoływał stres. Słynny w Ząbkowicach doktor Albiński prowadził swoją prywatną praktykę wówczas na ulicy Mickiewicza. Poszłam więc. Towarzyszyła mi babcia. Usiadłam w poczekalni i czekałam na swoją kolej...
W tym miejscy muszę się trochę cofnąć we wspomnieniach :)
W grudniu poprzedniego roku matką została moja koleżanka zarówno ze szkoły jak i z ulicy, Beata. Chwilę potem, bodajże w kwietniu inna koleżanka ze szkoły, również Beata, też została matką. Moja babcia nie była zwolenniczką wczesnego macierzyństwa, więc niezbyt pochlebnie wyrażała się o moich koleżankach. A syn Beaty, Tomek był takim cudownym niemowlakiem. Zawsze uśmiechnięty blondynek z niebieskimi oczętami... Wyglądał jak żywa reklama mleka BEBIKO :) Babcia mijając wózek z Tomkiem, zawsze zachwycała się nim jako dzieckiem, ale zaraz potem mówiła, że za wcześnie. A syn drugiej Beaty, Dawid wzbudzał emocje w mojej klasie, u wychowawcy, bo jego ojciec był kolegą z klasy. Pamiętam jak dziś dzień, w którym Papiernik nas informował o tym, że Jasiu został ojcem. I z jaką trudnością dobierał słowa, żeby nam o tym powiedzieć.
W końcu przyszła moja kolej. Weszłam do gabinetu, ogólnie zawstydzona i skrępowana. Ale postawa lekarza niezwykle mnie zaskoczyła. Słyszałam o nim różne opinie, od pozytywnych poprzez skrajnie negatywne. A tu, miły, szpakowaty pan każe mi usiąść przy biurku i opowiedzieć z czym przychodzę. Powiedziałam wówczas o bólu w plecach i innych dolegliwościach. Zapytał oczywiście o ostatnia miesiączkę i po tej dość przyjemnej rozmowie zaprosił mnie na fotel... Po badaniu jeszcze raz zapytał o tę nieszczęsną miesiączkę i czy na pewno nic mi się nie pomyliło. Nic mi się nie pomyliło, a to że były mniej obfite niż zwykle? To chyba się zdarza? 
Pan doktor ponownie zaprosił mnie do biurka i zaczął rozmowę, taką bez pośpiechu. Co robię? Jak mi idzie w szkole? Jakie mam plany, co z chłopakiem i jego planami? A potem... poinformował mnie, że minął czwarty miesiąc ciąży i że niedługo poczuję ruchy dziecka. Nie wiem, czy od razu ta wiadomość dotarła do mojego mózgu. Chyba nie. Potrzebowałam chwili na przetrawienie informacji. A potem powiedziałam jedynie: aha... Następną informacją było to, że bóle które odczuwam spowodowane są rozwarciem, czyli, że w ten sposób rozpoczyna się akcja porodowa. Oczywiście jest to stanowczo za wcześnie i dziecko nie ma szans na przeżycie. A teraz mam tylko chwilę na podjecie decyzji: Jedna tabletka i po kłopocie, albo pobyt w szpitalu pod kroplówką podtrzymującą ciążę?
W jednej, krótkiej chwili podjęłam decyzję o zostaniu młodocianą matka, bez konsultacji z kimkolwiek, nawet z ojcem dziecka. Pan doktor zaopatrzył mnie w leki z prywatnej swojej apteczki i odesłał do szpitala. Napisał również jakiś list, z którym poszłam na oddział. Nie wiem, co w nim było, ale byłam traktowana jak królowa :) Ta wizyta byłą początkiem doskonałych relacji z doktorem Albińskim. Temu człowiekowi zawdzięczam to, że mogę cieszyć się macierzyństwem. 
A o dalszych, ciążowych perypetiach ... CDN 

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Czytam co najmniej pięć książek w miesiącu, a nie potrafię się zmobilizować do więcej niż dwóch wpisów na blogu. I nie dlatego, że nie mam o czym pisać, to zwykłe lenistwo. No i nie ukrywam, że mój sprzęcik komputerowy jest już trochę archaiczny :). Dziś ostatni dzień stycznia, więc postanowiłam się przemóc i napisać.
Oddział zakaźny ząbkowickiego szpitala można było porównać do więzienia o zaostrzonym rygorze. Nie mam pojęcia jak obecnie przebiega leczenie żółtaczki zakaźnej, jakie są zasady postępowania, ale w 1986 roku było bardzo rygorystycznie. Po pierwsze, na oddziale nie można było mieć niczego osobistego, poza środkami higienicznymi. Oddziałowa piżamka, szlafroczek i ręczniczek powodował, że wszyscy wyglądaliśmy trochę jak więźniowie. O fantastycznej diecie chyba nie będę wspominać :) Poza tym odwiedziny odbywały się tylko przez szybę w drzwiach, więc zarówno odwiedzający jak i my wyglądaliśmy jak glonojady przyklejone do szyb akwarium. Dzień miał swój codziennie powtarzany rytm. Poranne mierzenie temperatury, potem wiadomo co, następnie wizyta lekarska i codzienna dawka kroplówek :) Nadmieniam tu nieśmiało, że nie było wówczas w powszechnym użyciu wenflonów. Czyli codziennie pielęgniarka wbijała się w ręce zwykłą igłą, a kroplówka ściekała dość długo. Nie było to komfortowe, ale cóż, takie czasy. Po południu można było trochę się "rozerwać" :) Większość po prostu grała w karty, ja czytałam to, co znalazłam w oddziałowej biblioteczce. A kiedy skończyły się interesujące mnie książki, nawet parę razy przystąpiłam do rozgrywek w tysiąca. Ale karty nigdy mnie nie pociągały. Chyba raz w tygodniu pobierano nam krew i robiono kontrolne badania. A potem porównywaliśmy swoje poziomy bilirubiny i próbowali przepowiedzieć, kto kiedy wyjdzie na wolność :) Żółtaczka to taka choroba, która nie lubi żadnych emocji. Ani smutku, ani radości. Więc nie mogliśmy płakać ani śmiać się. Obok ludzi dorosłych na oddziale przebywały również dzieci. Same, bez rodziców. Nie można im było wytłumaczyć, że płacz szkodzi ich zdrowiu. Te najmniejsze siedziały w łóżeczkach i płakały. Trochę większe próbowały się razem bawić. Czasami zakradałam się do ich sali i starałam się zabawić. Przytulić te płaczące maleństwa. Pielęgniarki mnie goniły, bo przy żółtaczce wolno podnosić tylko do 3 kg. A jak tu nie wziąć na ręce płaczącego dziecka? Tak, pobyt na oddziale zakaźnym był specyficzny. I w końcu przyszedł czas wyjścia na wolność. Było to tuż przed Wielkanocą. Czyli w bardzo trudnym momencie, bo w diecie pożółtaczkowej nie wolno jeść jajek na twardo, smażonych mięs, chrzanów, żurku itp. Czyli moje menu świąteczne było mocno ograniczone. Poza wyznaczoną dietą miałam jeszcze długą listę ograniczeń. I tak, musiałam uważać na emocje, nie denerwować się, nie ćwiczyć ( zwolnienie z WF-u), nie dźwigać, nie męczyć się itd. Czyli moja wolność została mocno ograniczona. Po jakimś czasie zaczęłam odczuwać pewne dolegliwości. A to mdlałam kiedy za długo stałam. Parę razy została wyniesiona z kościoła, parę z apelu w szkole :) Męczyła mnie nieustanna zgaga. Wlewałam w siebie mnóstwo alugastrinu w płynie i tłumaczyłam sobie dolegliwość nadkwasotą. Gdzieś tak pod koniec kwietnia zorientowałam się, że nie mam miesiączki. Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby się tym zmartwić, bo w końcu mój chłopak przebywał w Opolu, a ja po prawie dwóch miesiącach w szpitalu. Fakt, że niesamowicie urosły mi piersi, ale w końcu miały prawo, dojrzewałam :) I przyszedł maj. A dokładnie 1 maja. Wybierałam się na obowiązkowy pochód pierwszomajowy. Pierwsze zaskoczenie: nie mogłam dopiąć harcerskiej spódnicy :) Poszłam więc po cywilnemu. Maj w ogóle obfitował w wydarzenia. Trudno mi było całkowicie zrezygnować z aktywności fizycznej. Pomyślałam więc, że strzelanie z kbks mi nie zaszkodzi, bo ani się przy tym nie dźwiga, ani nie biega... Wzięłam więc udział w zawodach strzeleckich na naszej ząbkowickiej strzelnicy. Na drugi dzień rano, nie mogłam wstać z łóżka, bolały mnie plecy? krzyż? nerki? Tak do końca nie potrafiłam określić co. W końcu zdecydowałam się na nerki i poszłam do lekarza... CDN

środa, 18 stycznia 2017

Styczeń 1986 roku był również śnieżny i mroźny. Dobiegły końca zimowe ferie i trzeba było wrócić do szkoły. Pamiętam jak dziś, że pierwszą lekcją była chemia. Do tego z zastępstwem, bo pani Jakóbczyk była wtedy na macierzyńskim. Okropnie źle się czułam. Było mi słabo i bolały mnie kości. Jak nic przeziębienie. Nauczycielka wysłała mnie do gabinetu lekarskiego. Szkolnym lekarzem był wówczas pan Tadeusz Dulski, niektórym miłośnikom literatury znany pod pseudonimem Maciej Przegonia. Nie miałam pojęcia, że stoję przed człowiekiem, który oprócz bycia szkolnym lekarzem, pisze świetne książki. Ale wtedy nie miało to żadnego znaczenia. Razem z lekarzem w gabinecie urzędowała pielęgniarka, przesympatyczna pani Halinka. Kiedy weszłam do środka i powiedziałam, że się źle czuję, pan doktor podprowadził mnie do okna i zajrzał głęboko w oczy. A potem powiedział do pielęgniarki: Pani Halinko, pani wie co robić? - Oczywiście panie doktorze! I pani Halinka wyszła z gabinetu. Zapytałam czy również mogę iść. Doktor kazał mi cierpliwie czekać. Nie powiedział tylko na co. Siedziałam więc i czułam się coraz bardziej nieswojo. Aż tu do gabinetu wchodzą pracownicy pogotowia i zapraszają mnie do karetki. Ale o co chodzi? Diagnoza była jednoznaczna- żółtaczka zakaźna :) Nie miało znaczenia to, że mieszkam obok szkoły. Nie mogłam wrócić do domu. Szkoła powiadomiła oczywiście babcię o tym, że zabrano mnie na oddział zakaźny. Wyszłam z gabinetu w eskorcie sanitariuszy, żegnana wylewnie przez całą moją klasę. Niektórzy próbowali nawet mnie całować, mając nadzieję na zakażenie :) Wtedy chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy czym jest żółtaczka zakaźna. A ta podstępna, cholerna choroba zabrała mi kilka miesięcy z życia i do końca życie wyeliminowała mnie z pewnych rzeczy. Nie mogę być krwiodawcą, nie mogę być dawcą narządów czy szpiku. Przez wiele miesięcy byłam na ścisłej diecie, musiałam uważać na to, co robię, nie biegać, nie ćwiczyć a nawet umiarkowanie się śmiać i płakać. Bo wzruszenia nie sprzyjają rekonwalescencji. Moja choroba i pobyt w szpitalu miała wpływ na jeszcze jeden, bardzo ważny aspekt mojego życia, ale o tym w następnym poście.

wtorek, 10 stycznia 2017

Sto pierwszy post. Dlaczego dopiero dzisiaj? 10 stycznia to doskonały termin. Koniec grudnia wiąże się z różnego rodzaju podsumowaniami, rozliczeniami i innymi smętkami. Początek roku to znowu nowe plany, zobowiązania, postanowienia. A ja nie należę do zwolenników ani podsumowań, ani noworocznych zobowiązań. Najbardziej pasuje mi kontynuacja. A nowe wyzwania wolę podejmować z pierwszymi wiosennymi promieniami słońca. W moim, już prawie pięćdziesięcioletnim życiu tylko jeden sylwester był rewolucyjny. I niech tak zostanie.
Ale nie mogę go pominąć w moich wspomnieniach....
Powoli zbliżaliśmy się do końca semestru. Wiadomo jak z tym jest. W zasadzie nie miałam problemów z nauką, więc nie musiałam poświęcać na nią zbyt dużo czasu. Rozluźniły się również moje relacje z chłopakiem. Chciałam dać sobie trochę czasu na zrozumienie, co tak naprawdę nas łączy. Spotykać się z innymi ludźmi, chodzić na dyskoteki, kontynuować swoją harcerską pracę. Nie pamiętam kiedy dokładnie chłopak podjął decyzję o zatrudnieniu się w fabryce w Opolu. Na początku zimy już tam pracował. Pisaliśmy do siebie listy (żałuję, że ich nie zachowałam), spotykali raz na dwa tygodnie, kiedy przyjeżdżał na weekend do domu. Na mikołajki dostałam paczkę, a w niej sympatycznego, pluszowego misia. Kiedy ją rozpakowałam, ciocia Maryla zażartowała: żebyś teraz do tego misia nie dostała jeszcze innego prezentu :)
Małymi kroczkami zbliżały się święta. Czas, którego nie znosiłam. Nie było w naszej rodzinie magii. Najpierw wszyscy się napracowali, a przy wigilijnym stole wypominali żale z całego życia. Starałam się uciekać do babci i dziadka Talarków, bo u nich było znacznie sympatyczniej. Zima roku 1985 była śnieżna i mroźna. Taka prawdziwa :) Między świętami a sylwestrem do rodzinnego domu powrócił wujek Rysiek. Tak się złożyło, że jego małżeństwo się "skomplikowało". Żeby odreagować postanowił dobrze się zabawić na jakimkolwiek balu sylwestrowym. I wymyślił sobie, że będę mu na tym balu towarzyszyła. Nigdy nie należałam do miłośniczek bali. Ba, nawet nie posiadałam odpowiedniego stroju, ale wujek się uparł. Rozpoczęłam więc wędrówkę po wszystkich ówczesnych lokalach w poszukiwaniu wolnych miejsc. Dolnośląska, Kameralna, Fael... aż w końcu udało się kupić bilety na bal w ZOKu. I na biletach poprzestałam. Nie miałam ochoty uczestniczyć w tej szopce. Co prawda nie mogłam w żaden sposób wytłumaczyć wujkowi, że pójście nastolatki (niepełnoletniej) na bal w trzydziestoletnim (ponad) mężczyzną nie będzie stosowne. Wiedziałam, że na tym balu będą się bawić moje koleżanki ze szkoły, Ania i Beata, ale one były już pełnoletnie. No i szły tam ze swoimi chłopakami, a nie ze "starym" facetem. Problem rozwiązał się sam.
Parę godzin przed rozpoczęciem zabawy ciocia Maryla pokłóciła się ze swoim mężem i oświadczyła, że idzie na bal ze swoim bratem. Mniej więcej w tym samym czasie do drzwi zapukał Rysiek. Chciał po prostu złożyć mi życzenia. Został jednak siłą wciągnięty do mieszkania. Ciocia wręczyła mu do ręki szampana i wepchnęła do mojego pokoju. "Bawcie się w domu, ja idę na bal!" Cóż było robić? Zabawiliśmy się, pogodzili i... I tak właśnie sylwestrowa noc 1985/1986 zrewolucjonizowała moje życie na zawsze. Ale wtedy jeszcze nie miałam tej świadomości :)