Musiałam przeczekać ten różowo-czerwono-puchaty czas walentynkowy, bo nie celebruję w żaden sposób tego święta. Osobiście jestem zwolenniczką socjalistycznego Dnia Kobiet z nawalonymi facetami ze złamanym goździkiem i paczką rajstop w kieszeni :) A tak na marginesie, pamięta ktoś kiedy w Polsce zaczęło się to walentynkowe szaleństwo?
Mój czas na przeżywanie ciąży był krótki: od maja do września :) Kiedy znalazłam się w szpitalu w celu podtrzymania ciąży, położono mnie na dużej sali pełnej kobiet ciężarnych. Każdego dnia przychodziła pielęgniarka i sprawdzała tętno naszych maluszków. Tyle, że sprawdzała każdej kobiecie z wyjątkiem mnie. W końcu zapytałam od którego tygodnia to się robi? Badanie wyglądało komicznie, bo pielęgniarka przynosiła taką trąbkę, którą przykładała do brzucha i słuchała, licząc uderzenia małego serduszka. Okazało się, że badanie przeprowadza się mniej więcej od 16 tygodnia ciąży. Zapytałam więc, dlaczego u mnie nie bada? Bo to za wcześnie. Ale ja odczuwam już ruchy i mam za sobą już cztery miesiące ciąży!!! To nie możliwe, nie masz w ogóle brzucha, odparła wręcz oburzona. No i zasiała we mnie niepokój: dlaczego nie mam brzucha? a może coś jest nie tak? dlaczego lekarz nic mi nie powiedział? I w końcu podczas wizyty zapytałam doktora Albińskiego o wszystkie niepokojące mnie rzeczy. Nie chcielibyście słyszeć jak potraktował pielęgniarkę za te wszystkie bzdury, które mi naopowiadała :) Od tego czasu miałam jak wszystkie mierzone tętno płodu :) Z tym, że wspomniana pielęgniarka była dla mnie bardzo niemiła. Sama też była w ciąży. Miała ogromny, w porównaniu z moim, brzuch. A wynik był taki, że ja urodziłam 28 września, a ona 30 września. Ale o tym napiszę znacznie później, bo z córką tej pani spotkałam się na studiach. Zresztą w pewien sposób byłyśmy spowinowacone. Była siostrą żony mojego stryja Janka :) Była i jest, bo wszyscy szczęśliwie żyją i mają się dobrze.
Życie na oddziale rano tętniło, ale po południu i wieczorem wszystko było spowolnione, leniwe... Odwiedziny dozwolone tylko w wyznaczonych dniach i godzinach. A za oknem rozkwitał maj. Ciepły i słoneczny. W kwietniu miała miejsce katastrofa elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Wszystkie panie w ciąży żyły w strachu, czy to nie zaszkodzi naszym dzieciom. Tak, że był to główny temat naszych popołudniowych dyskusji i rozważań. Nie wolno nam było chodzić, więc leżałyśmy sobie i rozmawiały. Panie z innymi dolegliwościami kobiecymi leżały na innych salach. Te, które mogły chodzić, wędrowały od sali do sali i tak rozwijało się życie towarzyskie. Któregoś dnia odwiedził mnie Rysiek. Był bardzo zaniepokojony, bo, w całym tym zamieszaniu zapomniałam powiedzieć mu o "niespodziance". Nie chciałam pisać w liście ( tak, komórek nie było, telefonów też nie :) pisaliśmy do siebie listy), więc uprzedziłam tylko, że mam mu coś ważnego do powiedzenia. A kiedy przyjechał, moja babcia powiedziała mu, że leżę w szpitalu. Więc informację o ciąży dostał "z grubej rury" :) I też nie miał jakichkolwiek wątpliwości. Wtedy wyszło na jaw, że moją informację z listu o poważnej rozmowie zinterpretował niewłaściwie. Pomyślał, że mam wątpliwości co do związku na odległość, chcę zerwać i ... zgłosił się na ochotnika do WKU (Wojskowa Komisja Uzupełnień). Postanowił pójść do wojska i mieć za sobą służbę zasadniczą. A tu okazało się, że poważna rozmowa miała dotyczyć czegoś innego :)
Uświadomiłam sobie, że o mojej ciąży poza babcią i Ryśkiem nie wie nikt. Ani mama, ani nikt w szkole. Znajomi byli przekonani, że mój pobyt w szpitalu był związany z bólem jajników, przeziębionych podczas zawodów strzeleckich. A że nie miałam typowego, ciążowego brzucha... Zaczęłam planować, jak w delikatni i nie szokujący sposób przekazać tę informację zainteresowanym. Ale jak to zwykle w życiu bywa los spłatał mi figla. Na jednej z sal leżała dziewczyna, uczennica naszej szkoły. Osobiście jej nie znałam, ale ona znała mnie. W leniwe popołudnia odwiedzała nas na sali, która ze wszech miar była przeznaczona dla ciężarnych. Więc powód mojego pobytu na oddziale nie był dla niej tajemnicą. Tak się złożyło, że opuściła oddział wcześniej niż ja. I zamiast jak bozia przykazuje pojechać do domu, poczuła się w obowiązku odwiedzić szkołę i sprzedać newsa :) Talarek w ciąży!!! Zaraz po lekcjach odwiedziło mnie w szpitalu paru najbliższych kolegów i wprost zapytało, czy to prawda? Tak, była to prawda. Ale najbardziej zaskoczyła mnie reakcja: kurde, jak fajnie. Mam nadzieję, że to będzie dziewczynka, bo w klasie mamy mało dziewczyn! Kiedy wróciłam do szkoły to już nie było tak fajnie. Chłopaki i dziewczyny z mojej klasy zachowywali dyskrecję, reszta szkoły wnikliwie mnie obserwowała, a że nie miałam w ogóle brzucha, mieli dylemat: komu wierzyć? Bo zapytać wprost nikt nie miał śmiałości. Trochę mnie to wszystko bawiło.
Jedyną moją ciążową dolegliwością była nadmierna senność. Dopadała mnie około pierwszej. Zwykle na lekcji języka polskiego. Walczyłam bardzo mocno, bo nie chciałam, żeby pani Zajączkowska pomyślała, że nudzą mnie jej lekcje. Któregoś dnia wyrwała mnie do odpowiedzi. Chodziło o przeczytanie wypracowania. Żadna z wcześniej zapytanych osób nie miała napisanego wypracowania. Zdesperowana powiedziała: Beata, przeczytaj swoje! W tobie ostatnia nadzieja.
Tylko, że ja na śmierć o nim zapomniałam :( Ale nie chciałam zawieść pani profesor. Wstałam i zaczęłam czytać z głowy. Od czasu do czasu koleżanka mnie upominała, żebym przewracała kartkę w zeszycie. Na koniec... pani profesor pochwaliła, ale kazała mi pokazać zeszyt. No i się wydało! Bańki nie dostałam pod jednym warunkiem: miałam to wszystko, co "przeczytałam" napisać od nowa w zeszycie. A po lekcji pani profesor zatrzymała mnie na chwilę w klasie. - Beata, co zamierzasz robić po technikum? Z ciebie jest doskonałą humanistka. Powinnaś studiować jakiś humanistyczny kierunek. ( pani profesor od matematyki twierdziła co innego, fizyk też :) )
- Pani profesor, nie wiem. Najprawdopodobniej nic, nie wiem nawet czy skończę technikum. - A to dlaczego? - Bo jestem w ciąży!
To była pierwsza osoba w szkole z nauczycieli, której o tym powiedziałam. Zachowała dyskrecję. Parę razy tylko mnie zapytała, czy jestem pewna, bo... gdzie ja niby tę ciążę noszę?
Aż utrzymywanie tajemnicy okropnie mnie znudziło i zrobiłam... jak to się teraz mówi, swoisty coming out :) Ciąża była wówczas większą "zbrodnią" niż homoseksualizm.
Powiedziałam wychowawcy, a on zupełnie nie wiedział co zrobić z tą wiedzą. Zrobił więc rzecz najgorszą. Biegał po nauczycielach i nakłaniał ich do obniżenia mi stopni. Z wszystkich moich nauczycieli tylko ta od niemieckiego zachowała się jak suka. Zdziwiło mnie to tym bardziej, że była osobą młodą. Za to od innych dostałam wsparcie i deklarację wszelkiej pomocy :)
Oczywiście moja sprawa stanęła na radzie pedagogicznej. Z przecieków znam pewną wymianę zdań: Mój wychowawca wnioskuje o obniżenie mi oceny ze sprawowania. Inni pytają o powód, więc mówi, że jestem w ciąży. Na to cudowny Wowka, profesor Drozd pyta: a ile ona ma lat? - siedemnaście! - Aaaa, to nie dziw, że w ciąży, zdziwiłbym się gdyby miała sześćdziesiąt!
Po tej radzie zostałam "zaproszona" do szkolnego pedagoga. Ale tę wizytę i rozmowę opiszę w osobnym poście. Ku przestrodze dla tych, którzy muszą podjąć jakąkolwiek ważną decyzję :) CDN