czwartek, 13 sierpnia 2015

Rozpoczął się czas obserwacji spadających gwiazd. Przenoszę się w czasie aż 31 lat. To wtedy właśnie chłopak zza ściany rozpoczął starania, żeby mnie poznać. Starania rozpoczął znacznie wcześniej, ale o tym napiszę kiedy indziej. Bo w dzisiejszym wpisie najważniejsze są "spadające gwiazdy". 
Lato było równie piękne i gorące jak obecne. Stało się tak, że właśnie w to gorące lato zmarła teściowa mojej cioci. Kobieta, którą uwielbiałam, u której od dzieciństwa spędzałam wiejskie, cudowne wakacje. Chciałam coś dla niej zrobić, chociaż wywiesić klepsydry...  I wtedy chłopak zza ściany ofiarował swoją pomoc. Wcześniej nie zwracałam na niego uwagi, był "za stary" :)
Wieszając klepsydry zawędrowaliśmy za obwodnicę, czyli na tereny słabo mi znane. Przy chodniku naprzeciw cmentarza rosły kiedyś dzikie jabłonie. Właśnie tam złapał nas ciepły, letni deszcz. Stanęliśmy pod drzewem, na początku oddaleni od siebie... Ale ulewa się wzmagała, pojedyncze krople zamieniły się w ścianę deszczu. A my zbliżaliśmy się do siebie. I w końcu nastąpiło nieoczekiwane (a może oczekiwane właśnie?"... nasze usta się zetknęły. Deszcz padał, a my całowaliśmy się i całowali, i całowali... Nie zauważyliśmy nawet, jak ulewa nagle się skończyła. Całkowicie przemoczeni wróciliśmy do domu. Ale wieczorem wybraliśmy się na boisko ogólniaka obserwować spadające gwiazdy. Leżeliśmy na ławkach otaczających boisko i patrzyli w niebo. A wtedy przyszedł mi do głowy wiersz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej "Gwiazdy spadające". Wypowiedziałam słowa na głos:"Z twoich ramion widzę niebo drżące rozkoszą... Spadłą gwiazda. I druga, i trzecia. Prawdziwa to epidemia! Widać dzisiaj niebem jest ziemia, dlatego gwiazdy się przenoszą". I wtedy dowiedziałam się, że chłopak zza ściany ma urodziny. Dwudzieste urodziny!
Chłopak zza ściany został moim mężem. W jego ramionach pozostaję już od 31 lat. Bywało różnie, lepiej, gorzej... jak to w związku. Teraz, po tych wszystkich latach, robiąc podsumowanie, wyszliśmy na duży plus. Mamy cudowne córki, a od czterech lat najcudowniejszą na świecie wnuczkę. A jutro mój chłopak zza ściany znowu obchodzi urodziny. Może znowu będziemy obserwować spadające gwiazdy? Ale już w znacznie liczniejszej grupie. I oby tak pozostało jeszcze przez długie lata. I oby nasza grupa obserwacyjna ciągle się powiększała. Bo miłość się mnoży, wraz z każdą przybywającą istotą :) 

wtorek, 11 sierpnia 2015

Upał. Wszystko jest jakby spowolnione, rozleniwione. A mnie nosi. Tyle, że ciężkie prace fizyczne zdecydowanie odpadają. Długie spacery również. Może coś napisać?
Poszłam z samego rana do warsztatu samochodowego, bo mój pojazd zaczął się buntować. W wejściu spotkałam mojego szkolnego kolegę Zbyszka. Ogromny mężczyzna. A w podstawówce byliśmy takiego samego wzrostu i postury. Każdy mówił na niego Zbysiu, bo był taki drobny.
W imię poprawności politycznej pojechaliśmy na dwie szkolne wycieczki. Pierwsza do Oświęcimia, a druga do Gross Rosen. Niewiele z tych wycieczek zapamiętałam. Teraz uważam, że wycieczki młodzieży szkolnej do obozów koncentracyjnych, to nie jest najlepszy pomysł. Ale wtedy takie wycieczki były ideologicznie potrzebne. Zanim pojechaliśmy do Oświęcimia, przerabialiśmy wiersz Tadeusza Różewicza pt "Warkoczyk". Pozwolę sobie przytoczyć tu wspomniany wiersz, ponieważ nie wiem, czy nadal jest analizowany przez młodzież na lekcjach języka polskiego.

Różewicz Tadeusz

Warkoczyk

Kiedy już wszystkie kobiety
z transportu ogolono
czterech robotników miotłami
zrobionymi z lipy zamiatało
i gromadziło włosy

Pod czystymi szybami
leżą sztywne włosy uduszonych
w komorach gazowych
w tych włosach są szpilki
i kościane grzebienie

Nie prześwietla ich światło
nie rozdziela wiatr
nie dotyka ich dłoń
ani deszcz ani usta

W wielkich skrzyniach
kłębią się suche włosy
uduszonych
i szary warkoczyk
mysi ogonek ze wstążeczką
za który pociągają w szkole
niegrzeczni chłopcy.


Wiersz jak wiersz, nie zrobił na nas większego wrażenia. Przynajmniej na mnie...dopóki nie ujrzałam tej gabloty. Gablot wypełnionych wszelkim sprzętem, butami, okularami i... włosami. To było dla mnie ogromne przeżycie. A po tych doznaniach wyszliśmy przed obóz, gdzie odbywał się zwykły, pamiątkarski handel. Jeszcze przed wejściem do obozu kupiłam sobie srebrny pierścionek. A potem, kiedy patrzyłam na ten pierścionek, robiło mi się nieswojo. Miejsce zakupu było niewłaściwe.
Droga do domu nie przypominała zwykłego powrotu młodzieży z wycieczki. Większość była jakaś zadumana. Nie bawiły nas ani zwykłe w takich okolicznościach śpiewy, ani wygłupy kolegów. Nawet zdjęć mamy z tego wyjazdu niewiele.


Jakby za mało nam było Oświęcimia, zafundowano nam jeszcze wycieczkę do Gross Rosen. Ale Gross Rosen nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. W porównaniu z Oświęcimiem i Brzezinką było to obozowe "przedszkole". Oczywiście w tamtych czasach nawet słówkiem nie wspominano o gułagach w głębi ZSRR. Słowem nie mówiło się o Sybirakach, Katyniu, Charkowie...Takie były czasy, w których wchodziłam w dorosłość. Dlatego bardzo sobie cenię wolność słowa, na którą obecnie mogę sobie pozwolić. Piszę o czym chcę i nikt nie ingeruje w moje wspomnienia.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Poniedziałek... niektórzy nie lubią poniedziałków, z wiadomych przyczyn. Dla mnie dzień tygodnia jest obojętny, pracuję jak załoga huty, w ruchu ciągłym. Więc niejednokrotnie mój weekend wypada w środku tygodnia. Co również ma swoje zalety. Ale nie w tym rzecz, czy lubię poniedziałki. Po prostu wyświetlił mi się komunikat, że dawno nie pisałam. A kiedy poranek powitał mnie cudownym słoneczkiem, a w drodze do przedszkola spotkałam Anetę (która niestety nie pamięta naszych wysiłków związanych z pielęgnacją urody), uznałam wszystko za znak i... przystępuję do pisania.
Ważnym miejscem integrującym uczniów była szkolna stołówka. Co prawda babcia codziennie gotowała dwudaniowe obiady, ale ja koniecznie chciałam stołować się w szkole. Babcia uległa, zapisała mnie na obiady i rozpoczęłam stołówkową integrację :)
Gdy tylko zabrzmiał dzwonek na długą przerwę, każdy rozpoczynał wyścig do okienka. Taka swoista rywalizacja. Potem należało zająć najlepszy stolik. My, z VII B, staraliśmy się spożywać posiłki przy jednym, wspólnym stole. Ważne miejsce w towarzystwie zajmował ten, kto potrafił przekonać panią Dorotkę i wyłudzić dokładkę pampuchów z owocową polewą. Właśnie w szkolnej stołówce jadłam najlepsze na świecie pampuchy i najlepszy na świecie sos owocowy. 
Mniej więcej w siódmej klasie, czyli około roku 1982/1983 rozpoczął się w szkole remont. Dotyczył przede wszystkim szkolnych toalet. Stare toalety znajdowały się w podziemiu, były ponure i niezbyt pachnące. W trakcie remontu toalety umiejscowiono po obu stronach przejścia do stołówki. Na tamte czasy to był wypas... na ścianach znalazły się kafelki i kabiny miały domykające się drzwi. A jeżeli chodzi o drzwi oddzielające toalety od stołówki, zamykały się za pomocą sprężyny. I okazało się, że mogą być bardzo niebezpieczne...
Dzień był bardzo pogodny, słoneczny i ciepły, więc wnioskuję, że zbliżał się koniec roku szkolnego. Gdy tylko zabrzmiał dzwonek na dużą przerwę, swoim zwyczajem ruszyliśmy pędem do stołówki. Drzwi za każdym z nas samoczynnie się zamykały. Każda następna osoba otwierała je z rozmachem i pozostawiała do swobodnego zamknięcia. Wszystkim udało się pokonać przeszkodę, aż nadbiegł Andrzej... I tu drzwi nie zdążyły się całkowicie zamknąć. Andrzej uznał, że zdąży przez nie przebiec. Niestety lekko przymknięte drzwi stanowiły pułapkę... Andrzej nadział się ramieniem na klamkę. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie widziałam. Klamka dosłownie wbiła mu się w rękę. Miał szczęście, że nie trafiła w tętnicę. Zaczęła się panika. Andrzej mocno krwawił, ktoś wezwał pogotowie, ktoś usiłował mu pomóc... nie pamiętam co było potem. Czy jedliśmy obiad, czy też towarzyszyliśmy Andrzejowi? Następny obraz, który pamiętam, to karetka pogotowia stojąca na szkolnym podwórku. Taki fiat 125 p z przedłużonym bagażnikiem. Chyba nazywało się to kombi. A w karetce nasz Andrzej z założonym opatrunkiem uciskowym, który raz rękę zgina, to znowu prostuje. A przy tych czynnościach żyła w jego ramieniu raz wychodzi na wierzch, to znowu się chowa... A dokoła karetki uczniowie jak glonojady przyklejeni do szyby i obserwujący jego wyczyn :) Przezwisko "Świrek" było jak najbardziej trafione. 
Andrzej to ta głowa wystająca zza ramienia Janusza Wójcika..
Czy w chwili robienia zdjęcia ktoś mógł pomyśleć, że obaj odejdą od nas 
mniej więcej w tym samym czasie???