piątek, 30 października 2015

Październik tego roku jest wyjątkowo piękny. Promienie słońca przebijające się przez gałęzie drzew, deszcz kolorowych liści, ciepło... Idziemy z wnuczką przez park. Czterolatka zatrzymuje się i mówi: babciu... jak tu pięknie!!! Jest rzeczywiście cudownie. 
Koniec października to też dyskusja nad wyższością katolickich świąt nad innymi, być może obcymi, ale popularnymi zwyczajami. Na portalach pojawiają się hasła, nawoływania do świętowania, czczenia, pamiętania...
Sama nie jestem religijna, ale bardzo lubię święto zmarłych. Ten dzień powoduje u mnie wyjątkowe wyciszenie i refleksję. Nad wszystkim. Życiem, śmiercią, przemijaniem...Wędruję po cmentarnych alejkach, odczytuję nazwiska, wspominam ludzi. Większość nazwisk jest mi znana. To specyfika małych miasteczek. O wielu osobach potrafię nawet coś powiedzieć. To ostatnie "osiedle" zrównuje wszystkich:dobrych-złych, wierzących-niewierzących, bogatych-biednych...Powoduje również refleksję nad życiem moich bliższych i dalszych krewnych. Tak się od paru lat składa, że spadła na mnie opieka nad grobami. A jest ich sporo. Zabieram więc potrzebny sprzęt i wyruszam. Nie wiem dlaczego, ale zawsze idę tą samą drogą. Zaczynam od prababci Adeli i babci Ziuty. Tę mogiłę porządkuję z przyjemnością. Babcie dały mi ogrom miłości i przywiązania. Wychowywały mnie jak umiały najlepiej. Zawsze opowiadam o tym, jak babcia Adela w czasie deszczu przynosiła mi do domu (drugie piętro w kamienicy) wiadro piasku i wysypywała w przedpokoju, żebym się nie nudziła i nie przeziębiła. Spełniała wszystkie moje zachcianki. A zimowymi wieczorami, kiedy czekałyśmy na powrót z pracy babci Ziuty, opowiadała mi różne historie ze swojego dzieciństwa. Tak bardzo żałuję, że byłam wtedy za mała, żeby je zapamiętać. Babcia Ziuta natomiast została babcią w wieku 42 lat, tak samo jak ja. Ale tak naprawdę zawsze wydawała mi się stara. Może dlatego, że dość szybko przeszła na rentę i utykała? Babcia była względem mnie bardzo zaborcza, ale kochała mnie nad życie. I bardzo chciała uchronić przed sytuacjami, które ją właśnie spotkały. Babcia Ziuta nie znosiła żółtego koloru. Kiedy ktoś na urodziny bądź imieniny przyniósł jej żółte kwiaty, była gotowa się obrazić. Wszyscy o tym wiedzieli, więc nie mam pojęcia dlaczego ciocia ciągle stawia na jej mogile żółte kwiaty? 
Następny przystanek to grób mojej malutkiej siostrzyczki. Nigdy jej nie widziałam, urodziła się w piątym miesiącu i ponoć żyła tylko pół godziny. Czasami zastanawiam się, jakby to było, gdyby mama donosiła szczęśliwie tę ciążę? W tej chwili miałaby 37 lat. Następny w kolejności jest grobek moich dzieci. Traumatyczne przeżycia... W każdej ciąży miałam problemy z donoszeniem. Z Anią mi się nie udało. Urodziłam w piątym miesiącu, w ogromnych bólach i z zagrożeniem życia. Żyła króciutko, 15 minut. Ale będący wtedy przy mnie lekarz zachował się bardzo przyzwoicie. Zapytał czy chcę jej nadać imię i czy ma ją ochrzcić... W tym samym grobku pochowaliśmy jeszcze jedno nasze dziecko... bezimiennie. Kiedy doszło do poronienia, również w piątym miesiącu, lekarka, która była wtedy przy mnie nie była taka ludzka. W szpitalu w Ziębicach... obudziłam się z narkozy po czyszczeniu i zapytałam o płeć dziecka. Odpowiedziała, że się nie przyglądała, bo to nie dziecko tylko płód i w ogóle jeszcze nie można tego określić. A tak w ogóle to jest sobota i ona spieszy się po nocce do domu. Zawinęli to moje dzieciątko w ligninę i gdzieś tam upchali na balkonie. A potem co parę minut ktoś do mnie przychodził i pytał co zrobię z płodem... Pochowaliśmy bezimiennie w grobie Ani. Nie mam pojęcia czy miałam syna czy córkę? Na pewno miałam dziecko. Ja wiem, że ono tam spoczywa, bez względu na to, czy na nagrobku widnieje napis czy nie.
Następnego odwiedzam dziadka Antka. Wczoraj odkryłam, że dziadek żył tylko 65 lat. Ale od zawsze wydawał mi się stary. Z dziadkiem nie mam specjalnie miłych wspomnień z dzieciństwa. Pił dość intensywnie, zostawił babcię i poszedł szukać przygód z innymi kobietami. A babcia nigdy nie związała się z żadnym innym mężczyzną. Chociaż miała adoratorów. Ale była całe życie nieprzychylna mężczyznom. A dziadek, jak go młodsza pogoniła... wracał do babci, zwykle pijany, siadał na schodach i wołał: Dziunia! wpuść mnie! I takim właśnie go zapamiętałam. Zmarł w domu opieki, w którym niezwykłym zbiegiem okoliczności mieszkał w jednym pokoju z moim teściem, którego życie przebiegało bardzo podobnie. 
Dochodzę do grobu wujka Ryśka... żył lat 41, krótko ale intensywnie. W swoim życiu doczekał trójki dzieci, trzech ślubnych żon i nieznaną liczbę kochanek. Tyle, że nie ma kto zaopiekować się jego mogiłą. Zmarł dokładnie w tym samym dniu, w którym moje bezimienne dziecko. Upadł na ulicy, w pobliżu mojego domu. Znalazł go i udzielał pomocy mój mąż. Niestety... nie udało się go uratować. Zawsze, kiedy pochylam się nad jego grobem, wygłaszam tyradę o żonach, dzieciach i kochankach... i o tym, że jego grób ciągle pozostaje pod moją opieką. 
Wujek Janek... żył lat 39. Ten z kolei nie miał nadmiaru kobiet. Doczekał tylko jednego dziecka... syna, z którym absolutnie nie mam kontaktu. Pił. Nie da się ukryć. W młodości nawet chuliganił. Potem wyjechał na Górny Śląsk w poszukiwaniu lepszego życia. Chyba mu nie wyszło, bo wrócił i zamieszkał z babcia. W wieku 35 lat ciągle nie wiedział, co chce w życiu osiągnąć. Pewnego dnia przyszłam po pracy odwiedzić babcię. Babcia poprosiła, żebym obudziła Janka (nie wiedzieć czemu, byłam jego ulubienicą i tylko mi udawało się go do czegokolwiek przekonać). Poszłam do jego pokoju i znalazłam... był żółty, sztywny i zupełnie nieżywy. Zmarł w śnie. I jego mogiła pozostaje pod moją opieką. Pamiętam jak kiedyś wpadł na pomysł, żeby przynieść mi królika na obiad... oczywiście żywego :) Rozwiązałam tego królika i puściłam wolno w mieszkaniu. Po paru dniach chodził za mną jak pies. Walczył z psem o dominację. Kopał tylnymi nogami. A kiedy po paru dniach Janek zobaczył, że królik nie skończył w potrawce... zabrał go ode mnie i niestety... przerobił na potrawę. Nie jadłam, nie byłabym w stanie zjeść zwierzątko, z którym spędziłam parę dni.
Na końcu mojej wędrówki znajdują się groby cioci Hani i babci i dziadka Talarków. Tu mogę spokojnie usiąść i podumać. Mogiły są zadbane. Dla odmiany druga strona mojej rodziny, ta po mieczu, dba. Nie szuka przeszkód. I właśnie przy ich mogiłach zwykle spotykamy się większą, rodzinną grupą. Tak jak za życia babci i dziadka spotykaliśmy się w ich domu...
Bardzo lubię święto zmarłych, osobiste odwiedzanie grobów, palenie zniczy... 
Dla tych, których nie mogę odwiedzić zapalam znicz pod krzyżem, nie na facebooku... 

piątek, 23 października 2015

Koniec października sprzyja rozmyślaniom o tych, którzy już odeszli do lepszego świata. Wczoraj, przy okazji pobytu w Braszowicach, odwiedziłam przyjaciela... Bez trudu odnalazłam jego grób. Schludny, zadbany grobowiec... jakoś tak mało pasujący do Andrzeja. Tylko fotografia, na której widnieje oblicze z niesforną fryzurą... Rzadko mi się to zdarza, ale łza mi się w oku zakręciła. Zastanowiłam się, gdzie, w którym miejscu byłby teraz, gdyby dane mu było przeżyć tych dwanaście lat. Jego córka ma już swoją rodzinę. Jakim byłby dziadkiem? Tego już się nie dowiemy.
A dzisiejsze przedpołudnie spędziłam na cmentarzu. Wiadomo, porządki. Praca przy mogiłach, w samotności... i znowu refleksje. Każda cmentarna alejka jest miejscem ostatecznego zakwaterowania wielu znajomych. I właśnie im chciałabym poświęcić dzisiejszy wpis. Właściwie nie wiem, od kogo rozpocząć. Może więc w kolejności mijanych mogił.
Arek Zielonka... zginął w wypadku motocyklowym zaraz po zakończeniu służby wojskowej. Jedynak. Chodził do technikum budowlanego, do niższej klasy. Pozostawił żal i smutek rodziców. O wielkim smutku jego matki wiem bardzo dużo, bo przez wiele lat byłyśmy koleżankami z pracy. To, co jej zostało to smutek, samotność i życie wspomnieniami. I tak chyba jest do dzisiaj...
Aldona Petryszyn, koleżanka z klasy w czwórce. Zmarła w wieku 10-11 lat? Powikłania po operacji na wyrostek. Nie było mnie z Ząbkowicach, kiedy koleżanki i koledzy żegnali Aldonę. Jasiu Kruk... znajomość z Jasiem była krótka. Podpowiadałam mu na egzaminie wstępnym do technikum. W rezultacie Jasiu pozostał jednak w zawodówce i znaliśmy się jedynie na "cześć". Zginął w wypadku samochodowym. Nie dożył swojego ćwierćwiecza. Ewa Wiatrowska... pamiętam jej czarujący uśmiech i prześliczne, długie, kręcone, kasztanowe włosy. Dziewczyna z gatunku tych zawsze uśmiechniętych, radosnych... Znałyśmy się z budowlanki. Ona chodziła do klasy handlowej, czy gastronoma? Dokładnie nie pamiętam. I pomimo tego, że nasza znajomość była raczej luźna, nigdy nie przeszła obok bez przywitania. Zmarła na skutek zaczadzenia, w czasie kąpieli, razem ze swoim chłopakiem. I tak razem spoczywają w jednej mogile. Młodzi ludzie, którym nie dane było założenie rodziny, poczęcie dzieci... Razem na wieki... Uczestniczyłam w ich ceremonii pogrzebowej. Byłam już wtedy matką. Ostatnia mogiła, którą mijam... spoczywa w niej Bożena Lewańczyk, koleżanka, druhna z harcerstwa. Bożena zginęła w nieszczęśliwym wypadku pod koniec wakacji. Usnęła w pociągu i przespała stację, na której miała wysiąść. Wyskakiwała w biegu z pociągu i wpadła pod nadjeżdżający z przeciwka. Miała zaledwie 18 lat. Pogrzeb Bożeny był ogromnym przeżyciem dla całej ówczesnej braci harcerskiej. Nigdy nie zapomnę przemówienia dh Dziadka Pokryszki, w którym tak pięknie mówił o niebiańskich polanach, na których kiedyś spotkamy się przy ognisku...
Młodzi ludzie, którzy być może gdzieś tam żyją w lepszym, równoległym świecie... Pamięć o nich przetrwała, więc żyją... żyją w sercach bliskich, w pamięci znajomych, w obrazach z przeszłości...
"Życie ludzkie jest jak płomień świecy. Może zostać w każdej chwili zdmuchnięte, ale może wypalić się do końca. W obu przypadkach jednak zgaśnie..."

wtorek, 20 października 2015

A teraz opowieść drastyczna... w żadnym wypadku nie powinni tego czytać miłośnicy zwierząt. Najważniejsze jest to, że bohaterki tej opowieści nigdy więcej doświadczenia nie powtórzyły :) I tyle tytułem wstępu.
Sylwester roku 1983/1984. Oj, pozostał w pamięci wielu osób. Najczęściej opowiadany w formie anegdoty. 
Mając lat prawie piętnaście dojrzałam do decyzji o zorganizowaniu sylwestrowej domówki. Oczywiście w pustym mieszkaniu mamy. Zebrałyśmy się w pięć osób: Mariola, jej kuzynki Grażyna i Bożena, koleżanka z mojej klasy Kasia R. i ja. Grażyna była jedyną osobą pełnoletnią w naszym gronie. Zaopatrzyła nas w dostępne w owym czasie wino typu "Sangria", sztuk jeden. I w temacie alkoholu to było wszystko. Obowiązkową muzykę puszczałyśmy z magnetofonu szpulowego, czterościeżkowego marki Grundig. Brzmi tajemniczo? Żeby mieć muzykę na tych taśmach, spędziłyśmy parę sobót na słuchaniu listy przebojów programu III Polskiego Radia, prowadzonej przez Marka Niedźwieckiego. Strona duchowa była zabezpieczona, należało jeszcze zadbać o ciało. Mieszkanie było opuszczone, więc nie ogrzewane. A sylwestry kiedyś były mroźne. Trzeba było temu zaradzić. Zaangażowałyśmy więc młodszych braci Bożeny i Grażyny. A ci przytargali nam na sankach... worek z węglem. Aż bałam się zapytać skąd pochodził. A pochodził... z kotłowni Osiedla Słonecznego. Przebył na sankach długą drogę, bo moje osiedle i osiedle Słoneczne oddzielała wówczas jednostka wojskowa. Węgiel już miałyśmy, ale okazało się, że w domu nie ma żadnego wiadra. Jedynym znalezionym pojemnikiem był... dziecięcy nocnik. Posłużył nam za wiaderko. W zasadzie nie wiem dlaczego nie dokładałyśmy bezpośrednio z worka, tylko uparły się na wiaderko :)
A kiedy w domku zrobiło się już ciepło, dziewczyny, a właściwie tylko Mariola postanowiła skorzystać z kąpieli. To nie były czasy, w których wszyscy posiadali łazienki. Mariola dość długo zbierała się do kąpieli. W tym czasie dziewczyny dojrzały stojący w kuchni elektryczny rożen. O, jak fajnie byłoby zrobić kurczaczka z rożna... Rok 1983, nie ma w sklepach ogólnie i ciągle dostępnych kurczaków. Powzdychałyśmy trochę i sprawa kurczaka odeszła w niepamięć. Ale... Widocznie bracia Bożeny i Grażyny chcieli jakoś się przysłużyć temu sylwestrowi :) Wyszli po cichu z mieszkania. Wrócili po jakimś czasie z... żywym kurczakiem. W każdym bądź razie wydawało nam się, że z kurczakiem. Co my zrobimy z żywym kurczakiem??? Na to Bożena stwierdziła, że pochodzi ze wsi i doskonale wie, co należy zrobić. Zażądała ode mnie jakiegoś narzędzia mordu! Niestety, dysponowałam jedynie tępym, obiadowym nożem. I tym nożem Bożena przystąpiła do mordowania kurczaka... O matko! Uciekłyśmy wszystkie do pokoju. Biedne stworzenie zostało pozbawione życia w sposób bardzo drastyczny. Następnym etapem przygotowywania posiłku było pozostawienie zwłok w misce, w celu ... no właśnie, o co chodziło? Chyba, żeby krew wyciekła czy coś takiego. Zwłoki złożyłyśmy w misce, w łazience. I w tym momencie Mariola postanowiła się wykąpać. Napuściła wody do wanny, rozebrała się i... w tym momencie do kurczaka wróciły jakieś siły życiowe. W każdym bądź razie zaczął podskakiwać w tej misce, obryzgując krwią całe ściany w łazience. A nie były to niestety kafelki. Mariola z wielkim krzykiem wyskoczyła z wanny i nagusieńka wybiegła do pokoju. Zwłokami zajęła się oczywiście Bożena. Ja nie chciałam absolutnie na to patrzeć. Po ujarzmieniu zwierza, Bożena przystąpiła do skubania a potem do tych wszystkich czynności związanych z przystosowaniem do spożycia. I wtedy, w trakcie sekcji okazało się, że jest to kura, do tego nioska. Co by to nie znaczyło. Trudno, życie straciła, należało ją skonsumować. Opaćkana wszelkimi przyprawami trafiła na rożen. Tyle, że mięsa było z niej niewiele. Zresztą straciłyśmy apetyt.
W końcu dotrwałyśmy do północy. Przywitałyśmy Nowy Rok łykiem wina i położyłyśmy się spać. Żadnych ekscesów. Biedną kurę pamiętam do dziś. Miałam jeszcze trzy przypadki z żywymi zwierzętami przeznaczonymi do konsumpcji. Wszystkim darowałam życie :) W prawdzie wszystkie skończyły w garnku, ale nie z mojej ręki. Ba, ja ich nawet nie skonsumowałam :)
Ale, gdyby nie to zdarzenie z kurą, o czym miałabym pisać? A tak, sprawa kury jest co prawda plamą na mojej psychice, ale wyciągnęłam z tego doświadczenia wnioski.

sobota, 17 października 2015

Miałam w podstawówce pewną zaletę... puste mieszkanie :) Na zakończenie siódmej klasy postanowiliśmy zrobić w nim prywatkę. Dziś pewnie zadowolilibyśmy się chipsami i paluszkami. Ale wtedy postanowiłyśmy z dziewczynami zrobić wypasione przyjęcie. Na dzień przed planowaną domówką zebrałyśmy się w mieszkaniu i przygotowały sałatki, ciasteczka, kanapki.Chłopakom powierzyłyśmy zadanie załatwienia napojów. Nie, nie było alkoholu. Ekstrawagancją było u nas nawet palenie papierosów. Zresztą nie pamiętam czy ktoś palił? Na naszym przyjęciu królowała oranżada w szklanych butelkach. 
Nie wiem, czy opowiadałam już historię o Rysiu B. i jego mamie? Która oskarżała nas o znęcanie się nad Rysiem i niecne konszachty ze staruszkami z domu starców koło zamku :) Kiedy kupowaliśmy transporter oranżady w sklepie popularnie nazywanym Jedynką, pojawiła się nie wiadomo skąd mama Rysia B. Zobaczyła chłopaków stojących przy kasie i zaczęła wyzywać od bandytów, chuliganów itp. A oni starali się jak najszybciej zapłacić za oranżadę i zniknąć ze sklepu. Zrobili to chyba w jakiś rozpaczliwy sposób. Matka Rysia nadal wygrażała i posyłała w ich kierunku niecenzuralne słowa, ludzie w sklepie pomyśleli chyba, że oni tę oranżadę kradną i... naraz ruszyła za nami pogoń! Obciążeni oranżadą zdołaliśmy umknąć i schronić się w korytarzu domu Marka J. obok ratusza. Staliśmy tam zdyszani i baliśmy się wychylić. Pomimo przeszkód, oranżada dotarła na domówkę. Kolejnym, niezbędnym elementem prywatek była muzyka. Nie mieliśmy żadnego wypasionego sprzętu. Zwykły kaseciak i parę kaset. Przebojem było "Dmuchawce, latawce" Urszuli. Piosenka w pełni zaspakajała nasze potrzeby. Była długa i romantyczna, więc mogliśmy się dyskretnie przytulać. Aby stworzyć klimat, zasłoniliśmy zasłony. W końcu był to czerwiec, więc dzień jasny i długi. Bawiliśmy się doskonale, maglując te "Latawce..." do bólu. A potem... nie mogło być inaczej. Bawiliśmy się w butelkę :) O rety, ale oszukiwaliśmy! Żeby tylko butelka trafiła na odpowiednią sympatię. Zabawa skończyła się przed jedenastą wieczorem. Wszyscy razem, grzecznie wracaliśmy przez park i próbowaliśmy złapać w dłonie świetliki. I tyle było naszego rozpasania :) 
A  i tak sąsiedzi byli oburzeni. Na drugi dzień dziewczyny przyszły pomóc mi w sprzątaniu i tyle. Robiłam jeszcze w tym mieszkaniu ze trzy prywatki i jednego niezapomnianego sylwestra, ale o nim znacznie później :)


czwartek, 15 października 2015

Piszę coraz częściej bo... No właśnie, dlaczego? Mam więcej czasu? Jesienna pogoda sprzyja rozważaniom? W zasadzie wszystkiego po trochu. Ale z częstszym pisaniem wiąże się pewien konflikt; z jednej strony chciałabym dojść w swoich wspomnieniach i rozważaniach do czasów współczesnych, a z drugiej, z podstawówką wiąże się tak wiele fantastycznych zdarzeń, że ciągle żal mi ją opuszczać.
Na początku ósmej klasy pojawiła się w szkole nowa nauczycielka. A właściwie praktykantka. Pracowała głównie w sekretariacie i chyba miała na imię Gosia. Młoda, ładna, miła. Chłopaki zaczęli ją adorować. A ona zapewne chciała się zintegrować z młodzieżą. Zaproponowała nam kilka wyjazdów na rajdy. Młodość i uroda Gosi wygrały z doświadczeniem Wójcika i Becka. Bardzo szybko i chętnie zebraliśmy grupę, z którą pojechaliśmy na dwudniowy rajd do Zagórza. Zwiedzaliśmy okolicę, nocowali w schronisku. Nie pamiętam nazw zdobytych szczytów czy zwiedzonych zamków, bo wtedy od nazw ważniejsza była ilość zdobytych punktów do GOTu. Jeździliśmy z nią w góry parokrotnie. Ale też nie rezygnowaliśmy z wyjazdów z Wójcikiem i Beckiem, z którymi zwiedziliśmy Jaskinię Niedźwiedzią, Kletno, Marię Śnieżną... W końcu doczekaliśmy końca roku szkolnego. Ciepły, słoneczny czerwiec zachęcał do biwakowania. Zaproponowaliśmy Małgosi, żeby pojechała z nami jako opiekunka pod namioty na pobliskie Bartniki. Tuż przed wyjazdem, kiedy byliśmy już spakowani, Gosia poinformowała nas, że nie może jechać i musimy odłożyć wycieczkę na inny termin. Popatrzyliśmy z żalem na nasze spakowane plecaki. Część z nas postanowiła wrócić do domu. A parę osób, w tym ja, podjęliśmy błyskawiczną( i niewątpliwie bardzo głupią) decyzję o samodzielnym wyjeździe. Kto wtedy pojechał? Ja, Andrzej Świrek, Marek W., Marek J., Artur Ś. Chyba nie było z nami nikogo więcej. Wsiedliśmy do pociągu i pojechali do Kamieńca. A stamtąd, pieszo, doszliśmy na Bartniki. I okazało się, że niezorganizowane biwakowanie wcale nie jest łatwe. Przez jakiś czas szukaliśmy odpowiedniego miejsca do postawienia namiotów. Byłam zaopatrzona w dwuosobowy, ciężko zdobyty przez ciocię namiot. Chłopcy mieli drugi, większy dla siebie. Kiedy w końcu znaleźliśmy, wydawałoby się doskonały plac na biwak...okazał się podmokłym, śmierdzącym kawałkiem gruntu. Za toaletę mogły nam służyć wyłącznie pobliskie krzaki. Nie mieliśmy butli, musieliśmy rozpalić ognisko. I tu pojawił się kolejny problem. Brak dostępu do wody pitnej, a tej z jeziora, nawet w największej desperacji nie odważyliśmy się użyć. Pokonując kolejne przeszkody dotrwaliśmy do wieczora. No i objawiła się kolejna niedogodność. Żaby. Wstrętne, hałaśliwie kumkające żaby. Robiły tyle hałasu, że nie mogliśmy swobodnie rozmawiać. W pewnym momencie Andrzej, albo Marek J., nie pamiętam dokładnie, wyciągnął z plecaka butelkę alkoholu. Większość z nas nie przejawiła ochoty na picie. Andrzej uznał nas za drętwiaków i świętoszków, i postanowił napić się z Markiem J. Nie wiem ile tego wypili. W pewnym momencie zaczęły im przeszkadzać żaby. Zabrali po patyku i poszli je uciszać. W trakcie tego zajęcia Andrzej wpadł do wody. Tu muszę przyznać, że Marek W, Artur i ja wykazaliśmy się rozsądkiem i odpowiedzialnością. Wyciągnęliśmy Andrzeja z wody i przebrali w suche ciuchy. Potem chłopcy zaproponowali, żebym odstąpiła pijakom swój namiot i przenocowała razem z nimi. A kiedy upychaliśmy Andrzeja w namiocie, zorientowaliśmy się, że zniknął Marek. Chłopcy wyruszyli na poszukiwania. Odnalazł się wiszący na uszkodzonej wieżyczce ratowniczej. Później dowiedzieliśmy się, że nie umiał pływać, więc ta wędrówka mogła skończyć się tragicznie. Ale to jeszcze nie był koniec naszych udręk. W nocy Andrzej zaczął wymiotować, a Marek darł się w niebo głosy, żeby go wypuścić z namiotu. Chyba nawet wytrzeźwiał. Rano panowie przystąpili do prania namiotu, ale jeszcze wiele lat po tym zdarzeniu, w namiocie podawało drożdżami.
Rano, po szybkim i skromnym śniadaniu, postanowiliśmy przenieść namioty w inne miejsce. Nasza wolność i samodzielność zaczęła nas nudzić. Nawet nie kąpaliśmy się w jeziorze. Dokuczał nam brak wody. Zrobiliśmy zrzutkę i przystąpili do losowania, kto ma iść do wsi po jakieś napoje. Wypadło na mnie i Andrzeja. Okazało się, że to tego wiejskiego sklepu jest kawał drogi. Kiedy tam dotarliśmy, za wszystkie pieniądze kupiliśmy popularny wtedy napój "Złotą Rosę"

Zapakowaliśmy butelki do worka po namiocie i... ciężkie. A przed nami długa droga przez most. Popatrzyłam na drugą stronę rzeki. W niewielkiej odległości dostrzegłam nasze namioty. Czyli są blisko, tylko droga przez most jest daleka. Zaproponowałam więc Andrzejowi, żebyśmy przeszli wpław, przez rzekę. Popukał się po głowie. Ale ja byłam przekonana, że to dobry pomysł. Rzeka wyglądała na płytką. Wyraźnie widziałam na dnie żwir i kamienie. Zdjęłam buty i weszłam do wody.Nie było innej opcji, Andrzej poszedł za mną. Oczywiście, że przez całą przeprawę wyzywał mnie od idiotek, ale szedł. Tuż przed wyjściem na drugi brzeg koryto rzeki stało się głębokie a nurt rwący. Straciłam grunt pod nogami i zaczęłam się najzwyczajniej topić. Andrzej porzucił worek z napojami i przystąpił do ratowania. Udało nam się. Wyczołgaliśmy się na brzeg. Nawet nie straciliśmy napojów. Leżeliśmy mokrzy, zziajani i przestraszeni na brzegu. W ogóle nie zwracałam uwagi na to, że mam ubranie przyklejone do ciała, co znacznie podkreślało moje wdzięki :) Ale Andrzej to dostrzegł. W pewnym momencie rzucił się na mnie dość namiętnie, a ja z zaskoczenia zdrętwiałam. No i zobaczyłam męską erekcję w całej krasie. Tak naprawdę było to moje pierwsze, tego typu doświadczenie. Andrzeja udało mi się poskromić i wytłumaczyć, że dla mnie jest tylko i wyłącznie przyjacielem, a "te sprawy" jeszcze mnie nie interesują. Ot, dojrzewanie...
Wróciliśmy do kolegów lekko zażenowani. Może nawet zawstydzeni. 
Nadszedł wieczór, a ja uznałam, że ten biwak już mi się znudził. Spakowałam plecak i postanowiłam wracać do domu. Po pewnym czasie wszyscy uznaliśmy, że idziemy. Kiedy dotarliśmy na dworzec PKP w Kamieńcu, okazało się, że pociąg mamy dopiero nad ranem. Ale i tak nikt się nie zainteresował grupą małolatów na dworcu, z plecakami, w nocy. Cierpliwość nigdy nie była moją mocna stroną. Grupa się podzieliła. Dwie osoby zostały a trzy postanowiły jechać stopem. Kto postanowił łapać stopa? Oczywiście ja i Andrzej oraz Marek W. Samochód udało nam się zatrzymać dość szybko. I tak dotarliśmy do domu. O naszym samodzielnym biwaki nie powiedzieliśmy nikomu. I tym sposobem prawda po raz pierwszy wychodzi na jaw :)
Życie nie polega na tym, żeby nie popełniać błędów. Najważniejsze jest to, żeby wyciągać prawidłowe wnioski i naukę na przyszłość. Nam się udało powrócić całym i zdrowym. Widocznie opatrzność miała w stosunku do nas inne plany. 


środa, 14 października 2015

Dziś dzień nauczyciela !!! I chociaż szkoła już dawno została za mną, to co zawdzięczam swoim nauczycielom ciągle żyje we mnie. Pogoda barowa, wiec sprzyja rozważaniom. Wrócę więc do samego początku mojej edukacji.
Absolutnie nie pamiętam mojej nauczycielki z pierwszej klasy w Zawierciu. Pół roku szkolnego widocznie było dla mnie za mało, żeby wyrobić sobie jakiekolwiek zdanie. Jedyną rzeczą, która utkwiła mi w pamięci, to śpiewanie hymnu klasowego przed każdą pierwszą lekcją:"Gdy dzwoneczek się odezwie biegniemy do szkółki, by pracować (coś tam coś tam) jak robocze pszczółki. Dana moja dana, szkółko ukochana, chętnie cię witamy, bo szczerze kochamy". Nie wykluczone, że teraz lekcje rozpoczynałaby modlitwa. Ale ja swoją edukację rozpoczęłam w świeckiej, socjalistycznej szkole. A potem nagle, nocą, opuściłam Zawiercie i pojawiłam się w Szkole nr 4 w Ząbkowicach. Wychowawczynią była pani Grudzień. Bardzo spokojna i cierpliwa nauczycielka. Tylko nie wiem dlaczego pamiętam również lekcje z panią Zub (matematyka) i panią Pater (przyroda). Pani Pater pewnie o tym nie wie, że nauczyła mnie na całe życie, co to jest cudza wartość intelektualna. A było to w trzeciej klasie podstawówki. Nie pamiętam czy miała z nami zastępstwo, czy może robiliśmy zadanie w ramach jej lekcji. W każdym bądź razie mieliśmy napisać wiersz albo opowiadanie. A ja, z czystego lenistwa tylko troszeczkę przerobiłam znany mi na pamieć tekst ze Świerszczyka (to było takie pisemko dla dzieci). O tym, że plagiat jest niedozwolony uświadomiła mi stawiając dwóję. I była to chyba moja pierwsza w życiu dwója. A potem znowu spakowałam manatki i wyjechałam do Zawiercia. W czwartej klasie byłam tylko pół roku i znowu nie zapamiętałam żadnego z nauczycieli. Zapamiętałam zdarzenia, ale nie nauczycieli. Po pół roku znowu wyjazd. Tym razem do Myszkowa. A w Myszkowie...zapamiętałam do dzisiaj dwie nauczycielki; jedną dobrze, drugą źle :) Ale obie czegoś mnie nauczyły. Pani Wrona, polonistka i wychowawczyni. Zaszczepiła we mnie miłość do teatru, występów, recytacji...W czwartej klasie napisałam skromną nowelkę, bardzo mocno wzorowaną na nowelach Prusa. Pisałam o samotności i marzeniach pewnej niewidomej dziewczynki. Pani Wrona przeczytała, oceniła i poradziła, żebym pisała bardziej samodzielne teksty, żebym dużo czytała, zdobywała wiedzę... Bardzo lubiłam, kiedy zadawała nam do napisania wypracowania. Zresztą lubię pisać do dzisiaj. Natomiast nazwiska drugiej nauczycielki nie wymienię. Uczyła matematyki i była na najlepszej drodze do zniechęcenia mnie do tego pięknego przedmiotu. Oceniała mnie bardzo źle i niesprawiedliwie, bo nie należałam do jej ulubieńców. Ale nauczyła mnie walczyć o swoje. Zrobiła ze mnie wojowniczkę, co mi się wielokrotnie w życiu przydało. Połowa szóstej klasy i znowu zmieniam szkołę i nauczycieli. Pojawiam się w ząbkowickiej jedynce. I spotykam nauczycieli, do których do dnia dzisiejszego czuję sentyment i sympatię. Pozwolę sobie napisać parę słów o każdym. Pani Rajczakowska, polonistka i wychowawczyni. Bardzo spokojna i ciepła osoba. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek krzyczała. Ale błąka mi się po pamięci wizja tego, że kiedyś doprowadziliśmy ją do płaczu. Nie wiem z jakiego powodu, ale co by to nie było, pragnę ją za to przeprosić. Parę lat temu zrobiłyśmy sobie spotkanie, niestety w małej grupie samych pań, uczennic klasy B z jedynki. Przyszła na to spotkanie pani Rajczakowska i pani Ela Jaszek (wychowawczyni klasy I-III, do której niestety wtedy nie chodziłam). Pani Rajczakowska przyniosła ze sobą na spotkanie książkę, którą podarowaliśmy jej na koniec ósmej klasy. Wszyscy byliśmy w niej podpisani. No i pamiętała nasze imiona i nazwiska. Po ćwierć wieku :) Następną osobą, która odcisnęła na mnie swoje piętno była pani Tutaj, matematyczka. Nie wszyscy za nią przepadali, bo wiadomo, matematyka nie należy do ulubionych przedmiotów. Pani Tutaj odbudowała moją wiarę w swoje matematyczne umiejętności. I za to jestem jej wdzięczna. Janusz Wójcik, historyk, już nieżyjący. W tych trudnych czasach pokazał mi historię w sposób prawdziwy, bez upiększeń. Miał swoje wady, ale i tak wspominam go z ogromnym sentymentem. Czesiu Mostowy, plastyka i muzyka. Nie wmówił mi, że jestem uzdolniona muzycznie, ale pokazał, że muzyka to nie tylko umiejętność grania czy śpiewania, ale również słuchania. To dzięki tym lekcjom potrafię słuchać, znam kompozytorów i ich dzieła, a przynajmniej te najistotniejsze i wiem co to jest opera, operetka, balet. Wiem, co to jest uwertura oraz to, że malowanie na olejno i obraz olejny to nie jest to samo :). Pani Kosmaty, geografia... już kiedyś pisałam o tym, jak zaszczepiła we mnie chęć poznawania świata, nawet teoretycznie. Pokazała, że książka geograficzna również może być ciekawa. Dzięki niej potrafię posługiwać się mapą i wiem, że Podkarpacie i Karpacz to nie to samo miejsce :) Pani Wasyluk, chemiczka... do dnia dzisiejszego wiem, że podczas elektrolizy wody nie należy mieszać elektrod, bo mieszanina pioronująca jest naprawdę wybuchowa. Pokazała nam chemię nie tylko teoretycznie, ale również w doświadczeniach. Pan Rajczakowski, fizyk i dyrektor. Jemu zawdzięczam to, że fizyka nie była żadną czarną magią. Zachęcił mnie do rozwiązywania zadań z książki dla studentów, Kruczka. Pani Goryl, zajęcia praktyczno- techniczne. Do dzisiaj przyszycie guzika nie stanowi dla mnie problemu. Zresztą jeżeli chodzi o naprawy, to z moich umiejętności korzysta cała rodzina. Pani Krysia Gawęda, już nieżyjąca, nauczyła mnie, że ruch jest ważny. I że nie trzeba być wyczynowcem. Nigdy nie korzystałam z wymówki o niedyspozycji. Zawsze ćwiczyłam na w-fie. I została mi jeszcze jedna osoba. Nie wpłynęła na mnie w jakiś szczególny sposób. Tak naprawdę nawet jej nie lubiłam. Ale wiedzę mi jednak przekazała. To pani Jarema od biologii. Nie należała do osób wylewnych. Ale była dobrym nauczycielem. A potem przyszedł czas, w którym należało pożegnać podstawówkę i pójść dalej wybraną przez siebie drogą. Wybrałam budowlankę, a wraz z nią wielu cudownych nauczycieli. Pani Zajączkowska, moja ukochana polonistka, pani Narwojsz, historyczka, pani Miszkiewicz, matematyczka. Jej zawdzięczam bardzo dużo. Starała się rozwijać moją matematyczną wiedzę. Niestety skrzydła mi odpadły, gdy przeniosłam się na wydział zaoczny. Tam liczyło się tylko ZZZ. Z moich umiejętności chętnie korzystał matematyk, ale niestety nie nauczył mnie niczego nowego. Tak samo było z językiem polskim, fizyką, chemią. Z budowlanki został mi jeszcze pan Figzał, fizyk. W ramach lekcji prowadziliśmy ze sobą zacięte dyskusje. Fajne były te lekcje. Nie tak dawno spotkałam w parku panią Jakóbczyk, nauczycielkę chemii. Siedziałyśmy razem na ławeczce i zerkały na swoje wnuki, wspominając oczywiście szkołę. Bo z moimi nauczycielami utrzymuję kontakt do dzisiaj. To fantastyczni ludzie. I za to w dniu dzisiejszym składam im najserdeczniejsze podziękowania.
To nasze spotkanie po latach. 
W środku pani Jaszek i pani Rajczakowska

wspominany już przeze mnie wielokrotnie
Janusz Wójcik

Stanisław Beck uczący chłopców W-F
nasz opiekun wszelkich rajdów i wycieczek



wtorek, 13 października 2015

Ze względu na pogodę za oknem, oddałam się rozmyślaniom o jesiennej melancholii. I... doszłam do być może dziwacznych wniosków. Uważam, że melancholia jest w nas. I nie ma nic wspólnego z porą roku :) Pogoda jest może byle jaka, jesień niesie ze sobą sporo problemów, a ja... ja jestem pomimo wszystko pełna pozytywnej energii. Parę dni temu wypełniałam pewien test w urzędzie. I pani mówi do mnie: niech pani trochę ponarzeka, bo mi profil źle wychodzi. Musiałam więc ponarzekać. Choć zrobiłam to niechętnie. 
Bo tak naprawdę nie mam powodu do narzekań. Oczywiście, że staję przed wyborami, mam problemy, które staram się rozwiązywać, brakuje mi czasem pieniędzy i ciągle nie mogę trafić szóstki w LOTTO. Ale to wszystko to pikuś.  Bo z drugiej strony nie muszę borykać się z żadną chorobą. Zwykłe strzykanie w kościach, ból pleców czy łokcia nie uważam za chorobę. Nie faszeruję się lekami, nie rozpaczam, kiedy nie mogę kupić nowych butów. Mam cudowne dzieci, z którymi nie miałam większych kłopotów, jeszcze cudowniejszą wnuczkę, rodzeństwa do wyboru, do koloru i męża, który może nie jest ideałem, ale jest prawdziwym, porządnym człowiekiem. Mam durnowatego psa, którego rozpuściliśmy i teraz nie można go zdyscyplinować, kota, który robi co chce i zawsze chodzi własnymi drogami. Mały ogródeczek, małe mieszkanko, w którym płonie ogień w kominku. Przede wszystkim mam swoje hobby, zainteresowania, zajęcia, które dostarczają mi masę satysfakcji. Książki, wiedzę i możliwość jej pogłębiania. Mam rodzinę. Taką zwyczajną, z którą uwielbiam od czasu do czasu się spotkać. Bezinteresownie, bez żadnych oczekiwań. I mam przyjaciół, takich prawdziwych, na których mogę liczyć. Przekonałam się o tym wielokrotnie. 
Podsumowując... mam klawe życie, więc po co narzekać?  Chyba tylko po to, żeby usatysfakcjonować wrogów :) Ale nie zwykłam karmić trolli. Ubieram się w uśmiech i wychodzę z domu.

poniedziałek, 5 października 2015

Październikowe słońce !!! Cudowny czas. Spoglądam w horyzont i tęsknię za górami. Zawsze, kiedy siadam przed klawiaturą mam problem z wyborem tematu, bo w głowie kłębi mi się tak dużo wspomnień. I wszystko warte jest opowiedzenia. Chciałabym zachować jakąś chronologię wydarzeń, ale czasami mi nie wychodzi. 
Początek ósmej klasy przyniósł pewne zmiany. Przede wszystkim moja mama wróciła z Mariuszem do Ząbkowic. Rozwiodła się. Pomimo tego, że miała swoje mieszkanie, wprowadziła się do babci. Tak więc zamieszkaliśmy wszyscy razem. Niby jedna, wielka rodzina, ale to zagęszczenie nie sprzyjało dobrym, rodzinnym relacjom. Przede wszystkim u mamy wystąpił "syndrom zerwanego łańcucha". I naraz nasze role się odwróciły. Chciała nadrobić stracony czas, odnaleźć straconą młodość. Chciała być moją kumpelką, a ja jednak wolałam matkę. 
W rodzinie rozpoczął się zły czas. Całkowity brak porozumienia. Mama zaczęła pracę w najsłynniejszej ząbkowickiej mordowni "Pod Bykiem". Był to lokal wątpliwej klasy, a praca barmanki wyglądała inaczej niż teraz. Mama przez lata poniżana i poniewierana stała się łasa na komplementy. Były to czasy, w których postawienie barmance wódki był objawem najwyższego uznania. A picie w pracy należało do rzeczy najzupełniej normalnych. Zdarzało się, że wracała z pracy bardzo późno, albo wcale. Nawiązała nowe znajomości. Chciała się bawić. Ale był Mariusz. Bardzo często zostawał pod opieką babci. Za skarby świata nie chciał chodzić do przedszkola. Babcia opiekowała się w tym czasie Moniką i Łukaszem. I to stanowiło najważniejszy argument dla mojej mamy. Bo skoro pilnuje dzieci drugiej córki, to dlaczego nie jej? Nie brała pod uwagę tego, że ciocia wracała po pracy do domu i przynajmniej wieczorami była ze swoimi dziećmi. Mama pracowała w systemie tydzień pracy i tydzień wolnego. W pewnym momencie system zmienił się na tydzień w pracy i tydzień z koleżanką poza domem. Konflikt narastał. Doszło do tego, że babcia zaprowadzała Mariusza do baru, żeby zmusić mamę do powrotu do domu. Szkoda mi było chłopaka, ale rozumiałam również babcię. Rozumiałam również ciotkę, która ze swoją rodziną przestała się czuć jak u siebie w domu. Po pewnym czasie do domu rodzinnego zaczęli wracać inni. Jak bumerangi, wujek Janek, bo mu w życiu nic nie wyszło, wujek Rysiek, bo kolejna żona czy kochanka zrobiła mu eksmisję :) Wszyscy traktowali dom babci jak swoją ojcowiznę. Zwykle tylko w zakresie zamieszkiwania, bo jakoś nikt się nie kwapił do łożenia na utrzymanie. Nic dziwnego, że cioci, która ponosiła główny ciężar utrzymania mieszkania przestało się to podobać. I w ten sposób wspólne mieszkanie stało się koszmarem. Najgorsze były święta. Najpierw przygotowania, gotowanie, zastawianie stołu, a potem wzajemne pretensje, żale, wypominki. Zaczęłam uciekać z domu zaraz po opłatku. A potem spędzałam z ochotą czas u babci Talarkowej. Tam było zupełnie inaczej. Wszyscy zjeżdżali się na święta, siadali do stołu z przyjemnością, a nie z wzajemnymi żalami. A przecież też nie byli idealni. Też mieli swoje problemy. Potrafili uszanować babcię i dziadka. Właśnie wtedy postanowiłam, że jak będę kiedyś miała swoją rodzinę, to święta będą u nas przyjemnością. I to nam się udało. Stworzyliśmy swoją, niepowtarzalną tradycję i kontynuujemy ją od prawie trzydziestu lat :)
A wracając do mamy kumpelki. Kiedyś, po lekcji religii, które odbywały się po południu w salce katechetycznej, poszliśmy z kolegą Markiem J. na spacer po mieście. Tak po koleżeńsku, bez żadnych podtekstów. Wieczór październikowy, ciepły... Chodziliśmy po mieście i rozmawiali. Pamiętam, że dziwiła nas cisza na ulicach. Ale w telewizji leciał wtedy serial "Izaura". Taki wenezuelski czy brazylijski gniot, ale ludziom się podobał. I w czasie emisji ulice pustoszały. Marek odprowadził mnie do domu i jeszcze przez chwilkę staliśmy w bramie. Wtedy zza rogu wyłoniła się moja mama. Była w stanie wskazującym i chciała być super nowoczesna. O ! Zięciu ! Zaproś go na górę! Napijemy się wina!... Rety! Jak mi było wstyd. Marek w fajny sposób wybrnął z sytuacji. Pożegnaliśmy się i poszłam do domu. Myślałam, że się spalę ze wstydu i już nigdy nie pójdę do szkoły. Ale poszłam. Gdzieś tam na przerwie podszedł do mnie Marek i powiedział, żebym się nie martwiła. Nikt nie odpowiada za swoich rodziców i nie jestem w takiej sytuacji sama. Takie jest życie.Nigdy już o tym incydencie nie rozmawialiśmy, ale ja zaczęłam unikać odprowadzania mnie przez kolegów do domu. Ale taka jest prawda. Rodziców się nie wybiera. I bez względu na ich słabości, należy ich szanować. Bo gdyby nie oni, nie mielibyśmy szans na życie. Ale zawsze należy wyciągać ze swojego dzieciństwa wnioski, żeby swoim dzieciom nie sprawiać takich samych przykrości, jakich sami doznaliśmy.

sobota, 3 października 2015

Przełom siódmej i ósmej klasy to czas, w którym oprócz koleżeństwa i przyjaźni pojawiają się pierwsze sympatie. Nie miałam w tej dziedzinie zbyt wielkich osiągnięć, bo też i temat za bardzo mnie nie interesował. Ale nie wypadało tak w ogóle nie mieć sympatii. Osoby, do której potajemnie się wzdycha. Nie byłam absolutnie oryginalna. jak większość dziewczyn wzdychałam do Piotra B. Ale chyba tak bardziej na pokaz :) Z Piotrkiem spędzaliśmy dość dużo czasu, a to z tego powodu, że oboje rozwijaliśmy swoje kariery w harcerstwie. Prowadziliśmy drużyny zuchowe, jeździli na Sejmiki Drużynowych Zuchowych do wspomnianego już przeze mnie zamku w Szalejowie. Spędzaliśmy czas na obozach, rajdach, wycieczkach. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że bardziej opłaca mi się przyjaźń z Piotrem, niż jakakolwiek inna relacja. Dlaczego ??? A to dlatego, że gdziekolwiek byśmy się pokazali, ustawiała się kolejka wzdychających dziewczyn. A do momentu, kiedy oświadczałam, że Piotrek nie jest moim chłopakiem, byłam po prostu wrogiem. On pewnie nie wie ile fajnych koleżanek zdobyłam za udostępnienie jego namiarów :) No, ale jednak wypadało  nie mieć chłopaka.
Moim przybocznym w drużynie zuchowej był Marek W. Nie należał w tamtym czasie to przystojniaków. Wysoki, rudowłosy, piegowaty. Ale był bardzo sympatyczny. Po zakończonych zbiórkach chodziliśmy po łąkach i rozmawiali. O wszystkim. O swoich planach, poglądach na różne sprawy, sympatiach i antypatiach, religii itp. Marek był innego wyznania, ale w niczym to naszej przyjaźnie nie przeszkadzało. Pamiętam, że lubił łowić ryby. Kiedyś nawet mu towarzyszyłam przy łowieniu na gliniankach. Marek wtedy wzdychał do jednej z bliźniaczek, ale nie pamiętam czy do Izabeli czy Estery. Generalnie był bardzo nieśmiały i nie miał odwagi jakoś bardziej tej swojej sympatii okazać. I właśnie wtedy, na tych gliniankach doszliśmy do wniosku, że skoro i tak spędzamy ze sobą tyle czasu, to może będziemy ze sobą chodzić ? To nasze chodzenie trwało jakieś dwa tygodnie. Pokazywaliśmy się na mieście trzymając za rękę. Kiedyś wybraliśmy się w odwiedziny do kolegi do Zwróconej. Oczywiście na piechotę. Odwiedziliśmy Mirka W. jako para :) A on na tę okoliczność zagrał nam na akordeonie Marsz Mendelsona. W drodze powrotnej złapał nas deszcz. Okropnie przemoczeni wróciliśmy do Ząbkowic. Marek odprowadził mnie do domu i właśnie w mojej bramie ... pocałowaliśmy się pierwszy (i chyba ostatni) raz. Było bardzo romantycznie... O cholerka, właśnie sobie uświadomiłam, że oba moje pierwsze pocałunki zdarzyły się w deszczu :) Po dwóch tygodniach doszliśmy do wniosku, że z wielkiej przyjaźni nie będzie wielkiej miłości. Postanowiliśmy zostać przyjaciółmi. 
Nie widziałam Marka już od wielu lat. Ale zdarzyło mi się przez wiele lat pracować z jego żoną i siostrą. I bardzo często widuję jego mamę. A kontynuacja przyjaźni pomiędzy rodzinami miała miejsce za sprawą moich córek. Bo one z kolei kolegowały się z młodszymi braćmi Marka.
Moja klasa na zakończeniu ósmej klasy.
Marek W. ostatni z prawej, w drugim rzędzie

A tu od lewej: Marek W. Mirek W. Renata Ś. i Grzesiek W.

czwartek, 1 października 2015

Pierwszy października... przepiękna pogoda. Dwadzieścia dziewięć lat temu, właśnie pierwszego października wracałam z moim noworodkiem ze szpitala do domu. Też było cudownie, słonecznie i ciepło. 
Ale nie o tym postanowiłam dzisiaj napisać. Dziś będzie o moim poczuciu dopuszczenia się zdrady :) A rzecz dotyczy przynależności do drużyny harcerskiej :)
Kiedy po skończonym kursie zastępowych powróciliśmy do szkoły, normalnym było to, że swoją wiedzą się podzielimy. Tak więc na zbiórkach harcerskich poznawaliśmy arkana wiedzy harcerskiej. Szkoliliśmy się we wszystkich technikach i całkiem nieźle nam szło. Zaczęliśmy jeździć na różnego rodzaju zawody harcerskie, biegi na orientację, udzielanie pierwszej pomocy czyli samarytanka i wiele, wiele innych. Pomimo tego, że należeliśmy do szkolnych drużyn, staliśmy się rozpoznawalni w ząbkowickim środowisku harcerskim. Oprócz pracy w drużynie harcerskiej, Janusz Wójcik powierzył mi drużynę zuchową. Moje pierwsze zuchy w chwili obecnej mają już ponad czterdzieści lat. Czas zasuwa niemiłosiernie. 
Wakacje w 1983 roku spędziłam na obozie w Poddąbiu. Zostałam przyboczną drużyny, którą nazwaliśmy "Meteoryt". Drużynowym był Czesiu Mostowy, nauczyciel muzyki z naszej podstawówki. Obóz był niezwykle udany. Większość mojej drużyny stanowili ludzie ze szkoły w Stolcu. Ale nie brakowało i tych z naszej jedynki. 
Kilka zdarzeń pochodzących z tego obozu warte jest przytoczenia. Może ktoś z czytających się rozpozna???
Na każdym obozie drużyny ze sobą rywalizują. Czystość, służba w kuchni i wartownicza, śpiew... Pewnej nocy rozległ się sygnał alarmu. Do zadań obozowiczów należało w jak najkrótszym czasie stawić się w komplecie na placu apelowym. Zrobiłam zbiórkę drużyna na terenie podobozu. Rozpoczęliśmy odliczanie i... jednego brakuje. Szukam więc w namiotach, dookoła ich, w toalecie ... nic. Jeden obozowicz przepadł. Zaprowadziłam drużynę na plac apelowy i sama wróciłam do podobozu. Znowu przeszukałam namioty. Ba, przebiegłam po wszystkich kanadyjkach, obmacałam śpiwory i nikogo nie znalazłam. Już nie na żarty byłam przerażona. Oczywiście nie wypadliśmy rewelacyjnie na nocnej zbiórce. Brak jednego uczestnika spędzał mi sen z powiek. Kiedy wróciliśmy do podobozu, już wszyscy zaczęliśmy szukać. I w końcu odnaleźliśmy delikwenta... spał jak aniołek zwinięty w kłębek, w samym dole kanadyjki. Całe zamieszanie, szum i hałas towarzyszący poszukiwaniom nie wpłynęło na jego słodki sen. A kiedy stanęliśmy wszyscy dokoła jego łóżka, nie ukrywam, że miałam ogromną ochotę mu przyłożyć. Kim był ten śpioch? Malutki Wojtuś. W następną noc nasza drużyna pełniła służbę wartowniczą. Na warcie stanął nasz śpioch Wojtuś i jego kolega, równie malutki Sylwek. W pewnym momencie zostałam wyrwana ze snu. To moi wartownicy przyszli mnie obudzić, gdyż... pojmali intruza. Przez moment pomyślałam, że fantazjują. Ale poszłam z nimi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam przywiązanego do drzewa człowieka. Intruzem okazał się nasz stary harcerz Pipcok, który z racji swojej dorosłości spędzał wakacje w pobliskich Rowach razem z przyjaciółmi. A kiedy skończyły im się zapasy oraz środki płatnicze, postanowił zrobić psikusa i zakraść się do spiżarni :) Nie spodziewał się tak czujnych wartowników. A że był to stary harcerz, poddał się zabiegom wartowników. Rano jeniec stanął przed komendantem obozu i z pokorą przyjął wyznaczoną mu karę :) A karą miało być obieranie ziemniaków. Przystąpił do tej niewątpliwie uciążliwej czynności, ale nie sam. Towarzyszył mu nasz ukochany pomocnik kuchenny Mikołaj Mazur. Postać niezwykle barwna. Niestety już nieżyjąca. Otóż Mikołaj był mężem naszej szefowej kuchni Jasi Mazurowej. Oprócz pomocy w kuchni, grał nam na saksofonie i trąbce cudowne pobudki i capstrzyki. W ogóle był niesamowicie zabawny. Tak wię postanowił towarzyszyć Pipcokowi. Pomoc skończyła się tym, że Jasia obu musiała ewakuować z namiotu, bo picie pod brezentem, w gorący, letni dzień nie wszystkim jednak służy. Za te nocną akcję wartownicy dostali pochwałę i wpadka w trakcie nocnego alarmu jakoś się zbilansowała. 
To część naszej obozowej drużyny. Kto się rozpozna?

Obóz obozem, ale miałam pisać o swojej zdradzie. Otóż na początku nowego roku szkolnego, już w ósmej klasie, poznałam ludzi z drużyn środowiskowych. Nie wiem dlaczego uważałam drużyny środowiskowe za lepsze od tych szkolnych. Przy jakiejś okazji, jakiegoś balu czy innego spotkania, podszedł do mnie Stasiu Pelc, zwany w środowisku Aleksandrem. A to dlatego, że był niezwykle podobny do szczurka Aleksandra z Pszczółki Mai. Stasiu niestety też już nie żyje. Zaproponował mi udział w tworzeniu nowej drużyny harcerskiej, działającej w środowisku. I ja, zdrajca, zgodziłam się. Nie dość, że sama przeszłam to tej drużyny, to jeszcze zabrałam ze sobą wielu wartościowych harcerzy z drużyny szkolnej. Janusz Wójcik bardzo długo nie mógł mi tego wybaczyć i przy każdej nadarzającej się okazji mówił do mnie zdrajco. Nie pomagało tłumaczenie, że po ósmej klasie i tak odeszłabym ze szkolnej drużyny. Nie pomogła nawet moja wytężona praca z drużyną zuchową. Dla Janusza byłam zdrajcą i bardzo źle się z tym czułam. Moja kariera w ŚDH Słoneczni nie trwała długo. Zaraz na początku pierwszej klasy w technikum założyliśmy szkolną drużynę starszoharcerską Helios. Z Januszem wielokrotnie spotykaliśmy się na obozach, ale ja ciągle miałam poczucie winy za to, że jednak dałam się namówić i zdradziłam swoją szkolną drużynę. 
Janusz Wójcik,
 może niezbyt po harcersku, bo z papierosem.
Miał swoje wady, ale wspominam go z sentymentem.