środa, 20 kwietnia 2016

Dziś mija tydzień, odkąd postanowiłam ruszyć cztery litery i popracować nad formą. Każdy planuje jakiś początek od poniedziałku, ja zaczęłam od środy. I muszę sama się pochwalić. Codziennie jakaś forma aktywności: siłownia, bieganie, chodzenie, wyprawa w góry... Okazuje się, że nie jest to wcale trudne i ... można znaleźć czas. Po prostu zagospodarowałam poranki :) Po zakupy i do znajomych, nawet tych mieszkających na drugim końcu miasta, chodzę piechotą. Mam zamiar włączyć do swojej aktywności jeszcze basen, rolki i badmintona. I wiecie co WAM powiem? Czuję się zdecydowanie lepiej. Z tymi endorfinami to jednak prawda :)
W przypływie energii, być może nieopatrznie, poinformowałam znajomych, że planuję start w "Ząbkowickiej Dziesiątce". Posypała się lawina wsparcia. I teraz chyba nie mam wyjścia. Muszę spróbować. 

Ostatnia niedziela, spędzony czas z mężem i wnuczką, wspólne bieganie, wyprawa w góry... wszystko to sprawiło, że poczułam, jakby czas się zatrzymał. Albo nawet, jakbym cofnęła się w czasie. Niby nic wielkiego wdrapać się na górę, stanąć na tarasie widokowym. A jednak... Na stosunkowo prostym szlaku mijaliśmy tłumy ludzi. Większość z uśmiechem witała się z nami jak z dobrymi znajomymi. Znaczy to, że na górskich szlakach nadal jest mnóstwo życzliwości. Naładowałam akumulatory na cały tydzień. 






Teraz z niecierpliwością będę czekała na kolejną okazję do wspólnego wędrowania. Zsynchronizowanie czasu wolnego mojego i męża nie należy do łatwych zadań. No cóż, taką mamy pracę. Ale jak już nam się to uda, to wykorzystamy na maksa. Oczywiście razem z naszym skarbem największym i najważniejszym. Z naszą ukochaną wnuczka. I jestem w stanie dzielnie znieść swoją drugą pozycję. Bo to jednak dziadek jest naj, naj, naj. Najlepszy, najważniejszy, najukochańszy. 






Tyle na dzisiaj. Teraz jakieś śniadanko i do pracy :) Ale jutro mam wolne, więc może wrócę do szkolnych wspomnień? Chciałabym napisać o wielu osobach, kolegach, koleżankach (było ich znacznie mniej), nauczycielach. Ludziach, którzy tylko przez chwilę gościli w moim życiu oraz o tych, którzy pozostali w nim do dziś. Tematy na kolejny rok :)
Miłego dnia!!!


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Dziesiąty kwietnia to szczególna data. Aby oszczędzić sobie niepotrzebnych nerwów, stresów itp, które w połączeniu z depresyjną pogodą mogłyby mnie dotknąć, postanowiłam w dniu dzisiejszym unikać wszelkich informacji: radia, telewizji, gazet, portali informacyjnych i społecznościowych. Ogólnie mówiąc- komputera z dostępem do internetu. I nie chodzi tu wcale o to, że nie szanuję pamięci ofiar. Ale w swoim życiu byłam wirtualnym świadkiem wielu katastrof: samolotów ( Las Kabacki), promów pasażerskich, pociągów... Ofiary katastrofy smoleńskiej były tylko bardziej znane, niż pozostałe. A ja nie wartościuję ludzi na podstawie ich większej bądź mniejszej popularności. Wszystkim należy się jednakowa pamięć i szacunek, bez tych cyrków wyprawianych wokół obchodów. Tak więc odizolowawszy się od wszelkich informacji, zabrałam do pracy tablet bez dostępu do internetu i postanowiłam coś tam sobie napisać. Miałam pisać już przed wczoraj, ale jakoś zabrakło mi weny. 
W piątek, przy okazji prelekcji Kamila, w Izbie Pamiątek spotkałam swoją mentorkę, w pewnym sensie nauczycielkę i przyjaciółkę, panią Basię Gontarczyk. Niesamowicie mnie to spotkanie ucieszyło. Pani Basia od jakiegoś czasu mieszka sobie w domku w górach i odwiedza Ząbkowice tylko od czasu do czasu. Spotkanie z panią Basią stało się katalizatorem do powrotu do szkolnych wspomnień. 
Jednym ze szkolnych zwyczajów i obowiązków były dyżury na korytarzu. Teraz w wielu szkołach można spotkać się z recepcjami, ale w moich czasach musiała nam wystarczyć szkolna ławka i dwa krzesła. Ponieważ dyżury pełniliśmy parami, wynikającymi z kolejności występowania w dzienniku. I w ten oto sposób, przy okazji pełnienia dyżuru, miałam sposobność bliższego poznania się z Krzyśkiem Śliwką. Okazało się, że mamy wspólne zainteresowania, poezja, muzyka, malarstwo... Mogę śmiało powiedzieć, że zostaliśmy przyjaciółmi. Wymieniam Krzyśka z imienia i nazwiska, ponieważ zrobił literacką karierę i stał się osobą publiczną. To właśnie Krzysiek zapoznał mnie z panią Basią i wprowadził w świat ząbkowickiej "bohemy". A siedzibą naszą była "Grota". Spędzaliśmy tam prawie każde popołudnie. Ludzie o przeróżnych zainteresowaniach, wieku i pochodzeniu. Malarze, poeci, recytatorzy, amatorzy teatru. Organizowaliśmy wystawy, spotkania, koncerty, przedstawienia. Albo po prostu siedzieliśmy w wąskim gronie i dyskutowali. Związałam swoje losy z "Grotą" na długo. A z panią Basią już na zawsze. Po prostu uwielbiam tę kobietę. Właśnie stamtąd pochodzą moje różnorodne znajomości. Część osób poznanych w "Grocie" niestety przeszło już na drugą stronę. Między innymi pan Zygmunt Kułaczkowski, przedwojenny dżentelmen, który przez jakiś czas uczył mnie w technikum języka niemieckiego. Być może nie nauczył nas języka, ale na pewno dbał o maniery i kindersztubę. Najważniejsze było to, że w klubie"Pax" pod kierownictwem pani Basi, było miejsce dla każdego, bez względu na wiek, wykształcenie, poglądy. Był to czas PRL, realnego socjalizmu, a my mieliśmy tam namiastkę wolności. Kiedy przechodzę obok pustych pomieszczeń "Groty", odczuwam smutek i żal. To klimatyczne miejsce nie powinno stać puste. My wypełnialiśmy je z radością. Pani Basia, wraz z panią Zosią zawsze miały dla nas czas. Nie przypominam sobie sytuacji, w której tupałyby z niecierpliwością, oczekując wyjścia ostatniego bywalca. Wielu z naszych młodocianych wówczas artystów miało swój debiut w "Grocie", pod skrzydłami pani Basi. Jeżeli chodzi o mnie, to nie przejawiałam żadnych artystycznych talentów. No, może jedynie potrafiłam recytować. Kiedy wraz z Krzyśkiem postanowiliśmy wziąć udział w jakimś konkursie recytatorskim, pani Basia przygotowywała nas do występu. To jej zawdzięczam rozwój swoich recytatorskich umiejętności... Pani Basia ma swoje miejsce w moim sercu i pamięci. Za każdym razem, kiedy się spotykamy, witamy się z ogromną wylewnością. A na ten tydzień jesteśmy umówione na kawkę i pogaduchy !!!

piątek, 1 kwietnia 2016

Podejrzewam, że nie mogłabym utrzymywać się z pisania, ponieważ jestem okropnie niesystematyczna. Najlepiej działam pod presją czasu, więc wszystkie zawodowe zobowiązania realizuję. Ale blog... to tylko prywatne hobby. 
Czas powrócić do szkoły. Ubrać w słowa wspomnienia. Nie wiem od czego zacząć, może od swoich wrażeń dotyczących nowych nauczycieli? 
Pierwsza lekcja matematyki:
Kiedy zajęliśmy miejsca w ławkach, nauczycielka przystąpiła do odczytywania listy obecności. Musieliśmy wstać i zaprezentować swoje oblicze, żeby pani Lucyna Miszkiewicz, matematyczka, mogła powiązać twarz z nazwiskiem. Miała niesamowitą pamięć. Do tego zdolności śledcze :) Za skarby świata nie dało się dopisać do dziennika żadnego stopnia. Bezbłędnie wyławiała podróbki. Bez względu na to, czy oszustwo dotyczyło jej przedmiotu czy innego nauczyciela. Do tego pisała piórem z czarnym atramentem. 
Kiedy doszła do mojego nazwiska, popatrzyła na mnie i powiedziała: a, to ty. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, o co chodzi. Ale dowiedziałam się bardzo szybko. Okazało się, że napisałam egzamin wstępny z matematyki w rekordowym czasie i na maksymalną liczbę punktów. Pani Miszkiewicz postanowiła rozszerzyć moją matematyczną wiedzę :) W trakcie lekcji wprowadzała nas wszystkich w tajniki wiedzy matematycznej. Nie wiem, czy wszyscy odczuwali tak samo, ale dla mnie była doskonałą matematyczką, która bardzo jasno i przejrzyście wykładała tematy. Kiedy dochodziliśmy do zadań domowych, klasa dostawała zadania z podręcznika, ja natomiast ze zbioru zadań dla studentów. Gdyby było mi dane ukończyć szkołę z panią Miszkiewicz jako nauczycielką, myślę, że moja wiedza matematyczna byłaby jeszcze większa, niż jest obecnie. Nauczyła mnie cierpliwości, konsekwencji w dochodzeniu do rozwiązania, umiejętności upraszczania, logicznego myślenia. Parę razy zaprosiła mnie do siebie do mieszkania. Mieszkała wówczas w bloku na osiedlu. Miałyśmy w planach start w olimpiadzie matematycznej. Ale moje życie potoczyło się niestety inaczej. Kiedy przeniosłam się na wydział zaoczny, podcięto tam moje matematyczne skrzydła. Ale i tak maturę zdałam celująco. Na studiach wyszły niestety moje braki :) Całki, macierze, normy... te tematy były na wydziale zaocznym całkowicie pominięte. Pomimo to dałam radę. Co jeszcze zawdzięczam pani Miszkiewicz? O tym mogą powiedzieć ci wszyscy, którzy korzystali z moich usług jako korepetytorki :) Ponoć doskonale i cierpliwie, w prosty sposób, potrafię nauczyć. Po paru latach, już po ukończeniu szkoły, spotykałam swoją matematyczkę w innych okolicznościach. Pani Miszkiewicz była zapaloną grzybiarką. A ja... instruktorką ZHP. Spotykałyśmy się na naszej bazie obozowej w Wojnowie. Za każdym razem pytała mnie, czy mam udane życie. Bo nie mogła wybaczyć mojemu mężowi, że porzuciłam naukową karierę dla wychowywania dzieci :) A kiedy jej mąż został pierwszym burmistrzem i jednocześnie przełożonym mojego męża, za każdym razem wypominał mu naszą decyzję :) 
Nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie i kariera zawodowa, gdybym ukończyła technikum budowlane. Z całą pewnością mogę natomiast powiedzieć, że nie żałuję mojej decyzji o zostaniu matką w wieku 17 lat.