środa, 30 września 2015

Ostatni dzień września... Wczoraj rozpaliłam w kominku, wiec wkroczyłam tym samym w okres grzewczy. Za pasem październik. Jeden z najpiękniejszych miesięcy w roku. 
Siódma i ósma klasa to okres, w którym najintensywniej uprawiałam turystykę górską. Zawdzięczam to nieżyjącemu już Stasiowi Beckowi i Januszowi Wójcikowi. Przynajmniej raz w miesiącu organizowali nam jakieś wyjście w góry. Pewnego razu, własnie w październiku pojechaliśmy do Szklarskiej Poręby. Schronisko nazywało się "Wojtek". W naszych wyjazdach najfajniejszą rzeczą było to, że jechaliśmy w grupach złożonych z różnych klas.
W wyprawach w góry najważniejsze były buty. Ale czasy były trudne i kupienie odpowiedniego obuwia graniczyło z cudem. Z powodu złego obuwia, często z takich wypraw wracałam z kontuzją :) Ale to mnie nie powstrzymywało. 
Ania T. ja i Renata oraz pies.
Zdjęcie zrobione w Szklarskiej Porębie

Chodząc po górach mniej ważne było poznawanie, a bardziej wspólne spędzanie czasu. Prawie każda z dziewczyn posiadała zeszyt z piosenkami. W trakcie podróży, czy to pociągiem, czy autobusem śpiewaliśmy piosenki. W trakcie wędrówki także. Teraz, zarówno w autobusie, pociągu czy innej formie przemieszczania się, w użyciu jest głównie kciuk. Takie czasy :)
Nie tylko zdobycie obuwia sprawiało kłopot. Marzeniem było posiadanie plecaka ze stelażem, kangurki, odpowiednich spodni. O mój turystyczny strój zadbała babcia Talarkowa. Z jakichś starych spodni przerobiła mi fantastyczne rybaczki. W kolorze khaki, zapinane pod kolanem na guziczki. Udało mi się w końcu skompletować wygodny, turystyczny ekwipunek. Ale najwięcej radości sprawiło mi kupienie butów typu pionierki. Były ciężkie i sztywne, ale służyły mi ponad dwadzieścia lat. Aż pewnego razu pożyczyłam je młodej sąsiadce do jakiegoś przedstawienia i już do mnie nie wróciły :(
Te buty były moją dumą !!!
Niestety zdjęcie pochodzi z internetu, bo moje buty zaginęły :(

W tych butach czułam się prawdziwą turystką. Nie straszne mi były błoto, kałuże, wertepy i inne przeszkody. No i skończyły się moje kontuzje. 
Oprócz wyjazdów szkolnych, brałam udział w rajdach harcerskich. Jednym ze słynniejszych był Jesienny Rajd Grześków. "Grześki" był to Środowiskowy Krąg Instruktorski. Rajd był zwykle połączony z harcerską rywalizacją. Wyruszaliśmy w trasę, a po drodze wykonywaliśmy różne zadania. Nie wiem dlaczego, ale najmocniej utkwił mi jeden, zakończony w Nowej Rudzie. Może dlatego, że zakwaterowano nas w jakiejś szkole, na sali gimnastycznej. I nie wiem z jakiego powodu zostaliśmy w niej zamknięci i pozbawieni dostępu do wc. Chłopaki jakoś sobie radzili, dziewczynom było trudniej. Pamiętam jeszcze, że jednym z elementów tego rajdu było mycie znaków drogowych.
Czasami chciałabym wrócić do tych czasów beztroskiej młodości. Choć na krótką chwilkę...
Wyjazd do Szklarskiej Poręby. 
Centralny punk zdjęcia zajmuje Stasiu Beck
a wszystkich w tyle ma zdaje się Asia :)

Jeden z harcerskich rajdów :) 
Na tym zdjęciu wyraźnie widać moje buty :)

To wyjazd z koleżankami z pracy

wolna sobota i spontaniczny wyjazd
wieki temu :)

A potem zabierałam na wędrówki młodsze pokolenie.
To część mojej drużyny harcerskiej "Selena"

czwartek, 24 września 2015

Wczoraj... pierwszy dzień jesieni. Przemierzałam z koleżanką drogi naszego powiatu. Ona, wykonując swoje obowiązki służbowe, a ja zwykle jej towarzyszę. Każdy jest fachowcem w swojej dziedzinie, więc służę jej jako kierowca :) Całe nasze życie związane było z harcerstwem. Swego czasu nawet konkurowałyśmy ze sobą w dziedzinie zuchowego przywództwa. Teraz, kiedy mamy chwilkę, a mamy właśnie wtedy, kiedy przemierzamy drogi naszego powiatu, przenosimy się w czasie do chwil, gdzie problemy dorosłego życia w ogóle nas nie dotyczyły. Wczoraj, na okoliczność pierwszego dnia jesieni przypominałyśmy sobie wszystkie znane nam piosenki harcerskie, które z jesienią się kojarzą. Darłyśmy się w samochodzie wyśpiewując zapamiętane zwrotki, nierzadko fałszując. A konkluzja była na koniec taka, że te nasze były znacznie fajniejsze i romantyczniejsze niż współczesne. 
Po pracy rozstajemy się i każda zasuwa do swojego domu. Koleżanka, z racji tego, że jest pracoholiczką (sama się do tego absolutnie nie przyznaje) pewnie jeszcze do późna spisuje efekt swojej pracy. Ja natomiast wracam i oddaję się wspomnieniom. A to dlatego, że nasze słowicze śpiewy znowu stały się katalizatorem do wspomnień :)
Tak więc wspominam... czas, w którym miałam okazję spotkać się z PRAWDZIWYM HARCERSTWEM !!!
Nie pamiętam kto wysłał mnie, Edytę i Darka (uczniów siódmej klasy) na WIOSZ. Wiosenny obóz szkoleniowy. Atrakcyjność obozu polegała głównie na tym, że odbywał się on w trakcie roku szkolnego. Dwa tygodnie, a może jeden... w każdym bądź razie dyrektor szkoły wyraził zgodę na nasz wyjazd. Przygoda zaczęła się już na dworcu. Musieliśmy się samodzielnie dostać do zameczku w Szalejowie. (Przed chwilą znalazłam w internecie zdjęcia zameczku z czasów jego świetności. W zasadzie nie jest daleko i mogłabym pojechać zobaczyć jak to teraz wygląda. I chyba tak zrobię. Ale wracajmy do WIOSZu). Na dworcu spotkaliśmy grupkę harcerzy i jak to pomiędzy harcerską bracią bywa, ustaliliśmy, że wszyscy jedziemy w to samo miejsce. Z tym, że z podstawówki byliśmy tylko my, w trójkę. Reszta, to uczniowie szkół średnich. Kiedy dotarliśmy do Szalejowa i odnaleźli zamek, okazało się, że obóz owszem, będzie, ale dopiero od poniedziałku. A my znaleźliśmy się tam już w piątek. I co tu zrobić? Wracać do domu? Wybłagaliśmy stróża, żeby wpuścił nas do zamku. Nie wiem, czy to była siła użytych argumentów czy może nasz urok, ale facet udostępnił nam jeden, największy pokój. Zajęliśmy go koedukacyjnie, bo nie wypadało marudzić i ... zaraz po tym okazało się, że marnie u nas z zapasami. Nikt nie był zaopatrzony w prowiant, bo byliśmy przekonani, że dostaniemy kolację. A tu taka niespodzianka. Czekały nas dwa dni na ścisłej, wodnej diecie. Perspektywa głodu uruchomiła kreatywność u naszych kolegów. Wyruszyli na wieś, na łowy. A ściśle mówiąc na podryw. Musieli być bardzo czarujący, bo przytargali górę jedzenia. Niektórym udało się nawet załapać na niedzielny rosołek. W przewodniku wyczytaliśmy(wtedy używało się przewodników, dziś internetu), że zamek należał do Barona von Munchhausena. Rozpoczęliśmy zwiedzanie, przegląd zakamarków i w ogóle poczuliśmy się jak u siebie. Zintegrowaliśmy się jako grupa natychmiast. Dziewczyny stawały na balkonie a chłopaki z dołu recytowali znane im fragmentarycznie romantyczne utwory. Bawiliśmy się wyśmienicie. W nocy okazało się, że jeden z kolegów, Andrzej B. bardzo dobrze przygotował się do pobytu w zamku. Otóż uszył sobie nocną koszulę i szlafmycę i w takim stroju paradował po zamkowych korytarzach. Aż wreszcie nadszedł poniedziałek i... nastąpił zwrot :) Przyjechała kadra obozowa. Grupa instruktorów z Chorągwi Wałbrzyskiej. Oczywiście nasz widok tak zadomowionych w zamku wprawił ich w osłupienie. Ale bardzo szybko przystąpili do wprowadzania dyscypliny. W zasadzie jedną rzecz mieli już z głowy. Byliśmy już tak mocno zintegrowani, że nie daliśmy się rozdzielić i stanowiliśmy jedną, obozową drużynę. W poniedziałek dołączył do nas jeszcze jeden ząbkowicki harcerz, Radek G i, trzeba to przyznać, miał jeszcze lepsze wejście niż my. A mianowicie przybył w mundurze, do którego założył kraciaste rybaczki :) Komendantka o mało nie dostała zawału, kiedy zobaczyła go w takiej stylizacji.
Rozpoczął się obóz. Przez cały czas trwania szkolenia, nie mieliśmy czasu na nudę. Uczono nas wszystkiego: historii harcerstwa, symboliki, musztry, piosenek, plasów. Zajęcia odbywały się przez cały dzień, z przerwami na posiłek. Noc też przynosiła szereg niespodzianek w postaci alarmów. Czas nam upłynął nie wiadomo kiedy. Pod koniec obozu odbył się festiwal, na którym nasza drużyna była bezkonkurencyjna. Sama piosenka, którą zaśpiewaliśmy, nie zapewniłaby nam zwycięstwa. Ale aranżacja... wprawiła szanowne jury w zachwyt. Otóż okazało się, że większość chłopaków jest uzdolniona muzycznie i gra na jakimś instrumencie. Oczywiście, że na każdym obozie znalazła się gitara, ale sama gitara byłą jak dla nas zbyt trywialna. Potrzebowaliśmy mocnego uderzenia. Obsługa pewnie nieźle się zdziwiła kiedy z korytarzy poznikały kosze na śmieci, a kucharki nie mogły odnaleźć niektórych garnków i pokrywek. Ponieważ mieliśmy w swoim gronie perkusistę, należało zmontować mu odpowiedni instrument. Oprócz gitary i perkusji użyliśmy wszelkich, wydających jakikolwiek dźwięk przedmiotów. Nasz występ został nagrodzony owacją i był wielokrotnie bisowany :). Przyszedł w końcu moment zdania egzaminu i zdobycia (bądź nie ) patentu zastępowego starszoharcerskiego. Nasza drużyna zdała egzamin w 100 % i do Ząbkowic powróciliśmy jako świetnie przeszkoleni harcerze, fachowo przygotowani do prowadzenia zastępów. Właśnie po tym obozie szkoleniowym staliśmy się grupą dobrze rozpoznawalną w środowisku harcerskim.
Mój patent zdobyty na WIOSZu 1983 w Szalejowie k. Kłodzka :)

Przyjaźń, koleżeństwo, znajomości zawarte miedzy innymi na tym obozie przetrwały trzydzieści lat. Edyta z Darkiem są małżeństwem, chodź w podstawówce nic na to nie wskazywało. Część z nas zrobiło kariery zawodowe, części życie się nie poukładało. Ale jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy nie przywitali się na ulicy. Taka jest właśnie siła harcerskiej przyjaźni.






Zdjęcia zamku w Szalejowie znalezione w internecie. 
Chyba się tam wybiorę i sama sfotografuję to miejsce :)


wtorek, 22 września 2015

Pierwszy dzień jesieni... otwieram oczy, wychodzę z psem...pochmurno :( Ale doskonale wiem, że niedługo zacznie się festiwal barw. Bo jesień w mojej okolicy jest piękna. Najpiękniejsza jest w górach. Czasami żałuję, że nie mam już tyle czasu i zdrowia co kiedyś, kiedy każdy weekend spędzaliśmy na wędrówkach. 
Mieszkam w tak pięknym miejscu, że dla cudownych widoków nie muszę pokonywać wielu kilometrów. Kilka razy w tygodniu przemierzam okolicę i utrwalam na zdjęciach. Tak przy okazji. 
 Droga do Srebrnej Góry
 Ząbkowicki Rynek

Grodziszcze... widok na góry :)

Mieszkam w pięknej okolicy... Szkoda mi lata, ale jesień też jest cudowna, a przynajmniej na początku.



Za co kocham swoje miasto? Trudno powiedzieć. Może za to poczucie przynależności, od pokoleń. Nie tak wielu pokoleń, bo zaledwie trzech. Pamiętam jak jako dziecię maleńkie chodziłam za rękę z prababcią Adelą na zakupy. Byłam zaczepiana przez różne starsze osoby i wypytywana o przeróżne sprawy. Nic się od tego czasu nie zmieniło. Poza tym, że babcia od prawie czterdziestu lat przebywa w lepszym świecie. Oczywiście miasto się zmienia. Zmieniają się jego mieszkańcy, ale i tak pokonując drogę z domu do pracy wielokrotnie się zatrzymuję, żeby zamienić parę słów z bliższymi i dalszymi znajomymi.I tak od wielu, wielu lat. Rośnie liczba znajomych. Dorastają kolejne pokolenia. Przez większą część życia działałam w różnych organizacjach. Przede wszystkim w harcerstwie. I właśnie stamtąd wywodzi się większość znajomych. Czasami przeraża mnie świadomość upływającego czasu, kiedy witają mnie dzieci moich dawnych zuchów czy harcerzy. A kiedy te dzieci dzieci mają już własne dzieci... Cóż, czas płynie nieubłaganie.
Życie nie zawsze jest łatwe. Bywają lepsze i gorsze chwile. Spacer po mieście zawsze działa na mnie kojąco. Prawie każdy zakamarek skrywa jakieś wspomnienie. Każdy mijany człowiek otwiera jakąś lukę w pamięci. Bo nawet menel siedzący na ławce był kiedyś młodym, zwykłym człowiekiem, z którym grałam w piłkę czy spotykałam na dyskotece. Nie potrafię go minąć i udać, że nie znam. Idę więc przez miasto i odpowiadam na każde cześć i dzień dobry, bez względu na to, kto to mówi. Nigdy nie daję pieniędzy, ale chętnie zorganizuję kurtkę, buty czy koc. Czasami robi mi się smutno. Zwłaszcza wtedy, kiedy mijany, zniszczony człowiek w dzieciństwie niczym nie odstawał od rówieśników. Przypominają mi się pewne wakacje. W porannej telewizji puszczano serial dla młodzieży "Stawiam na Tolka Banana". Prawie natychmiast poczułam misję. W okolicy Konopnickiej znajdowało się wiele dzieci, które były zmuszone do spędzania wakacji na ulicy i samodzielnej organizacji czasu. Z tej samodzielnej organizacji wychodziły czasami same kłopoty. Zainspirowana serialem i akcją pt. Niewidzialna Ręka postanowiłam zająć się organizacją czasu wolnego. W tym celu wyprosiłam od babci dostęp do komórki na podwórku. Była bardzo zagracona, co w niczym mi nie przeszkadzało, a wręcz pomagało. Postanowiłam zorganizować podwórkową drużynę Niewidzialnej Ręki. Potrzebowaliśmy bazy, więc komórka była jak najbardziej odpowiednia. Spędziliśmy cały miesiąc wakacji na urządzaniu w niej bazy i pomaganiu okolicznym emerytom. Potem, w następnym miesiącu pojechałam na obóz i drużyna mi się rozpadła. Ale właśnie o tych wakacjach przypomniał mi nie tak dawno kolega Sławek, który do tej drużyny należał. Niestety, parę miesięcy temu Sławek umarł, w wieku 44 lat.
Pierzeja północna od strony ulicy Grunwaldzkiej dawniej

Pierzeja północna od strony ulicy Grunwaldzkiej dziś

Pierzeja północna i fragment pierzei wschodniej od strony ulicy Kościuszki dawniej

To samo ujecie dziś

Słynny kamień na rogu Konopnickiej i Poprzecznej. 
Ten, który na nim siedział coś w grupie znaczył :)
Dziś kamień stoi samotny. Nie ma chętnych do siadania. 
Czasy się zmieniły :)

wtorek, 8 września 2015

Jak już wcześniej wspominałam, po śmierci cioci Hani stałam się częstym bywalcem na ulicy Kamienieckiej, u moich dziadków. Starałam się za wszelką cenę nadrobić stracony czas. A że rodzina była liczna... ciągle miałam coś do odkrycia. Związek mojego ojca z panią Zosia niestety rozpadł się. Szkoda mi było chłopaków, bo gdzieś tam słyszałam, że bez ojca łatwiej jest dziewczynkom niż chłopakom. Mnie obecność ojca była zupełnie obojętna. Liczyła się dla mnie babcia, dziadek, ciotki, wujkowie i dość liczna gromada kuzynostwa. dziadek miał psa, a ściśle mówiąc suczkę. Jakaś mieszanka bokserki. Nie pamiętam imienia tej poczciwej psiny. Pewnego razu, kiedy przebywałam u babci, suczka zaczęła się szczenić. Dzielnie uczestniczyłam w tym porodzie. A był tym bardziej trudny, że na świat przyszło 16 szczeniąt. Co prawda przy życiu pozostało jedynie 8, ale i tak liczba była imponująca. Kiedy trudny poród się zakończył, zapragnęłam psa. Niestety, nie dostałam pozwolenia od babci Ziuty i wszystkie szczeniaki poszły do nieznanych mi domów. Obawiałam się, że niektóre źle skończyły, ale nie miałam na to wpływu. W końcu nadeszły święta Bożego Narodzenia. Z jednej strony bardzo smutne, bo bez cioci Hani. Z drugiej... były to moje pierwsze święta z rodziną Talarków. Inne zwyczaje, inna atmosfera... Na święta zjeżdżała się cała rodzina. Przyjechał również ojciec z Grażyną. I... przywiózł dla mnie prezent. Pierwszy prezent (i chyba do dziś jedyny) od ojca. Cudownego, małego, białego szczeniaczka :) Piesek był mikroskopijny. Biały, z delikatnymi brązowymi łatkami. Sprawił mi ogromną radość. Nawet nie miałam kłopotów z babcią Ziutą. Bez grymasów zaakceptowała pieska. A właściwie suczkę. Dałam jej królewskie imię Diana. Byłą tak malutka, że nosiłam ją w torebce :) Zresztą zima była dość sroga, wiec ograniczałam do minimum spacery. Aż wreszcie przyszły zimowe ferie. Piesek rósł, choć powoli. I właściwie nie było z nim żadnych kłopotów. Aż pewnej nocy... Dianka zaczęła dziwnie oddychać. Właściwie rzęzić. Nie wiedziałam jak jej pomóc, ani co jej dolega. Czuwałam przy niej przez całą noc, aż w końcu usnęłam. A gdy się obudziłam rano... piesek już był martwy i sztywny. Wpadłam w histerię i nikt nie był w stanie mnie uspokoić. Babcia natychmiast chciała znaleźć dla mnie jakiegoś szczeniaka, ale jakoś żadnego nie było pod ręką. Ojciec próbował sprawę bagatelizować, doprowadzając mnie tym do jeszcze większej rozpaczy. Skończyły się ferie i musiałam wrócić do szkoły. Moja żałoba  była ogromna. Rozpaczałam do tego stopnia, że przerabiała Treny Kochanowskiego pod moją Diankę. Każde wspomnienie powodowało łzy. 
Siedzieliśmy w klasie na lekcji fizyki. Nie w dwuosobowych ławkach, tylko przy stołach. Na fizyce często robiliśmy doświadczenia i tak układ klasy był korzystny. Nie pamiętam całego składu naszego stołu, ale na pewno siedział ze mną Andrzej. Robiliśmy jakieś zadanie. W pewnym momencie Andrzej zapytał: co, pies ci zdechł??? Odpowiedziałam, że tak i od razu oczy napełniły mi się łzami.Andrzej nie przestawiał drążyć: psa ci szlag trafił? i co, zakopałaś go. Pewnie już go robaki zżerają... I tak przez całą lekcję. A z każdym jego słowem, wyłam coraz bardziej i coraz głośniej. W pewnym momencie zasmarkana zaczęłam łkać tak głośno, że zainteresowałam pana Rajczakowskiego. Fizyk przystąpił do mediacji. Polegało to na tym, że zabrał Andrzeja na zaplecze i nie wykluczone, że wypłacił mu jakiegoś klapsa. Andrzej wrócił względnie skruszony i mnie przeprosił. Ale tak do końca nie przestał mi dokuczać. Trwało to jakiś czas. W tym czasie moja rodzina stawała na głowie, żeby zdobyć dla mnie jakiegoś psa. Po stracie Diany kompletnie straciłam apetyt, a brak łaknienia był w mojej rodzinie traktowany jak najcięższa choroba. 24 lutego miałam urodziny. Urodziny jak urodziny. Aż tu przyjeżdża mój tato i przywozi mi w prezencie pieska. Równie małego, ratlerkowatego jak Diana. Białego, w czarne łatki. Dałam mu na imię Wiki. Jeszcze nie zdążyłam się nacieszyć tym pieskiem, jak usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyła babcia i powiedziała, że mam gościa. Za drzwiami stał Andrzej z wiklinowym koszykiem w ręku. Podał mi ten koszyk i powiedział: masz i nie rycz więcej. Po czym zbiegł ze schodów. Zajrzałam do koszyka i... zawartość wprawiła mnie w osłupienie. Mała, puchata, biała, łaciata kulka. Pies, szczeniak. Z gatunku... orgia uliczna. A właściwie orgia wioskowa. Bo tego psa zabrał dla mnie od swojej babci z wioski. Cóż miałam robić? Pokochałam obydwa. Wiki, mały, chudy, hałaśliwy ratlerek i Niki, biały, łaciaty kundelek. Wiki po paru latach zaziębił się dość znacznie i nie przeżył tego. Niki natomiast miał naturę łajzy. Często uciekał z domu i wędrował swoimi drogami. Któregoś dnia jego droga skończyła się pod kołami samochodu :( 
Z całej tej historii zawsze wzrusza mnie wspomnienie Andrzeja. Taki własnie był z niego Świrek. Niby chuligan, a jednak z dobrym sercem. Mam nadzieję, że gdzieś tam w górze... w innym świecie... czasami wspomni to nasze dzieciństwo. Bardzo żałuję, że tak szybko nas opuścił...
Na zdjęciu Andrzej wygląda zza pleców Janusza Wójcika
Obaj już niestety przebywają w lepszym świecie :(

sobota, 5 września 2015

Kolejnego psa uznałam za dar od nieba. Mieszkałam wówczas w Myszkowie. Przyjechaliśmy pociągiem do Ząbkowic na święta Bożego Narodzenia. Dokładnie nie pamiętam jak doszło do tego, że ten piesek pojawił się w domu. Być może wracałyśmy z Mariolą z sanek, a ja zawołałam błąkającego się pieska i ten za mną przyszedł do domu? Później bawiłyśmy się z Mariolą do późnego wieczora. Pies bawił się razem z nami.Został nakarmiony, napojony i ogólnie mocno wygłaskany. Ale kiedy przyszło do odprowadzania Marioli do domu, rodzice uznali, że należy również odprowadzić pieska do miejsca, skąd został zabrany. Z wielkim żalem wzięłam go na ręce i odniosłam pod budynek, gdzie go pierwszy raz spotkałam...
Nie macie pojęcia, jaka radość mnie ogarnęła, gdy z rana wychodziłam na sanki... a piesek czekał na mnie pod moimi drzwiami, na drugim piętrze, radośnie machając ogonem. Wszyscy tego psa polubili. Okazało się, że to suczka. Mała, ruda, przypominająca sarenkę suczka. Pilnowała się nas do tego stopnia, że bez smyczy mogłam ją spokojnie wyprowadzać na spacery. Kiedy ferie świąteczne dobiegły końca musieliśmy wracać do Myszkowa. Nawet przez chwilę nie przyszło nam do głowy, żeby psa zostawić w Ząbkowicach. Nie mieliśmy smyczy, a pies w pociągu musiał być zabezpieczony. Zrobiliśmy jej obrożę z kawałka paska a smycz z wełnianego sznurka :) I tak pojechała z nami do Myszkowa. To był młodziutki piesek. Nim dorósł, narobił wiele szkód. Był rok 1979/1980, więc pożarcie skórzanych kozaków mamy było katastrofą. Ale nikt nigdy nie miał do psa pretensji. Nawet narodziny Mariusza nie spowodowały eksmisji. Nazwaliśmy ją Sarna. Być może mało oryginalnie, ale wszystkim się podobało. 
W końcu nadszedł czas pierwszej cieczki. Nie mam pojęcia jak Sarna wydostała się z podwórka. W każdym bądź razie uciekała przed watahą psów i wpadła pod samochód. Rodzice ukryli przede mną ten fakt i próbowali mi wmawiać, że uciekła. Ale i tak dowiedziałam się prawdy. Bardzo rozpaczałam i przez jakiś czas nie przejawiałam pragnienia posiadania psa.
Następny pojawił się po trzech latach. Byłam już w siódmej klasie, oczywiście w Ząbkowicach. Czas po śmierci cioci Hani wykorzystywałam na nadrobienie straconych lat i bardzo często przebywałam u dziadków Talarków. W tym samym budynku mieszkał mój ojciec ze swoją nową rodziną. Miał już wówczas dwóch synów; Krzyśka i Grzesia. Zaglądałam do nich od czasu do czasu, ponieważ polubiłam panią Zosię. Miałam zaledwie 14 lat, ale potrafiłam obserwować. I zaobserwowałam :) Pani Zosia miała przyjaciółkę. Taką najlepszą. Dzieliły się jedną kawą. I... nie mam pojęcia jakie ukryte zalety posiadał ten mój ojciec, bo po pewnym czasie zostawił Zosię i dzieci i przeniósł się do Grażyny. Przyjaźń się skończyła, a ja zyskałam kolejną macochę :) Nie mogę powiedzieć złego słowa na Grażynę. To jest kobieta, którą należy podziwiać. Z gatunku tych silnych i samodzielnych. Ale udało jej się popełnić błąd i wyszła za mąż za mojego ojca. Po pewnym czasie przenieśli się we dwoje do Jeleniej Góry. Nie mam pojęcia, co stało się mojemu ojcu, albo kto na niego wpłynął, ale w prezencie gwiazdkowym dostałam od niego... psa. 
Opowieść o tym właśnie piesku wymaga powrotu do wspomnień o Andrzeju- Świrku. Dlatego pozostawię ją na później :)

czwartek, 3 września 2015

Bardzo dawno nie pisałam... właściwie nawet nie mam wytłumaczenia. Zwyczajnie nie chciało mi się. A teraz nie wiem jaki temat wybrać :) Wakacje się skończyły, więc wracam do szkoły. Podstawowej oczywiście!
Wraz z szkolnymi wspomnieniami muszę wspomnieć o moich wszystkich futrzakach. A trochę ich miałam. Muszę poukładać historie moich zwierząt, głównie psów, bo miłość do kotów przyszła do mnie znacznie później, Pierwszy, własny pies... było to stworzenie głupiutkie, ale niezwykle sympatyczne. Czarny pekińczyk imieniem Gacek. Psa przyniosła mi pracująca w szpitalu ciocia Ula, jako spadek po państwu doktorostwu. Nie pamiętam nazwiska, ani przyczyn, dla których powierzyli mi psa. Miałam wtedy około siedmiu lat i poczułam się niezwykle dumna i odpowiedzialna. Ale mój pogląd na psy oparty był na Szariku z Pancernych, Cywilu czy chociażby na literaturze " O psie, który jeździł koleją". Miał to być mój przyjaciel, pomocnik i obrońca. I tu nastąpiło rozczarowanie. Razem z Gacusiem pojawiły się jego fanaberie :) Po pierwsze nie potrafił chodzić po schodach, a ja mieszkałam wówczas na drugim pietrze. Po drugie miał dziwne upodobania kulinarne: jajecznica na masełku i chlebek smarowany margaryną i krojony na malutkie kosteczki. Po trzecie nie potrafił wrócić samodzielnie do domu, a często mu się zdarzało uciekać w nieznane. Po którejś tam ucieczce zrezygnowałam ze spuszczania go ze smyczy. I ostatnia rzecz, był to bardzo delikatny piesek. Taki, który musi unikać wilgoci, zimna, gorąca itp. Kiedyś zabraliśmy go nad wodę. Chciałam sprawdzić czy to prawda, że wszystkie psy umieją pływać. Zachęciłam go do zaprezentowania umiejętności pływackich i skończyliśmy u weterynarza, bo Gacuś dostał zapalenia spojówek i wyrósł mu na oku ogromny jęczmień. Ale pływać potrafił. W końcu przyszedł wrzesień 1977 roku i na świat przyszła Monika. Pierwsza wizyta pielęgniarki środowiskowej spowodowała eksmisję Gacusia. Panował wówczas pogląd, że pies i niemowlę nie mogą przebywać w jednym domu. Ciocia była świeżo upieczoną, młodą matką i nic nie mogło ją przekonać do psa. Oddaliśmy go z wielkim bólem na wieś, gdzie niestety świeże, wiejskie powietrze i zwyczaje dotyczące zwierząt mu nie służyły. I tak zakończył swój niezbyt długi żywot. Niestety nie mam żadnego zdjęcia, na którym byłby utrwalony Gacek. 
Coś mi się plącze po głowie jeszcze jeden pies, który zamieszkiwał z nami przed Gackiem. Ale to nie był mój osobisty pies. Niemniej pamiętam jedną, zabawną historię :) Był to buldog albo bokser, który uwielbiał leżeć na progu mieszkania. Nie wiem jakim sposobem znalazł się w naszym domu, bo babcia jednak nie gustowała w zwierzętach. Za to ogromnie gustowała we wszelkich metodach "inwigilacji". Gdy tylko usłyszała jakiś szum, na ulicy bądź na korytarzu, biegła natychmiast rzucić na sytuacje okiem, oczywiście po ciemku. I tak pewnego dnia potknęła się o leżącego na progu psa, upadłą i złamała rękę. Postanowiła ze złości na zwierzę oddać go ludziom. Najpierw wywiozła go do kogoś do Kamieńca. Jeszcze nie zdążyła wrócić do domu, jak pies czekał na nią grzecznie na progu. Potem wywiozła go do Wrocławia. Powrót zajął mu około trzech dni. A potem... nie miała już sumienia gdziekolwiek go oddawać. Ale sympatia do czworonoga została jednak zachwiana. Mój ojczym zabrał go więc do jednostki. Psu bardzo się służba spodobała. Często towarzyszył wartownikom na służbie. Tyle, że żołnierze z sympatii do niego zaczęli go mocno karmić i straszliwie go zapaśli. Żywot swój skończył w wojsku. Nie wiem ilu dożył lat.
O pozostałych futrzakach napiszę później... ale jeszcze dzisiaj :)