niedziela, 31 maja 2015

Powoli zbliżam się w swoich wspomnieniach do chwili, kiedy powróciłam do Ząbkowic. Nie było to łatwe. W mojej rodzinie zaczęło się dziać źle. Nawet bardzo źle. Moja mama była rozdarta. Nie potrafiła podjąć decyzji. Podjęłam ją samodzielnie. Postawiłam ją przed wyborem: albo wracam do babci i będzie wiedziała, gdzie jestem... albo uciekam z domu. W stanie wojennym możliwość podróżowania z województwa do województwa była ograniczona. Na przeprowadzkę musiałam dostać zezwolenie od właściwych urzędów. Ale zanim to nastąpiło, w szkole miało miejsce pewne wydarzenie.
W zasadzie dobrze sobie radziłam z nauką. Ale w szóstej klasie zmieniła się nauczycielka matematyki. Kobieta była trochę dziwna. Miała w klasie swoich pupilków, którzy niekoniecznie pupilkami chcieli być. W naszej klasie nie było podziałów na lepszych i gorszych, biednych i bogatych, wpływowych i tych mniej zaradnych. A owa pani próbowała wprowadzać podziały. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nie jestem pomidorówką i nie wszyscy muszą mnie lubić, ale matematyca ewidentnie mnie nie znosiła. Nawet stając na głowie, nie byłam w stanie spełnić jej oczekiwań. Każda wizyta przy tablicy kończyła się dla mnie marną oceną. W pewnym momencie całkowicie się zniechęciłam i przestałam się starać. Jeżeli chodzi o szkolne osiągnięcia, musiałam zdawać ojczymowi sprawozdania :) A matma leżała. O dziwo, nie wyciągnął żadnych względem mnie konsekwencji, przepytał mnie z materiału i ... nie mógł się do niczego przyczepić. Przez moment pomyślałam, że rodzice pójdą do szkoły wyjaśnić sprawę. O naiwności. Teraz myślę, że rozmowa z ojczymem, to była najlepsza i najważniejsza lekcja, jaką dostałam. Powiedział tylko tyle: Jeśli jesteś pewna swojej wiedzy, to walcz. Sama, bo to o twoje życie chodzi, a nie o nasze.
I zawalczyłam. Kiedy matematyca wystawiła nam oceny semestralne i okazało się, że dostałam dwóję, zapoznałam się szczegółowo z regulaminem szkoły. Skorzystałam z przysługującego mi prawa i wystąpiłam o egzamin komisyjny. Dyrektor chciał mnie od niego odwieść, tłumaczył, że w drugim półroczu poprawię ocenę. Byłam nieugięta :) Co prawda nie zdawałam oficjalnego egzaminu komisyjnego, ale u dyrektora zebrało się trzech matematyków, którzy przepytali mnie z całego materiału. Chyba się zdziwili, że ze swoją wiedzą mam ocenę niedostateczną. Co osiągnęłam? Otóż matematyca musiała poprawić moją ocenę na... trójkę :) Mój powrót do Ząbkowic był już pewny, więc nie obawiałam się żadnych nieprzyjemności ze strony tej pani.
Jeszcze przed feriami pożegnałam się z koleżankami i kolegami, spakowałam swoje rzeczy i ... rozpoczęłam kolejny etap swojej edukacji. Już w moich ukochanych Ząbkowicach :)


poniedziałek, 25 maja 2015

Mogę spokojnie wrócić do swoich wspomnień. Wyborcze szaleństwo mamy już za sobą. Na razie powstrzymam się od rozważań, bo każdemu należy dać szansę. A czas pokaże, czy wybór większości narodu był słuszny.
Początek stanu wojennego obfitował w różnorakie wydarzenia. I to takie, które nie miały nic wspólnego z polityką. Jak już wcześniej pisałam, polityka nas nie interesowała. Znaleźliśmy się w trudnej sytuacji i należało znaleźć sposób, aby nadal względnie wygodnie żyć. Podział i ewentualna zamiana kartkowych produktów obudził w narodzie ducha przedsiębiorczości. Pamiętam, jak w kioskach Ruchu sprzedawano w wielkich workach odpadki z linii produkcyjnej papierosów. Ludzie kupowali ten śmietnik i przerabiali na papierosy. Przymusowe ograniczenie spożycia mięsa spowodowało wybuch kreatywności polskich gospodyń domowych. W zasadzie niby niczego nie było, a w domach ludzie gromadzili olbrzymie zapasy. Bo jeżeli nie wykupiło się przysługujących kartkowych zapasów to przepadały. W ten własnie sposób zgromadziliśmy w domu pokaźną ilość cukru. Aby ubarwić szarą, ówczesną egzystencję, paru sąsiadów postanowiło wykorzystać zapasy cukru do produkcji bimbru. Co prawda przydział kartkowy obejmował również alkohol, ale ilość tego eliksiru była niewystarczająca. Jak postanowili, tak zrobili. W każdym większym garze nastawili zacier i z niecierpliwością czekali na moment, kiedy z tej mikstury będzie można zrobić właściwy, wyczekiwany produkt. W końcu chwila ta nastała :) Po degustacji na gorąco i na zimno, pozostały alkohol porozlewano do butelek. Nikt się nie bawił w ukrywanie. Wręcz przeciwnie, każdy odwiedzający dom gość był częstowany owym bimbrem. Należy również pamiętać, że bimber był doskonałym środkiem płatniczym.  
W kraju zaczęło brakować wszystkiego. Zarówno produktów spożywczych jak i zwykłych szklanek czy innych podstawowych przedmiotów użytkowych. O wszystko należało się starać, wykorzystując znajomości. Bimber był doskonałą łapówką. A ponieważ moi rodzice nadal byli prywaciarzami, musieli mocno się nagimnastykować, żeby zaopatrzyć w towary swój sklep. Tak więc ojczym zapakował do samochodu wodę rozmowną własnej produkcji, zaopatrzył się dodatkowo w gotówkę i wyruszył w drogę do producentów dóbr wszelkich, po towar. Zima była sroga. Nie wiem, czy wówczas zmieniało się opony na zimowe. Zresztą to nie istotne. Tak się nieszczęśliwie zdarzyło, że wracając do domu wpadł w poślizg i uderzył w drzewo. Była już godzina milicyjna i żaden obywatel bez stosownej przepustki nie powinien przebywać poza własnym domem. A ojczym nie dość, że przebywał, to jeszcze rozwalił się na drzewie. Pewnie w przypływie paniki opuścił pojazd i udał się pieszo do domu. Zapomniał jedynie o tym, że w samochodzie zostawił butelkę bimbru. Rozbitym, porzuconym samochodem zainteresował się patrol milicji. Bez trudu ustalili adres właściciela. A kiedy znaleźli w samochodzie bimber... los bojownika o weselsze życie w stanie wojennym został przesądzony. Panowie zjawili się w domu nocą i powlekli ojczyma do aresztu. Nie wiem jakie były jego dalsze losy. Pamiętam jedynie, że następnego dnia funkcjonariusze milicji zjawili się w naszym domu i rozpoczęli przeszukanie. Moja mama, z małym dzieckiem na ręku, jak ta lwica zaczęła bronić męża obarczając się winą za pędzenie bimbru. Przeraziłam się jej deklaracją nie na żarty. Oczyma wyobraźni zobaczyłam jak wtrącają ją do lochów w celu odbycia kary, a ja z bratem, trafiamy do jakiegoś ponurego sierocińca. Pomimo młodego wieku wiedziałam, że nie ma zbrodni, jeżeli nie ma dowodów. Problem polegał na tym, że owe dowody spokojnie stały w lodówce. Cała scena odbywała się w kuchni naszej sąsiadki. Nie namyślając się zbyt długo, wymknęłam się do naszego mieszkania i wyniosłam wszystkie butelki z bimbrem na strych. Tam je ukryłam. Schodząc na dół, zabrałam ze sobą suche pieluchy i z naręczem prania schodziłam do mieszkania. W tym czasie milicjanci przystąpili do przeszukania mieszkania. Szukali wszędzie: w szafach, w piecu, w moich książkach. Ja, ze stoickim spokojem przystąpiłam do składania pieluch, obserwując moją mamę, która z każdą chwilą robiła coraz większe oczy. Milicjantom  nie przyszło do głowy przeszukanie strychu. Tym sposobem uratowałam mamę od kazamatów, a siebie i brata od sierocińca :) Ojczym po paru dniach wrócił do domu i nie wiem, czy ta historia miała jakiś ciąg dalszy. Teraz wspominamy ją z mamą ze śmiechem, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Mojej mamie zapewne też  nie.

zdjęcie pochodzi ze strony www.dobreprogramy.pl


czwartek, 21 maja 2015

Wybory prezydenckie wzbudzają tyle emocji, że zaczynam się obawiać o długoletnie przyjaźnie. Najwięcej dyskusji odbywa się na gruncie: mieszkańcy kraju i emigracja. Ci z emigracji (nawet długoletniej) najlepiej wiedzą jak jest w kraju. Ba... jak wygra PIS to na pewno się poprawi :) Cóż, pamięć ludzka jest jednak krótka. Bardzo szybko ludzie zapomnieli o pani Blidzie, o doktorze G, przez którego ponoć nikt już życia miał nie stracić, o wielu niesłusznie posądzonych, których nikt nigdy nie przeprosił...
Większość znajomych z emigracji pisze:"chory kraj", nigdy nie wrócę itp. Skoro nie zamierzacie wracać, to przepraszam, ale po co wtrącacie się w krajową politykę??? Chcecie nam zafundować państwo wyznaniowe i policyjne, i śmiać się po swoich kątach???
Całe szczęście, że wszystko skończy się w niedzielę i bez względu na wynik... wrócimy to zdjęć piesków, kotków i super żarcia na facebooku :) Więc po co te chore emocje??? Smrodek i niesmak pozostanie niestety dłużej niż wyborcze plakaty.

środa, 13 maja 2015

W majowe, słoneczne dni trudno jest wspominać ponure czasy początku stanu wojennego. I pewnie zabierałabym się do pisania jak pies do jeża. Sięgnęłam jednak po publikacje na temat historii Ząbkowic Śląskich i w jednej z nich, książce Jerzego Organiściaka, Bartosza Grygorcewicza i Marcina Dziedzica pt. "Ząbkowice Ślaskie, Ludzie, Daty, Fakty" natknęłam się na nazwisko pana Mariana Morawskiego. I w ten sposób wydarzenia z zimy 1981/1982 jak żywe, stanęły mi przed oczami. Samego pana Mariana miałam okazję poznać zdecydowanie później, ale była to postać nieodłącznie związana ze stanem wojennym. Jest mi niezmiernie przykro, że w chwili obecnej jest zupełnie nieznany młodym mieszkańcom Ząbkowic. Dlatego, zanim powrócę do swoich wspomnień, pozwolę sobie na umieszczenie linku do strony, gdzie można uzyskać trochę informacji o Marianie Morawskim: http://www.encyklopedia-solidarnosci.pl/wiki/index.php?title=Marian_Morawski
Jak już wcześniej wspominałam, obudziłam się pewnej niedzieli i włączyłam telewizor. Przez moment pomyślałam, że odbiornik się zepsuł. Na wszelki wypadek wyłączyłam, żeby nie było na mnie :) Po chwili obudzili się rodzice. Ponowili próbę włączenia telewizora, ale bezskutecznie. Ojczym próbował nawet coś tam regulować. Tak naprawdę nie pamiętam, jak i od kogo dowiedzieliśmy się o wprowadzeniu stanu wojennego.
W końcu w telewizorze pojawił się ten pan i powiedział :

Nic z tego nie zrozumiałam. Wyobraziłam sobie, że wróg stoi u granic i wszyscy powinniśmy chwycić za broń. Dziennik Telewizyjny prowadzili spikerzy w wojskowych mundurach, więc i ja rozważałam chodzenie do szkoły w mundurku harcerskim. Wprowadzono godzinę milicyjną, dla dzieci i młodzieży już od godziny dziewiętnastej. A może tylko tak mi się wydaje? W każdym bądź razie chodziłam do szkoły na dwie zmiany. Popołudniową zmianę kończyłam po godzinie osiemnastej. Do domu docierałam po dziewiętnastej. Dostała więc przepustkę, która uprawniała mnie do późniejszego powrotu. Zima była mroźna i śnieżna. W pamięci utkwiły mi różne wojskowe pojazdy poustawiane w całym mieście i żołnierze grzejący się przy koksownikach. Widok był tym bardziej dziwny, że w Myszkowie nie stacjonowała żadna jednostka. Rozpoczął się czas przeróżnych zakazów i nakazów. Czas kartek na mięso, cukierki, papierosy, alkohol. Po pewnym czasie lista produktów reglamentowanych zaczęła się wydłużać o masło, mydło, proszek i sama już nie wiem co jeszcze. Nie pamiętam pierwszych świąt w stanie wojennym, ani Sylwestra 1981/1982. Jedyny produkt, który kojarzy mi się z tym czasem to zielone, kubańskie pomarańcze. Jedyny, dostępny w owym czasie rarytas. Do dziś pamiętam, że były słodkie, soczyste i okropnie łykowate. Tak naprawdę wysysało się z cząstek jedynie sok. Czy ktoś może spotkał się z kubańskimi pomarańczami po stanie wojennym? Bo ja nie :) Za to na początku 1982 roku zdarzyła się pewna historia, która wówczas była dla mnie traumatyczna, ale teraz wydaje się śmieszna. Ale tę historię opowiem w następnym wpisie :)

czwartek, 7 maja 2015

Za oknem cudowna wiosna. A mnie od rana prześladują dziwne myśli. Może dlatego, że od bladego świtu setki razy z telewizora padło słowo "in vitro". Jestem całym sercem za pomocą ludziom, którzy się kochają, aby mogli przeżyć cud narodzin i szczęście posiadania dziecka, nawet, kiedy natura jest dla nich niełaskawa. Jestem jak najbardziej za, ale... Tu właśnie pojawia się moje "ale". Nie dawno słuchałam audycji, z której dowiedziałam się, że angielscy naukowcy znaleźli sposób na wyeliminowanie chorób genetycznych w zarodkach zapłodnionych metodą in vitro. Z jednej strony super, ale... kto właściwie będzie rodzicem dziecka, skoro do zapłodnienia zostanie użyty materiał co najmniej trzech osób? a co się stanie, kiedy genetyka będzie stała na tak wysokim poziomie, że będzie można płodzić dzieci na zamówienie? albo stworzy się organizm ludzki dla części zamiennych? Taka perspektywa, nie ukrywam, mnie przeraża. A przecież jest możliwa. 
Łatwo jest oceniać tych, którzy za tak ważne dla ludzkości decyzje odpowiadają. Ale czy ktoś z nas chciałby przyjąć na swoją klatę odpowiedzialność za konsekwencje? Jak stworzyć przepis, który uszczęśliwiłby wszystkich? Całe szczęście, że nie mam politycznych ambicji.
Następne kontrowersyjne tematy to: aborcja i eutanazja. Jeżeli chodzi o eutanazję, to jestem zdecydowanie przeciw. I nie pytajcie dlaczego. Nie potrafię wymienić swoich argumentów. Po prostu intuicyjnie, sercem jestem przeciw. Aborcja (niektórzy traktują je na równi, ale ja dostrzegam różnice) jest niewątpliwie wielkim nieszczęściem i nie powinna być powszechna. Nie jestem zwolenniczką przerywania ciąży na  życzenie. Używania jej jak środka antykoncepcyjnego. Ale... zdarzają się sytuacje, w których przyszli rodzice dowiadują się, że ich dziecko jest poważnie uszkodzone genetycznie, że nigdy nie będzie normalnie funkcjonować, że skazane jest na powolną agonię... Albo, że zaraz po urodzeniu umrze. Nie każdy człowiek jest w stanie nieść z pokorą takie brzemię. Miałam to szczęście, że nigdy nie musiałam stanąć przed takim wyborem. I nie potrafię nawet przed samą sobą odpowiedzieć na pytanie, co bym zrobiła? Dlatego uważam, że nie można ingerować w sumienia rodziców. Tym bardziej, że ingerencja osób trzecich, czy instytucji kończy się praktycznie z chwilą urodzenia dziecka niepełnosprawnego. Bo gdyby opieka państwa była wystarczająca, to czy matki dzieci chorych protestowałyby w Sejmie???
Nie śmiałabym potępić takich rodziców za podjętą decyzję o aborcji. Każdy ma swoje sumienie i każdy sam u schyłku życia będzie robił swój bilans... Miałam znacznie więcej przemyśleń na ten temat, ale już mi się nie chce pisać. Wspomnę jeszcze o losie rodzeństwa dziecka niepełnosprawnego. Jak myślicie, czy w sytuacji, kiedy cały świat kręci się wokół leczenia, rehabilitacji, zabiegów, operacji, braku środków, siły, czasu, nadziei... wszystko wokół chorego dziecka. Co czuje to zdrowe? Czy jest szczęśliwe? Czy jego potrzeby są w pełni zaspokojone??? Te sprawy znam jedynie teoretycznie. Może wypowie się ktoś, kto zna to z autopsji?
Życie jest jednak pełne dylematów.

wtorek, 5 maja 2015

Miałam co prawda napisać o początkach stanu wojennego. Ale pogoda dzisiaj była tak cudowna, ciepło, słonecznie, że nijak nie pasowała do ponurych, zimowych wspomnień. Za to w naszym mieście nastąpił kolejny przełom. Coś się skończyło...Swój żywot zakończyła fontanna, dar pracowników Huty Szklary dla mieszkańców Ząbkowic Śląskich. Sama Huta Szklary swój żywot zakończyła na początku lat 90-tych. A teraz poszła fontanna. Niby była koszmarna, wiecznie brudna, często nie działająca, ale... Pamiętam, jak jeszcze z moją prababcią puszczałam tam statki z papieru. A potem sama spędzałam tam czas ze swoimi dziećmi... Nie zdążyłam zrobić zdjęcia przy tej fontannie mojej wnuczce i już przepadło. Mogę ewentualnie przy rumowisku. Nie ma co płakać przy zburzonej fontannie. W jej miejscu powstanie nowa. Zapewne atrakcyjniejsza. Ale takiego zdjęcia już nikt nie zrobi :)


Rok 1988 :)




A to dzisiejszy widok