niedziela, 3 marca 2019

I znowu tydzień minął w mgnieniu oka. Najpierw świętowałam swój jubileusz, a potem zajęłam się przygotowaniem jubileuszu przyjaciółki. Tym sposobem nie zdążyłam z podsumowaniami, ale nic straconego. Postaram się nadrobić. 
Znacie powiedzenie: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma? Na własnej skórze przekonałam się o jego słuszności. 
W swoim otoczeniu miałam kilka osób, które jeździły do pracy do Niemiec w charakterze opiekunki. Pomyślała, że skoro panie wyjechały nawet bez znajomości języka, to dlaczego nie spróbować? Doświadczenie w pracy miałam, ale... Moje wrodzone poczucie odpowiedzialności nie pozwoliło mi jechać bez znajomości języka. Wszak opiekować trzeba się osobami starszymi, nierzadko chorymi. Trzeba umieć wezwać pomoc, pójść z podopiecznym do lekarza, porozumieć się z pielęgniarką. Dlatego znalazłam w Internecie kurs języka niemieckiego dla opiekunek. Trwał względnie krótko, koszt też nie był wielki. Pomyślałam, że poznam podstawy. Okazało się, że nauka języka niemieckiego nie stanowiła dla mnie problemu. Szło mi całkiem nieźle. Dodatkowo od czasów szkolnych zmieniło się moje podejście do języka obcego. Moim celem było dogadanie się, a nie język literacki. Pod koniec kursu przygotowano nas dość dobrze do rozmów kwalifikacyjnych. Później przekonałam się, że stanowczo za dobrze :)
Zaraz po zakończeniu kursu założyłam profil na portalu dla opiekunek. Prawie natychmiast zaczął dzwonić telefon...
Któregoś majowego dnia zadzwoniła do mnie przedstawicielka pewnego biura z dość ciekawą propozycją. Po krótkiej rozmowie przełączyła mnie do innej, która miała przeprowadzić ze mną rozmowę w języku niemieckim. Z natury jestem osobą gadatliwą i nie wyobrażam sobie braku kontaktów werbalnych z drugim człowiekiem. Rozmowa poszła mi nadzwyczaj dobrze. Powiedziałabym z perspektywy czasu, że za dobrze. Dostałam propozycję pracy aż w Achern, niedaleko francuskiej granicy. 
Moją podopieczną miała być starsza, osiemdziesięcioletnia pani po wylewie. Właścicielka kilku nieruchomości w Niemczech, Francji i Włoszech, która lubiła samodzielnie dbać o swoje interesy. Moje 25. letnie doświadczenie w prowadzeniu samochodu było dobrze widziane. 
Czas pomiędzy podjęciem decyzji o wyjeździe, a samym wyjazdem był dla mnie jednym, wielkim stresem. Podróż niewygodnym busem wydawała się nie mieć końca. Ale dotarłam na miejsce... jako ostatnia pasażerka. Na progu domu powitali mnie bardzo serdecznie syn i partner mojej podopiecznej.
Weszłam do dużego domu. Zaraz po herbacie oprowadzono mnie po nim. Salon telewizyjny, na środku fortepian, spora biblioteczka, basen i inne bajery. Moja podopieczna siedziała na wózku w salonie i oglądała program telewizyjny. Była to pani sporych rozmiarów. Przeraziłam się, że nie dam rady samodzielnie jej przetransportować z wózka do łóżka. Ale koszmar zaczął się znacznie później. Pierwszy dzień pobytu był lajtowy. Pani niezwykle inteligentna i pomimo wylewu umysł miała jasny i sprawny. Okazała się arystokratką, do której należało mówić Frau Köhl. Jej partnerem był emerytowany nauczyciel muzyki, a syn był reżyserem teatralnym. Ze względu na wylew, syn zakupił ogromną ilość różnych urządzeń medycznych. Pani miała totalnie nieunormowany plan dnia. Szła spać około drugiej w nocy, wstawała często około trzeciej po południu. Ode mnie wymagano opieki i towarzystwa, bez utrzymywania porządku, bo do sprzątania przychodziła inna pani. Zakupy robił pan Zuckerman. Pomimo podeszłego wieku był niezwykle sprawny i żywotny. Pani interesowała się polityką i piłką nożną. Oczekiwała ode mnie udziału w dyskusji na te tematy, a dodatkowo, żebym grała z nią w memory (po niemiecku). Po kilku dniach byłam totalnie zmęczona i z przeświadczeniem, że nie jestem w stanie sprostać oczekiwaniom. Trudno było mi się porozumieć i wytłumaczyć zaistniałe nieporozumienie. Ale opatrzność nade mną czuwała. W któryś dzień przyszła pani sprzątająca. Okazała się Polką mieszkającą tam od wielu lat. Poprosiłam ją o pomoc w wytłumaczeniu tego nieporozumienia. Myślicie, że to koniec? O nie, to zaledwie początek przygody. 
Kiedy doszliśmy z synem podopiecznej do wspólnego wniosku, że nie sprostam ich oczekiwaniom (nota bene nikt nie był w stanie sprostać, nawet niemieckie pielęgniarki) zadzwoniłam do koordynatora w firmie. Na początku próbowano mnie przekonać, żebym jednak została, ale nie chciałam. W tej sytuacji zaproponowano mi inne miejsce, z tym, że oddalone o ponad 100 km...
Dotrzeć miałam tam... pociągiem, z jedną przesiadką. Miałam dojechać do Fryburga, a stamtąd miał mnie zabrać syn kolejnej podopiecznej. Rety! Od dwudziestu lat nie jeździłam pociągiem nawet w Polsce, a tu mam wyruszyć w podróż z przesiadkami? Myślałam, że umrę ze stresu. Ale zdążyłam już nawiązać kontakt z Danusią, sprzątająca u moich gospodarzy i jej przyjacielem Reinholdem. Reinhold powiedział, że nie pozwoli mi zginąć i zawiózł mnie na nowe miejsce samochodem. I całe szczęście, bo przygody mnie nie opuszczały. Przez całą drogę próbowaliśmy dodzwonić się do syna nowej podopiecznej. Niestety bezskutecznie. Później okazało się, że miał wypadek samochodowy i nie mógł odebrać. Ale Reinhold z Danusią zawieźli mnie na miejsce, do Buchenbach. Tylko że nowi gospodarze nie byli jeszcze przygotowani na moje przybycie. Okazali się bardzo przyzwoitymi ludźmi. Pierwszą noc spędziłam w hotelu. 
Moją nową podopieczną była 64. letnia pani chora na raka. Cudowna rodzina, cudowny dom i miejsce w górach Schwardzwald. 
W tym miejscu mogłabym spędzić sporo czasu. Czułam się jak we własnej rodzinie. Czas pracy był poukładany, w czasie wolnym miałam do dyspozycji rower i mogłam zwiedzać okolicę. Cała rodzina wspierała mnie w nauce niemieckiego i ogólnie było cudownie. Ale... co dobre bardzo szybko się kończy. Moja podopieczna była bardzo chora. Spędzałam z nią bardzo dużo czasu czytając jej książkę albo tylko trzymając za rękę. Poczułyśmy do siebie sympatię. Wiedziałam, że ma trudności z jedzeniem, ale jadła, żeby sprawić mi przyjemność. Aż przyszedł pewien wieczór, w którym zauważyłam na jej ciele plamy opadowe. Czułam, że to koniec. Powiedziałam jej mężowi, że to już ostatnie chwile. Spędził z nią cały wieczór trzymając w objęciach. Był to niezwykle wzruszający widok. Ci ludzie bardzo się kochali...
Rano zastałam pokój zamknięty. Pani Brygida odeszła cichutko. Spędziłam z nią zaledwie tydzień, ale miałam wrażenie, jakbym znała ją znacznie dłużej. Bardzo przeżyłam jej śmierć. Zostałam z rodziną jeszcze parę dni. Przygotowałam jej ubranie, zaopiekowałam się wnuczkami. Było mi trochę nieswojo tak uczestniczyć w ich żałobie, ale nie miałam innego wyjścia. W Niemczech było wtedy święto i nie mogłam dodzwonić się z informacją o śmierci podopiecznej do firmy. 
Po śmierci pani Brygidy wróciłam do domu. Nie miałam siły na nowe doświadczenie. Ale po tygodniu dostałam nowe zlecenie... CDN
Buchenbach, widok na góry

Kościół w Buchenbach, proboszczem był Polak

Drzewo genealogiczne rodziny

Piękne góry Schwarzwald

Herb rodziny

kominek w salonie
rower, na którym zwiedzałam okolicę
Danusia i Reinhold- moje anioły :)