środa, 27 grudnia 2017

Zobaczyłam, że w tym miesiącu było mało wejść na bloga. Ale czego tu wymagać, jak prawie wcale nie pisałam. Trochę brakuje mi czasu, zwłaszcza, że dotarłam na studiach do momentu, kiedy należy zdać egzaminy :) Z jednej strony bezrobotna, z drugiej... totalny brak czasu. A dziś taki ważny 
dzień !!!
Trzydzieści jeden lat temu zostałam żoną! W ostatnim wpisie wspominałam, że czas tuż przed ślubem spędziłam w szpitalu. Moja rekonwalescencja przebiegała wolno i do samego końca nie wiedziałam, czy zdążę wyzdrowieć do ślubu. Pani doktor Mika zlitowała się nade mną i na niecałe dwa tygodnie przed ślubem wypuściła mnie do domu. Byłam oczywiście na ścisłej diecie. Czas minął szybko i dotarłam do 27 grudnia 1986 roku. Ogromne emocje, które musiałam tłumić. Na szybko zrobiony makijaż, fryzura...Nie miałam czasu na planowanie. Za moich czasów ślub był podwójny: najpierw w Urzędzie Stanu Cywilnego, a dopiero później w kościele. Byłam zaaferowana i niewiele z tego dnia pamiętam. Na pewno było dużo śniegu. Tuż przed ratuszem poślizgnęłam się i o mały włos nie fiknęłam koziołka :) Przed ratuszem zebrało się sporo ludzi. W tym koleżanki i koledzy Ryśka z pracy. Pamiętam, że zrobili nam szpaler trzymając nad głową kosz z kwiatami. A potem wszyscy weszliśmy do środka. No, prawie wszyscy. Bo babcia w swojej zawiści zamknęła drzwi przed nosem Luizy i jeszcze jakiejś koleżanki. 




Tak... tacy byliśmy jeszcze wczoraj...
Podczas ślubu nie zaliczyliśmy żadnych wpadek czy przejęzyczeń. Wszystko przebiegło sprawnie. Przygody zaczęły się podczas wesela :) Staropolskim zwyczajem para młoda witana jest chlebem i... wódką :) Ja nie dość, że byłam nieletnia, nie pijąca alkoholu, a dodatkowo na ścisłej diecie, w której wszelki alkohol jest wykluczony. Gdy zobaczyłam przygotowane do wypicia kieliszki to struchlałam. Okazało się, że w kieliszku była woda. Na szczęście. Potem zasiedliśmy do obiadu. Panie kucharki pamiętały, że jestem na diecie i przygotowały mi cienki rosołek z kaszką manną a na drugie jakieś gotowane mięso. No i na tym ich pamięć się skończyła. Co prawda wolno mi było zjeść chudej szyneczki, ale nie wolno było chleba. Sałatki i inne przekąski wykluczone. Ciasta także. Tłuste barszczyki, krokiety czy bigosy odpadały... Tak że na stole nie znalazłam nic dla siebie do jedzenia. Tuż przed północą byłam tak bardzo głodna, że już nie mogłam o niczym myśleć, tylko o... bułce z dżemem :) I tak, gnana głodem urwałam się z własnego wesela tuż po północy. Razem z mężem oczywiście. Nie mam zielonego pojęcia jak to nasze wesele wyglądało. Jak się goście bawili, czy dobrze, czy źle? Czy może ktoś się pobił? Nic. Jedynie jeszcze czas wręczania prezentów. Gdy w kolejce oczekujących do złożenia życzeń i prezentów gości dostrzegłam 28 kryształowy wazonik, to chciało mi się płakać :) Takie to właśnie były czasy... I nie wiedzieć kiedy, minęło 31 lat.