piątek, 21 grudnia 2018

Człowiek uczy się całe życie. Ja też próbuję pisać na smartfonie. Trudno powiedzieć co z tego wyjdzie. Jak posiądę tą umiejętność będę pisała znacznie częściej. 
Do świąt Bożego Narodzenia zostało niewiele czasu.  Gdy znajdę chwilkę to obserwuję przedświąteczne wpisy na Facebooku. Większość piszących wydaje się nieszczęśliwych z powodu zbliżających się świąt i związanych z nimi przygotowań. A ja dla odmiany uwielbiam ten harmider. Mycie okien, pastowanie podłóg, porządki w szafach... Robienie miejsca nowemu. Zapach środków czystości oraz mandarynek. Błysk ognia w kominku. Wcale nie jestem zmęczona. Zapewne wszystko zależy od właściwego planu działania. W tym roku zrobiłam sobie postanowienie i konsekwentnie się go trzymałam. Postanowiłam nie robić świątecznych zakupów w marketach. I wiecie co? Udało mi się 😁. Zrobiłam zakupy bez nerwów, tłoku, z pominięciem wszelkich super promocji. Teraz wiem, że będzie to moja nowa tradycja. 
Przed nami jeszcze ubieranie choinki, które powierza wnuczce  i magia świąt zagości w naszym domu. Wcale nie było strasznie ani ciężko! Grunt to mieć plan😜. 

wtorek, 11 grudnia 2018

Bardzo żałuję, że nie nabyłam umiejętności pisania na smartfonie. Bo gdybym potrafiła, moje wpisy na blogu pojawiałyby się znacznie częściej. Zapewne najlepsze były by te, które powstały by w czasie jazdy autobusem. Wtedy mam bardzo dużo czasu na przemyślenia. A tak, po powrocie do domu zajmuję się setką różnych, nie zawsze potrzebnych rzeczy i kiedy otwieram laptopa... myśl zwykle ucieka. A poza tym terminy, którymi najczęściej się posługuję to: za chwilę, później, jutro itd. I tym sposobem czas mknie nieubłaganie, a ja jestem w niedoczasie :)
Grudzień zwykle jest dla mnie najtrudniejszym miesiącem. I wcale nie dlatego, że jestem zajęta świątecznymi porządkami czy zakupami. Już od wielu lat zmieniłam charakter świątecznych porządków: z generalnego czyszczenia domu przeniosłam się na generalne porządkowanie głowy. Koniec roku to czas podsumowań, analiz i wyciągania wniosków na przyszłość. W tym roku spotkało mnie wiele przykrości, na które niestety nie miałam wpływu, ale i wiele szczęścia. Ten rok z wielu innych przyczyn był niezwykły. Podsumowywać będę (i tu użyję mojego ulubionego słówka) później. Teraz muszę się skupić na zakończeniu wszystkich rozpoczętych tematów. Czuję coraz większe zmęczenie, ale muszę dać radę. Tempo upływania czasu trochę mnie przeraża, dlatego tak często w myślach wracam do dzieciństwa, kiedy jednak wszystko odbywało się wolniej. A może tylko mi się tak wydawało? Świąteczne przeżycia były jakieś takie bardziej intymne...
Za każdym razem, kiedy umieszczam wpis na blogu zachęcam do dyskusji, ale moje apele trafiają w próżnię :) Kończy się zwykle na lakonicznym "lubię to". A ja naprawdę chciałabym znać zdanie innych na różne tematy. Dziś świąteczny klimat wiąże się z wystrojem miast, galerii handlowych, piosenek w radiu (świąteczne piosenki to zupełnie osobny temat), bieganiem po sklepach w poszukiwaniu prezentów. A dawniej... Może nie było łatwo, kiedy trzeba było w środku nocy zająć kolejkę, żeby kupić kawałek szynki czy trochę mandarynek i pomarańczy, ale przypomnijmy sobie, jaką te pomarańcze miały wartość. Zapach cynamonu, pasty do podłogi, czy niezbyt przyjemny zapach denaturatu, w którym babcia myła wszystkie szklane przedmioty, a nawet okna... A kto pamięta Pasterkę w stanie wojennym, kiedy na tą noc nie obowiązywała godzina milicyjna i można było opuścić dom? Nie zrozumcie mnie źle, ja nie tęsknię za godziną milicyjną czy kartkami na żywność, tylko za tą cudowną atmosferą oczekiwania, której nie jestem teraz w stanie odnaleźć. A kto pamięta zielone, kubańskie pomarańcze?...
O przygotowaniach do świąt postaram się jeszcze napisać, z naciskiem na słowo "postaram się" :)
A tymczasem... czas do pracy. Za oknami co prawda jest szaro, buro i ponuro, ale ja życzę wszystkim słońca w duszy!!!

wtorek, 27 listopada 2018

Kiedyś było lepiej... Spotykacie się z takim stwierdzeniem? Zapewne tak, głównie w mediach społecznościowych. Pojawia się klimatyczny obrazek ze szczęśliwymi dziećmi siedzącymi na trzepaku i nostalgiczny podpis:jak pamiętasz to zostaw lajka :) I ludzie z mojego pokolenia zostawiają lajka. Ja też wielokrotnie zostawiałam. Ale potem zaczęłam się zastanawiać, dlaczego kiedyś było lepiej? I skoro teraz jest tak źle, to dlaczego korzystamy z wszystkich współczesnych rozwiązań? Czy naprawdę chcielibyśmy powrotu dawnych czasów?
W poprzednim wpisie wspominałam moją prababcię, osobę, która wiele w swoim życiu przeżyła. Jej dzieciństwo i młodość to przede wszystkim nieustanna walka z biedą i głodem. A i moja babcia z nostalgią mówiła: za moich czasów było lepiej. Wydaje mi się, że ta nostalgia związana jest z tęsknotą za własnych dzieciństwem. Bo pomyślcie (tu zwracam się do rówieśników) jakie wtedy mieliśmy problemy? Ot, zorganizować sobie dobrą zabawę. Lato było latem, zima zimą. Mieliśmy okazję popróbować wszystkiego. Jazdy z górki na tornistrze, wspólne zabawy na ulicy. Ale to się nie wróci chociażby z powodu zmian klimatycznych. Teraz znaleźć górkę ze śniegiem nie jest prostym zadaniem. A zabawy na ulicy? Za mojego dzieciństwa, a to zaledwie 40 lat wstecz, na ulicy przy której mieszkałam może z pięć rodzin miało samochód? A obce przejeżdżały raz na godzinę. Więc ulica mogła spełniać rolę placu zabaw. Teraz sami uderzmy się w pierś. Ile mamy samochodów w rodzinie? Zapewne ciągle narzekacie, że nie ma gdzie zaparkować, że korki, że przejechać miasto w godzinach szczytu to problem. Więc jak nasze dzieci mają bezpiecznie bawić się na ulicy chociażby w chowanego? Czasy się zmieniają i nie ma co narzekać, ale warto od czasu do czasu opowiedzieć dzieciom jak to było, kiedy babcia była mała. Ja bynajmniej tak robię. 
Dla zachowania równowago wspomnień warto również przypomnieć sobie jak wyglądało życie codzienne naszych rodziców. U mnie często nie było wody i pranie robiło się w nocy. Mama stawiała w kuchni pralkę "Frania", grzała wodę na piecu, a płukała wszystko w niezliczonej liczbie misek. Tak, łazienką była duża cynowana balia. A żeby zapewnić łakocie na święta, zajmowała kolejkę w sklepie mniej więcej o trzeciej w nocy. Potem biegła do pracy. Czasami się zastanawiam, jak tym naszym mamom to wszystko się udawało? A rozrywka? Dwa programy w telewizji, z tym, że drugi rozpoczynał się o godzinie szesnastej, a kończył o dwudziestej drugiej hymnem państwowym. Tak, ten kto mógł chodził do kina, ale i tu były ograniczenia. Filmy sensacyjne dozwolone od lat osiemnastu :) A pamiętacie wysiłek związany z zakupem zeszytów czy szkolnych przyborów? Trzeba było zebrać makulaturę, oddać ją do skupu, a otrzymany tam talon uprawniał do zakupu np 10. zeszytów. Potem zrobiło się troszkę lepiej, bo dotarły do nas kolorowe chińskie piórniki, pachnące gumki i strugaczki o różnych kształtach. Faktem jest, że jeden podręcznik służył kilku rocznikom, dokąd się nie rozpadł. Książki były w małym formacie, drukowane na zwykłym, nie kredowym papierze, więc ważyły znacznie mniej, ale kupienie nowego podręcznika graniczyło z cudem. Jeżeli w środku roku komuś zginęły ćwiczenia, nie było możliwości kupienia nowych. Buty sportowe były marzeniem i przedmiotem zazdrości, jeśli ktoś takowe posiadał. Tak więc... czy na pewno dawniej było lepiej? Czy tylko nam było lepiej, bo nie obchodziło nas skąd się bierze w domu prąd, woda, obiady. Nie mieliśmy dużych wymagań, bo o wielu rzeczach nie mieliśmy pojęcia. Szczytem marzeń technicznych było posiadanie w domu telefonu i ewentualnie kolorowego telewizora.
Tak, każde dzieciństwo jest lepsze od dorosłości, dlatego nie wmawiajmy naszym dzieciom czy wnukom, że ich jest beznadziejne, bo nie grają w klasy, tylko stwórzmy im możliwość zagrania w klasy. I od czasu do czasu sami oderwijmy się od smartfona, mając świadomość tego, że dzieci biorą z nas przykład. Tak naprawdę są naszym odbiciem :)

wtorek, 20 listopada 2018

Środek tygodnia to dobry czas na podsumowanie świątecznego weekendu. Po raz kolejny cieszę się, że mieszkam w małym miasteczku, a nie w wielkomiejskim zgiełku. Bo małomiasteczkowe świętowanie było znacznie lepsze :)
Taaak, napisałam powyższy tekst... tydzień temu, po czym odłożyłam na chwilę. No i chwila (tydzień) minęła.Chciałam pisać o babci Adeli, ponieważ na 11 listopada przypadała 121 rocznica jej urodzin. Więcej niż Niepodległej Polski. Babcia Adela urodziła się pod zaborem rosyjskim, przeżyła wiele, w tym rewolucję październikową i socjalizm wojenny. A wiecie do czego doprowadził socjalizm wojenny? Do wielkiego głodu na Ukrainie. Babcia miała wiele tragicznych przeżyć, które prześladowały ją do końca życia. Zmarła kiedy miałam zaledwie 9 lat, więc nie wszystko pamiętam, ale w pamięci utkwił mi jej zwyczaj całowania chleba. Babcia kupowała zawsze nadmiar chleba. Przed ukrojeniem pierwszej kromki z namaszczeniem kreśliła na bochenku znak krzyża. Potem dzieliła rodzinę kromkami. Kiedy komuś chleb spadł na ziemię, należało go z szacunkiem podnieść i ucałować. Można było odłożyć na piec, gdzie nadmiar chleba był suszony. A potem tarty na bułkę, bądź oddawany dla zwierząt. Nigdy żadna kromka nie trafiła na śmietnik.
Ten zwyczaj celebracji chleba przejęła po swojej babci moja mama. A ja? Cóż, czasy się zmieniły, ale nadal zbieram i suszę nadmiar chleba. I mam ogromny problem, bo nie mam co z tym suszonym chlebem zrobić, a sumienie nie pozwala wynieść na śmietnik. Czasami wożę w bagażniku i przy okazji wysypuję do paśników. Czasami uda mi się zawieźć koniom...
Z czym jeszcze kojarzy mi się babcia? Z opowieściami. Gdy byłam dzieckiem babcia się mną opiekowała. Zimą, kiedy szybko zapadał zmrok, rozpalała w piecu i tylko w blasku ognia padającego z pieca snuła przepiękne opowieści.Do dziś nie wiem, czy były prawdziwe czy fikcyjne. Jak sobie to przypomnę, czuję ciepło płynące od pieca i zapach babci. Rozpieszczała mnie ponad miarę, ale i tak wyrosłam (mam nadzieję) na porządnego człowieka. W czasie deszczu, kiedy dzieci się nudzą, babcia Adela wnosiła na drugie piętro wiadro piasku i w przedpokoju robiła mi piaskownicę :) Albo rysowała kredą na podłodze klasy i pozwalała mi skakać. Pewnie ku niezadowoleniu sąsiadów z dołu. Pomimo miażdżycy i trudności w poruszaniu potrafiła pójść do piekarni po bułkę jagodziankę, kiedy tylko wykazałam chęć zjedzenia bułeczki. Taaak, z babcią miałam jak w raju. A właściwie z prababcią. Zakupy to zupełnie inna historia, niestety dziś nikomu już niedostępna. Dwa razy w tygodniu chodziłyśmy na targ. Ale co to był za targ! Stały wozy konne, na których rolnicy prezentowali prosiaczki, kury, kaczki, pisklęta. Na innych wozach sprzedawano ziemniaki, owoce, ziarno czy mąkę. Na małych stołeczkach prezentowano sery, masła i śmietanę. A wszystko takie pachnące, że ślinka ciekła. I mydło-powidło oferowane na płachtach rozłożonych na ziemi...
Po powrocie do domu dostawałam ogromną kromkę chleba ze śmietaną i cukrem. Po prostu rarytas! A wędliny? Babcia kupowała zwykle mięso i podgardle, boczek, zwykłą kiełbasę, a dla mnie prawdziwe kabanosy (niezwykle drogie) i kiełbasę na 66. Prawdopodobnie chodziło o cenę kiełbasy, ale w pamięci pozostał mi zwrot: i da mi pani dwa pętka tej na 66. Jakie życie było piękne, kiedy człowiek był dzieckiem!
Mając tak piękne wspomnienia z dzieciństwie związane ze swoimi babciami, po prostu nie mogę nie rozpieszczać swoich wnuków. I niech rodzice mają pretensje, rozpieszczanie to moje święte prawo babci :)
Babcia Adela Sokołowska, urodzona 11 listopada 1897 roku

poniedziałek, 5 listopada 2018

Dlaczego dawno nie pisałam? Nie wiem, miałam kryzys? Być może. Ostatni wpis był radosny, optymistyczny, dotyczył narodzin mojego wnuka. Ogromne szczęście! Ale zaraz po tym szczęśliwym wydarzeniu nastąpił szereg przykrych. Nie miałam po prostu siły o nich pisać. W zasadzie, z jednej strony nie mogę się doczekać końca roku, bo jeszcze nigdy w życiu nie pożegnałam tylu krewnych,  przyjaciół i znajomych jak w tym, 2018 roku. Widać tam na górze wystąpił deficyt dobrych dusz... Tegoroczne święto zmarłych miało dla mnie szczególny charakter.
Uczestniczyłam w wielu ceremoniach pogrzebowych. I bez względu na ich charakter, a były i świeckie i katolickie, każda zmuszała do refleksji nad kruchością życia. Bo co tak naprawdę pozostaje po człowieku? Garstka prochu, taki trochę większy słoik po ogórkach... Ale tyle zostaje po cielesnej powłoce. Po człowieku zostaje znacznie więcej. Przekonałam się o tym odwiedzając groby bliskich. Przecież nad każdą mogiłą zatrzymywaliśmy się trochę dłużej i wspominali tych, którzy odeszli. Wnuczka pytała o każdą osobę, a ja jej opowiadałam anegdotki i rodzinne historyjki. Bo rzeczywiście ciał już nie ma, został jedynie proch. Ale przecież oni wszyscy żyją w naszej pamięci. Wisława Szymborska napisała takie słowa:Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci. A inne słowa nieznanego mi autora brzmią:Lecz oni ciągle żywi, nadal wytrwale są wśród nas, ich dusze przy nas pozostały, tylko ich ciała zabrał czas.
Tak, przyszedł czas zadumy, refleksji, wspomnień...
Niedługo radosne święta Bożego Narodzenia. A ja tak bardzo ich się obawiam. Będą inne... puste miejsce przy stole nabierze nowego znaczenia.
Pomyślałam sobie, czy kiedy przyjdzie mój czas coś wartościowego po mnie pozostanie? Ile miejsca zajmę w pamięci żywych? Nie jestem słynnym sportowcem ani znanym celebrytą. Nie napiszą o mnie w książkach. Więc co zostanie? 
Babcia powtarzała: żyj tak, żeby nikt przez ciebie nie płakał! Staram się ze wszystkich sił. Staram się z sensem wykorzystać każdy dzień...

poniedziałek, 15 października 2018

Dawno nie pisałam. Jakoś się nie składało. Nie mam czasu otworzyć komputera, a w używaniu telefonu nie jestem niestety biegła. Dlatego dzisiejszy wpis, przy pomocy telefonu będzie krótki. A czego będzie
dotyczył dowiecie się z filmu.
https://www.siepomaga.pl/operacja-ignasia

wtorek, 18 września 2018

Wrzesień pełen emocji! 
18 września o 0:55 przyszedł na świat mój wnuk... Myślałam, że najwięcej emocji dostarcza oczekiwanie na pierwsze wnuczę, ale widać nie miałam racji. Cały wczorajszy dzień czułam się jak w mydlanej bańce, opadały powoli emocje. Kiedy czekałam na pierwszą wnuczkę, wszystko było ustalone: wiedziałam, że będzie cesarka i kiedy to się stanie, więc czekałam, modląc się o szczęśliwe rozwiązanie. A potem oszalałam na punkcie tego maleństwa, która tak szybko urosło i poszło do szkoły :) Pierwsza wnuczka zawsze będzie pierwsza, ale to nie znaczy, że wnuk będzie miał mnie mniej. W takiej sytuacji miłości się nie dzieli, a rozmnaża!
Byłam akurat na stadionie miejskim, bo moje stowarzyszenie biegowe organizowało zawody biegowe dla przedszkolaków. Wielkie zamieszanie, bo ogarnięcie takiej ilości ambitnych zawodników nie należało do łatwych. Po zawodach pozostało nam jak zwykle uprzątnięcie sprzętu. Dopiero po tym zerknęłam na telefon, a tam... osiem nieodebranych połączeń! Oddzwoniłam do Amelki ( ma pierwszeństwo, bo starsza) i od niej dowiedziałam się, że Sylwii odeszły wody i jest w szpitalu. Potem telefon do Sylwii. Wszystko w porządku, trochę to jeszcze potrwa... I zaczęło się, strasznie długie oczekiwanie. Poszłam do pracy, starałam się normalnie pełnić swoje obowiązki i nie zawracać głowy Sylwii. Inaczej niż robiła moja mama, która, odkąd weszły do użytku telefony komórkowe, dzwoniła do nas co kilkanaście minut. Czekałam cierpliwie na wiadomości. Po południu już nie wytrzymałam i zadzwoniłam do zięcia: cały czas czekamy, dam znać. Ok. Czekam... Wieczorem: Sylwia ma bóle ale nie ma rozwarcia, leży pod kroplówką! 
Nie wiem jak przeżywają narodziny wnucząt matki ojców, ale matki matek chciałyby przejąć na siebie ból córki. A przynajmniej ja tak mam.  Cierpiałam razem z moją córką, nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca. Powstrzymywałam się od telefonowania, przy córce był zięć, ciocia Iwona czyli najlepsza położna na świecie i teściowa, również pielęgniarka. Moja obecność zapewne niczego by nie zmieniła, a wiem z doświadczenia, że zbyt duża liczba towarzyszących osób nie pomaga. 
W oczekiwaniu na rozwiązanie przypominałam sobie momenty, w których przychodziły na świat moje córki: Amelka trochę po terminie, ale szybko, mniej więcej sam poród trwał 15 minut, Sylwia...błyskawicznie, miałam wrażenie, że ze mnie po prostu wystrzeliła, jakieś siedem minut jej to zajęło :) A teraz sama męczy się już kilkanaście godzin. Starałam się coś czytać, coś oglądać, ale na niczym nie potrafiłam się skupić. 
Chyba zasnęłam, na pewno zapadłam w drzemkę. Aż wyrwał mnie z niej telefon! No, już po wszystkim, masz swojego Mariuszka na świecie- tak powiedziała Iwona. Mówiła jeszcze ile ważył i mierzył, ale to do mnie w pierwszej chwili nie dotarło. Urodził się poprzez cesarskie cięcie, po szesnastu godzinach bólu !!! 
Powolutku zaczęły opadać emocje, stres odpływał. Spać? O nie, zawładnęły mną zupełnie inne emocje, chciałam biec do szpitala, chciałam coś robić, właściwie nie wiem co, bo była pierwsza w nocy :) Dzwonić do kogoś, nie wiem... chyba oszalałam :) Dałam znać kuzynce, napisałam sms do brata i siostry, zadzwoniłam do dziadka... pochwaliłam się tym faktem w mediach społecznościowych. A potem Sylwia przysłała MMS ze zdjęciem... i prawie całą noc przyglądałam się tej cudownej twarzyczce i oczkom spoglądającym na ten świat. 
Ze wszystkich sił powstrzymywałam się, żeby nie dzwonić bladym świtem i dać dziecku odpocząć. Aż dziecko zadzwoniło do mnie i z czystym sumieniem mogłam pobiec do szpitala! 
Moja mała Sylwia, od zawsze artystka i indywidualistka, realizująca szalone pomysły... Moja mała Sylwia z maleństwem przy piersi... Człowiek za każdym razem patrzy ze zdziwieniem, że ta istotka jeszcze niedawno mieściła się w matczynym brzuchu. Była istotką abstrakcyjną, pomimo współczesnej technologii, USG , poprzez które mogliśmy obserwować jej rozwój. Ale dziecko przy piersi to coś zupełnie innego. Z tych malutkich paluszków, noska, uszek, wierzgających nóżek wyrośnie facet... I stanie się to szybciej niż myślimy :) 
Wróciłam do domu, potem poszłam jeszcze z psami do weterynarza i dopiero po tym mogłam się chwilę zdrzemnąć. Rzeczywiście byłam zmęczona, ale jakże szczęśliwa. Wieczorem ponownie spędziłam czas z moimi skarbami, zostałam nawet przez wnuka osikana :)
Już dawno tak dobrze nie spałam jak dzisiejszej nocy. A teraz, kiedy już to wszystko opisałam, ubieram się i biegnę do szpitala <3

niedziela, 9 września 2018

I minął mojej wnuczce pierwszy tydzień w szkolnej ławie. Na razie jest zadowolona i oby tak już zostało. Szkoła to cudowne miejsce, nie ważne przed czy po reformie. Bo ze szkoły pochodzą największe przyjaźnie, wspomnienia, i... młodość.
Ja jeszcze na chwilę wrócę do swojej szkoły, wydziału zaocznego ZSZ im. Stanisława Staszica. Według świadectwa maturalnego ukończyłam Średnie Studium Zawodowe o kierunku operatywno-handlowym, co by to nie znaczyło :) Mówiąc szczerze do dziś mam problem, gdy ktoś mnie pyta jaki jest mój zawód? Poziom nauczania, zwłaszcza przedmiotów ogólnokształcących był niski. Z wyjątkiem fizyki pana Markiewicza i chemii pana Krawcowa. No, jeszcze rosyjski był na niezłym poziomie. Po pewnym czasie straciłam zainteresowanie nauką, bo najzwyczajniej nie miałam z kim rywalizować.
Ale lubiłam chodzić na zajęcia. Były odskocznią od codzienności młodej matki. No i przez parę godzin ktoś inny zajmował się dzieckiem :) 
Zajęcia były zorganizowane w ten sposób, że na przedmiotach ogólnokształcących spotykały się dwa kierunki:mechaniczny i operatywno-handlowy, a na przedmioty zawodowe rozchodziliśmy się. O dziwo nauczyciele od przedmiotów zawodowych bardzo poważnie traktowali swoją misję. Pani Oli Suszczyńskiej zawdzięczam umiejętność błyskawicznego liczenia w pamięci, którą posiadam do dziś, choć nieużywana powolutku zanika. Kiedy przychodziła na zakupy do sklepów, w których część z nas pracowała (o mojej karierze zawodowej napiszę później) chowaliśmy kalkulatory, kartki, ołówki i liczyli w pamięci. A materiałoznawstwo mieliśmy z panem Piotrem Burmistrzem. Opowiadał świetne anegdotki związane z nazwiskiem. Ale zalety różnorodnych towarów, moc żarówek, zawartość sera w serze itd. znaliśmy perfekcyjnie. Inna rzecz, nigdy w zasadzie tej wiedzy nie wykorzystałam. 
Nauka upływała nam w miłej, koleżeńskiej atmosferze, aż dotrwaliśmy do pierwszej sesji egzaminacyjnej. I tu muszę powiedzieć, że dzięki przyzwyczajeniu do sesji, nigdy na studiach nie dopadał mnie sesyjny stres. A po zdanych egzaminach... czas na relaks, tańce swawole, czyli wspólne wyjście do knajpy. I mój kolejny, pierwszy raz... spożycie alkoholu. Wtedy byłam mało asertywna. Ulegałam słowom:co, ze mną nie wypijesz? Kto nie pije ten donosi itp. Mój pierwszy alkoholowy raz był bolesny, zwłaszcza w dniu następnym :) 
Wróciłam do domu, do końca nie wiem jakim sposobem i od razu dopadłam i wzięłam w objęcia muszlę. Organizm boleśnie wydalał truciznę jakby koty szarpiące moje wnętrzności. Okropieństwo! Na to wszystko patrzyła moja ciocia i kpiła z mojej niemocy, a babcia była gotowa wydrapać jej oczy, bo Beatka nie pije, musiała się czymś boleśnie struć! I czuwała nade mną, i nosiła mi rosołek, i spełniała moje zachcianki. A mną szarpały wyrzuty sumienia, że tak niecnie ją oszukałam. 
A potem przyszły wakacje... Ale o tym później.

środa, 5 września 2018

Wrzesień... W tym roku przyniesie mi wiele nowych przeżyć. Moja wnuczka poszła do pierwszej klasy, rozpoczęła nowy etap w swoim życiu. Ten, w którym zbiera się doświadczenia i wspomnienia, nawiązuje przyjaźnie najważniejsze w życiu. Za parę dni powitam na świecie mojego wnuczka <3 Mariuszka. Maleństwo, które pewnie również urośnie w mgnieniu oka. Więc muszę być gotowa, żeby niczego nie przegapić. A może spotka mnie jeszcze inna niespodzianka? Wrzesień jest ważnym miesiącem w moim życiu.
Właśnie we wrześniu 1986 roku zostałam mamą, przeżyłam ogromną rewolucję i zwyciężyłam. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że zwyciężyłam! Jestem spełnioną, szczęśliwą kobietą, matką, babcią i żoną. Choć nie myślcie, że jako żona nie popadam w konflikty z mężem :) Małżeńska sielanka nie jest stanem naturalnym, a konflikt jest jak najbardziej potrzebny. Spieramy się, bo jesteśmy dwiema osobowościami i każde z nas ma prawo do własnego zdania i przekonań.
We wrześniu 1987 roku również nastąpił w moim życiu przełom, rozpoczęłam naukę na wydziale zaocznym ZSZ im. Stanisława Staszica.
Cały rok czekałam na moment, w którym znowu zasiądę w szkolnej ławce. Już pod koniec sierpnia zaczęłam odwiedzać sekretariat szkoły, żeby dopełnić wszelkich formalności. A wydział zaoczny w tamtym czasie przysługiwał tylko i wyłącznie ... osobom PRACUJĄCYM! Należało więc załatwić zaświadczenie o zatrudnieniu. Bez tego drzwi szkoły były zamknięte :)
Z niecierpliwością oczekiwałam rozpoczęcia roku szkolnego, a kiedy nastąpił, okazał się jednym, wielkim rozczarowaniem. Poszłam do szkoły po wiedzę, a tam dowiedziałam się, że na zaoczny przychodzi się głównie po papier, świadectwo maturalne, które bywa przepustką do awansu. Miałam za duże oczekiwania, dlatego moje rozczarowanie było bolesne. Z całego grona pedagogicznego moje wyrazy wdzięczności należą się trzem, powtarzam: trzem osobom. I wymienię je z nazwiska, pochylając głowę i ubolewając, bo już ich nie ma wśród żywych. Pierwszą osobą była polonistka, pani Jałowiec. Przyszła tylko na chwilę, na zastępstwo, ale zawdzięczam tej pani wiele, przede wszystko samodzielność w myśleniu i ocenianiu dzieł wszelakich :) Potrafiła bez użycia bezpośrednich poleceń zachęcić do czytania prasy literackiej, oglądania programów kulturalnych czy wyjazdu do teatru. Nie wiem czy wszystkich, ale mnie na pewno. W trzeciej klasie moje rozczarowanie było tym większe, że wróciła poprzednia, beznadziejna polonistka i dobre się skończyło :(. Miałam jeszcze przyjemność poznania pana Krawcowa, nauczyciela chemii (niestety w trakcie roku szkolnego doznał zawału i ... zastępstwo nie było niestety godne) oraz uczącego mnie fizyki pana Markiewicza. To byli nauczyciele, którzy stawiali wymagania i nauczali doskonale, bez ulg z racji nauki w trybie zaocznym. Myślę, że pozostaną na zawsze w mojej pamięci. Chciałabym, żeby moja wnuczka miała również szczęście do nauczycieli, dla których zawód jest powołaniem i misją, a nie alternatywą dla nieudanej kariery w innym.
O poziomie nauki przekonałam się zdając na studia ekonomiczne. Pierwszym egzaminem był egzamin z geografii, której na wydziale zaocznym najzwyczajniej nie było. Ale... na wszystko można spojrzeć z innej strony, to niewielkie zaangażowanie nauczycieli i okrojenie do minimum programu nauczania wykształciło u mnie umiejętność samodzielnej nauki. Poszukiwania odpowiedzi na dręczące mnie pytania. I to zostało mi do dzisiaj. Kto pyta, nie błądzi. Kto szuka, ten znajduje...
Nie myślcie, że szkoła była samym złem. W trakcie nauki nawiązałam wiele nowych znajomości, a nawet przyjaźni. W klasie znalazła się pewna ilość takich jak ja młodych matek, które również zostały zmuszone do zmiany szkoły. Mieliśmy w swoim gronie również osoby znacznie od nas starsze. I znajomości zostały. Może nie wszystkie, bo ludzie wyjeżdżają, zmieniają pracę, żenią się itd. Ale wiele zostało. To nie znaczy, że spotykamy się często i pijemy wspólnie kawę. Nie, ale jak już mijamy się na ulicy, to zawsze obdarzamy się uśmiechem i ciepłym powitaniem. Przez trzy lata wspólnej nauki nie było między nami konfliktów.
Czas nauki w szkole odcisnął wiele śladów w moim życiu, więc zapewne poświęcę mu więcej niż jeden post. CDN

czwartek, 23 sierpnia 2018

Lato 1987 spędziłam jako samotna matka na utrzymaniu armii. Mąż służył ojczyźnie w jednostce w Jeleniej Górze. Nadal mieszkałam w parku, nad fosą i cierpliwie znosiłam dziwactwa właścicielki. Wyprowadzając się do wynajętego mieszkania, w miesiąc po ślubie, nie mieliśmy ani pralki, ani lodówki. Sytuacja raczej trudna. Z praniem pomagała mi mama. Nosiłyśmy tobołki prawie codziennie. Najpierw ja dźwigałam pranie do mamy, potem ona dostarczała mi wyprane i wyprasowane. Czasami pofarbowane, bo moja mama w kwestii prania białych rzeczy obciążona była pernamentnym pechem, zawsze w pralce zostawała jakaś kolorowa rzecz, która zmieniała barwę pieluch :) Mam wrażenie, że ten pech wraz z pieluchami przeszedł na Amelkę, bo jej też zdarza się pofarbować rzeczy podczas prania :)
Za lodówkę służył mi hotelowy minibarek, który załatwiła mi teściowa za ... cztery paczki kawy :) Takie to były czasy. Ale jak widać nawet w biwakowych warunkach można wychować dziecko. Po jakimś czasie właścicielka zaczęła przebąkiwać o podwyżce czynszu. Czas było się wyprowadzić. Tylko gdzie? U babci tłok, u mamy tylko jeden pokój, u teściowej niedołężna matka... I wtedy z pomocą przyszedł (a przynajmniej chciał przyjść) dziadek Talarek. Znalazł jakiegoś gościa, który wyszedł z więzienia i zaraz dostał od gminy mieszkanie. Facet chciał wyjechać na Śląsk do pracy, zamieszkać w hotelu robotniczym i za pewną sumę pieniędzy odstąpić nam mieszkanie. Dziadek wyłożył tę sumę, a mi pozostało tylko się w tym mieszkaniu zameldować. I zaczęły się schody! Poszłam do urzędu, do odpowiedniego wydziału, a urzędniczka za skarby świata nie chciała mnie zameldować. Pierwsza moja myśl: ale wredne babsko! Ale pozory mylą, a pierwsze wrażenia mogą wprowadzić w błąd. Tą urzędniczką byłą nieżyjąca już pani Teresa O. A jej sprzeciw miał na celu moje bezpieczeństwo. Jak już emocje mi opadły, pani Teresa wytłumaczyła mi, skąd jej sprzeciw. W świetle prawa mieszkanie należało do kryminalisty, obciążonego długami. Komornik nie pyta do kogo należy wyposażenie mieszkania. Poza tym, skąd miałabym pewność, że człowiek nie wróci po miesiącu i nie zechce zamieszkać ze mną? Miałby do tego pełne prawo. Cóż, nie wiem czy oddał dziadkowi pieniądze, ale argumenty pani Teresy mnie przekonały. Pomogła mi wypełnić i złożyć w urzędzie wniosek o mieszkanie komunalne. Teraz należało się uzbroić w cierpliwość i czekać.
Zdecydowałam się wyprowadzić z wynajmowanego mieszkania i zamieszkać kątem u mamy. Było trochę jak na biwaku, ale przeżyliśmy wszyscy. A później wróciliśmy do babci. W perspektywie mieliśmy własne mieszkanie, więc taka niedogodność miała być tymczasowa :) Trwała do listopada 1989 roku :)

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Związki międzyludzkie... temat rzeka. Od zarania dziejów ludzie dobierali się w pary. Jednym udawało się dobrać lepiej, innym gorzej. Zawsze wydaje nam się, że inni mają lepiej. Ale stare porzekadło mówi: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. 
Wczoraj czytałam swoje własne wpisy, aby przypomnieć sobie, o czym już napisałam. Część wspomnieniową zakończyłam na ceremonii ślubnej... A po ceremonii zwykle zaczyna się prawdziwe życie.
Tworzenie związku nie jest sprawą łatwą i wymaga wysiłku. Dlaczego? Dwie osoby pochodzą z różnych środowisk, mają różne wzorce, oczekiwania, wyobrażenia. W czasie "chodzenia" ze sobą nie rozmawia się o prozie życia. Wszystko jest piękne, kolorowe, romantyczne. A kiedy przychodzi już wspólne życie, czasami może zabraknąć na prąd :)
Byłam przez długi czas jedynaczką, wychowywaną w wojskowej dyscyplinie. Z jednej strony bardzo poukładana, punktualna, ze wszech miar akuratna, z drugiej zaś wychowana na górskich szlakach, harcerskich obozach, śpiewająca romantyczne turystyczne i harcerskie piosenki przy ognisku. Czytająca "Przeminęło z wiatrem" i "Wichrowe wzgórza". Typowa nastolatka, która niestety nie miała czasu na weryfikację oczekiwań przed wejściem w dorosłe życie. A to dorosłe życie z impetem spadło mi na głowę.
Zaraz po ślubie zamieszkaliśmy z moją babcią, ciocią i jej rodziną. Mieszkanie "na kupie" nie sprzyja młodym małżeństwom :) Babcia była despotyczna. Do tego źle doświadczona przez życie, wietrząca wszędzie spisek i zdradę. W pewnym momencie wspólne mieszkanie stało się nie do zniesienia i postanowiliśmy coś wynająć. Wtedy nie była to sprawa łatwa. Znaleźliśmy mieszkanie bardzo kiepskiej jakości w parku, przy fosie. W późniejszym czasie okazało się, że życie z właścicielką jest równie trudne jak z babcią, a może nawet trudniejsze.
Żeby dostać się do mieszkania musieliśmy przechodzić przez strome schody i korytarz właścicielki, posiadaczki ogromnego psa rasy dog niemiecki. Obrzydliwie śliniącego się. Pies miał obrzydliwy zwyczaj stania na szczycie schodów i czekania na wchodzących. Prowadzenie życia towarzyskiego, zapraszanie gości, koleżanek na poranną kawę było mocno utrudnione. Późne powroty również, bo gospodyni zamykała drzwi na klucz i łańcuch, często przed 22-gą.
O niekomfortowym wejściu do mojego mieszkania najwięcej może powiedzieć moja przyjaciółka Mariola, która odwiedzała mnie w zaawansowanej ciąży. Pies z kapiącą z pyska śliną stał jak kat nad jej głową. Jasne, że po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się do sytuacji. Ale to nie koniec niespodzianek. Nie dostaliśmy do naszego mieszkania klucza. Właścicielka twierdziła, że nie potrzebujemy, bo kto nam do niego wejdzie bez jej wiedzy? Byliśmy zmuszeni zostawiać je otwarte. Po jakimś czasie zaczęłam dostrzegać, że ktoś mi najzwyczajniej w świecie grzebie w rzeczach. Aż któregoś dnia wróciłam do domu ze spaceru i nakryłam jak właścicielka zagląda mi do garnka. Kiedy zwróciłam jej uwagę była na mnie oburzona :)
Mąż pracował, miał zajęcie, znajomych z pracy, koleżanki, kolegów. Ja? Tylko domowe obowiązki i kontakty z mamusiami na wspólnych spacerach. Było mi z tym bardzo źle. Nie podniecały mnie tematy dotyczące gęstości i koloru niemowlęcych kupek ani przepisy na przecierki. Moje płacze, moje nie płacze, moje śpi w nocy, moje nie śpi, moje to, to, to... Oszaleć można! Czułam się okropnie samotna. Aż znajoma mamy zaproponowała mi pracę. W sklepie warzywniczym! Może nie był to mój szczyt marzeń, ale dla zdrowia psychicznego praca była mi bardzo potrzebna. Miałam niewielki problem z sześciomiesięcznym dzieckiem, bo babcia stroiła fochy, a mama pracowała, ale wtedy pomogła mi Mariola. Zajęła się Amelką :) Moja kariera nie trwała długo, bo do męża przyszło powołanie do wojska, a benefity świadczone przez armię dla rodzin żołnierzy znacznie przekraczały moje zarobki :) Przeszłam z dzieckiem na utrzymanie państwa.

niedziela, 29 lipca 2018

Ostatkiem sił dotarłam do recepcji. Tam miła pani przyjęła ode mnie zastaw pieniężny za wydany sprzęt i powiedziała, że mam do wyboru dwa szałasy: 5 i 7. Pokazała mi listę mieszkańców. Ponieważ nazwiska w piątce były tylko ukraińskie, a w siódemce w połowie ukraińskie... polskie też mi nic nie mówiły, absolutnie nikogo nie znałam, więc ... wybrałam 7, bo uchodzi ona za szczęśliwą liczbę :)
Nie ukrywam, że poczułam ukłucie rozczarowania, że moje koleżanki nie pomyślały o przypisaniu mnie do kwatery, ale zaraz wytłumaczyłam sobie, że być może odbyło się to na drodze losowania?
Poszłam do szałasu 7. Moja grupa ćwiczeniowa miała w tym czasie zajęcia z pływania, ja natomiast byłam potwornie zmęczona i spocona. Marzyłam o prysznicu.
Chwilę zajęło mi "obcykanie" o co chodzi z grafikiem zajęć. A potem przywitały mnie dziewczyny z grupy ćwiczeniowej D7. Większość grupy składała się z naszej, ze studiów. Potem okazało się, że moje nowe koleżanki z szałasu też są ze mną w grupie. Nie było w niej Agi i Edyty. 
Zajęcia odbywały się bardzo intensywnie. Od razu skojarzyły mi się z WIOSZ-em 1983 w Szalejowie :) Tam było nawet intensywniej, baliśmy się iść do toalety, żeby w tym czasie nie ogłoszono jakiegoś alarmu. Ale to było w czasie dawnego harcerstwa i raczej się już nie zdarza.
Pierwsze zajęcia, w których wzięłam udział to rekreacyjne gry ruchowe. Taki lajcik :) Zagraliśmy w krokieta, petankę, rzutki... Wszystko odbyło się w okolicach szałasu nr 1. I wtedy zobaczyłam z daleka powracające ze swoich zajęć koleżanki... tylko, że one mnie nie "zauważyły". Później jeszcze kilka razy mijałyśmy się podczas zajęć czy drogi do toalety. Edytka nawet zagadywała, ale zachowanie Agnieszki niezwykle mnie zadziwiło :) A raczej rozczarowało. Dwa semestry wspólnej pracy przy projektach, siedzenia przy jednym stole... Ot, życie. Zajęcia terenowe wiele weryfikują.
Czekała mnie jeszcze jedna batalia- o miejsce w stołówce. Ponieważ wszystkie miejsca były przydzielone, nie miałam gdzie zjeść kolacji. Do stołu zaprosiły mnie nowe koleżanki z szałasu, ponieważ jedna zrezygnowała z kolacji.
"Pomyślę o tym jutro" jak Scarlett O'Hara- "Mimo wszystko, życie się dzisiaj nie kończy" i tak też zrobiłam. Rano poprosiłam panie z kuchni o zastawienie mi wolnego stolika. Usiadłam samotnie, na podeście i miałam wszystkich na oku. Wcale mi to nie przeszkadzało, ale kiedy kierownik obozu zobaczył, że siedzę sama, trochę się zdenerwował. Zarządził "reorganizację", która niestety trwała parę dni. W rezultacie dostawiono mi miejsce do stolika dziewczyn z mojej grupy. A moje koleżanki... cóż ciągle zachowywały się dziwnie.
Życie składa się z drobiazgów, zarówno rozczarowań jak i niespodzianek. Poznałam na tym obozie wielu fantastycznych ludzi. Właśnie dzięki temu, że zamieszkałam w przypadkowym szałasie :) Moja grupa ćwiczeniowa okazała się niezwykle zintegrowana, kreatywna i koleżeńska. Słowem- fantastyczna. Siedem dni minęło nie wiadomo kiedy. Po obozie mogę stwierdzić, że jako starsza pani w towarzystwie młodych ludzi pokazałam całkiem niezłą kondycję :) Chociaż peselu się nie oszuka. W kościach trzeszczy, szybkość nie ta, ale umysł działa na najwyższych obrotach. Miałam okazję zagrać w kwadranta, popływać kanadyjką ( trudna sprawa, ale z chęcią potrenowałabym jeszcze), przygotować żaglówkę do rejsu... Spędziłam w Olejnicy cudowny czas. Stanowczo trwało to za krótko, ale takie jest życie. Lepszy niedosyt niż przesyt. Nie wiem, czy przeczyta to ktoś z moich olejnickich grupowiczów? Ale gdyby tak się zdarzyło, to wiedzcie, że jesteście wspaniali. A obóz w Olejnicy będę wspominać często i z rozrzewnieniem, bo mam świadomość, że "Nic dwa razy się  nie zdarza..."


wtorek, 24 lipca 2018

Obóz... Przez ponad trzydzieści lat brałam udział w organizowaniu letniego wypoczynku. Potem jechałam na obóz jako kadra i tak łączyłam pracę z wypoczynkiem. Aż tu, po tylu latach spotkała mnie niespodzianka... Już na pierwszym semestrze studiów dowiedziałam się o obozie :) Większość raczej nie podzielała mojego entuzjazmu, ale większość to jednak młodzi ludzie, bez doświadczeń takich jak moje. To co przyszło mi do głowy, to same plusy: nie będę się martwić, żeby posiłki były na czas, woda ciepła, toalety czyste i uczestnicy zaopiekowani. Nie do mnie będzie należała realizacja programu i dostosowanie zajęć do pogody. Nie ja będę odczuwała stres związany z wizytą SaNePid-u, kuratorium czy straży pożarnej :) SAME PLUSY!!! I tak zaczęłam odliczanie czasu do wyjazdu.
Potem pojawiły się komplikacje- termin obozu zbiegł się z terminem ślubu mojej córki. Ustaliłam z kierownikiem obozu, że dotrę na miejsce na własną rękę, z niewielkim opóźnieniem. Z pomocą córki obeznanej z internetową informacją zaplanowałam podróż.
I nadszedł ten dzień...
Plecak spakowałam wcześniej, więc nie miałam stresu związanego z tym, że czegoś zapomniałam. Pierwszy etap podróży też przebiegł spokojnie. Największym wyzwaniem dla mnie była podróż pociągiem... nie jechałam pociągiem jakieś 15 lat :) Okazało się, że aż tak bardzo się nie zmieniło. Bez problemu dojechałam do Leszna...
W Lesznie zaczęły się schody. Upał panował przeogromny, plecak ciążył mi bardzo, ubranie przylepiło do ciała. Udałam się w pełnym słońcu na dworzec autobusowy, żeby znaleźć jakieś połączenie do Olejnicy lub w jej pobliże. Dworzec autobusowy... zamknięty na głucho. Na placu manewrowym autobusów kilkanaście stanowisk i oprócz zmęczonego życiem i upałem pana śpiącego na ławce, nie było żywego ducha. Przeszłam wszystkie stanowiska w poszukiwaniu połączenia. Niestety w niedzielę nic nie jeździło. Przez moment poczułam się bezradna i postanowiłam zadzwonić do koleżanek, z którymi nawiązałam bliższy kontakt od początku studiów. Być może zapytają kogoś z kadry, jak mam dalej jechać? Niestety, nikt nie odebrał. Pomyślałam, że nie mają czasu albo mają wyciszone telefony. Zobaczą nieodebrane połączenie i oddzwonią. Ale czekać w nieskończoność? Trzeba sobie radzić :) Usiadłam na ławce i rozejrzałam się dokoła... w dali dostrzegłam kobietę jadącą na rowerze. Ostatkiem sił podbiegłam do niej ale... pani sprowadziła mnie na ziemię, mówiąc, że szukanie autobusu w niedzielę to utopijny pomysł. Cóż, postanowiłam wrócić na dworzec kolejowy i tam poszukać informacji. Mijały minuty a telefon milczał...
Babcia zawsze powtarzała: koniec języka za przewodnika! Wróciłam więc na dworzec PKP. Tam znalazłam człowieka, który mi pomógł. Dojechałam pociągiem do Błotnicy, a z Błotnicy miałam jeszcze do pokonania 5 km piechotą. Jeszcze w pociągu dostałam wiadomość od Agaty. Pytała, o której dotrę na miejsce i że zapisały mnie z dziewczynami do grupy D7. Na stacji w Błotnicy wysiadły dwie osoby... w tym ja. W "tłumie" stała jeszcze jedna- oczekująca na tę, która wysiadła ze mną z pociągu :) Zapytałam więc, w którą stronę mam się udać, żeby dojść do Olejnicy. Kobiety się zlitowały i podwiozły mnie do połowy drogi, potem wskazały kierunek i udały się we własnym. To, co przed sobą ujrzałam odrobinę mnie przeraziło...prawie trzy kilometry w pełnym słońcu, drogą rowerową! Ale jakoś trzeba dojść. Zarzuciłam plecak na ramiona (dobrze, że nie przyszło mi do głowy spakować się do walizki), założyłam na głowę czapkę i w drogę!
Gdy zobaczyłam w końcu tablicę: Ośrodek AWF 10 m... miałam ochotę paść na kolana i ucałować olejnicką ziemię. Przed tym czynem powstrzymała mnie myśl, że jak padnę na kolana to już na nich zostanę, przygnieciona plecakiem i ostatnie 10 m będę musiała pokonać na tychże kolanach... CDN


niedziela, 8 lipca 2018

Chciałam pisać o fantastycznym obozie w Olejnicy, chciałam... I znowu stało się inaczej, dostałam informację o kolejnej śmierci. Kolejna osoba z mojego otoczenia, taka, z którą łączy się wiele moich wspomnień z dzieciństwa i młodości, poszła w stronę światła...
Dziś nic więcej nie napiszę. Muszę oswoić się z myślą, że już tak będzie. Wśród moich przyjaciół jest sporo ludzi w słusznym wieku. I to, że chciałabym, żeby żyli wiecznie nic nie da. Tak zostało skonstruowane ludzkie życie: od narodzin, z każdym dniem bliżej śmierci. Ten rok wybitnie obfituje w śmierci. Los? Bóg? zabiera do siebie, nie pytając, czy sobie tego życzymy. A nam pozostają wspomnienia, anegdoty, ciekawostki i wiara, że kiedyś znowu wszyscy się spotkamy... Bo oni wszyscy żyją i żyć będą dokąd żyć będzie pamięć. A tymczasem... do zobaczenia się kiedyś...

wtorek, 3 lipca 2018

Wesele... czym jest w polskiej tradycji wesele? Dla gości pewnie niezłą zabawą, pod warunkiem, że zapewni się dobrą kuchnię i muzykę. Dla Młodych i ich najbliższych... cóż, wesele dostarcza sporo stresu. Począwszy od stworzenia listy gości, a skończywszy na całym przebiegu uroczystości. O swoim weselu pisałam jakiś czas temu. Mój stres, jako panny młodej był zupełnie innego rodzaju niż ten, który towarzyszył mi jako rodzicowi panny młodej :) 

Lista gości. Zwykle jest ograniczona możliwościami finansowymi i pojemnością sali weselnej. Z obu stron mamy liczne, patchworkowe rodziny. Kogo zaprosić? Kto się obrazi? Kto wykaże zrozumieniem a kto małostkowością? Lista gości, mam wrażenie, od początku stwarzała największy problem. A kiedy została już utworzona...

Dzieci zamówiły zaproszenia. Potem przyszedł ten straszny dzień, kiedy nagle zmarła babcia Halina. Zaproszenia przyszły parę dni po pogrzebie i... zgadnijcie do kogo było jako pierwsze? Potem nastąpił szereg zdarzeń, w wyniku których zmieniała się lista gości. 

Na koniec i tak nie wszyscy przybyli. Nawet do USC. Mieli ważne powody? Według mnie nie ma takiego interesu, ani takich obowiązków, których nie można przeorganizować, aby wziąć udział w dwudziestominutowej ceremonii. Zarówno do dzieci jak i do chorych można zorganizować godzinną w porywach opiekę. Ale to jest moje zdanie. Nie wszyscy myślą tak samo. 

Dobrnęliśmy do chwili, kiedy goście po ceremonii dotarli do sali weselnej. Dekorację powierzyliśmy mojej koleżance i była zachwycająca. To był pierwszy element, który nas nie zawiódł :) Potem jeszcze fantastyczne było jedzenie, obsługa i muzyka. Zasiedliśmy za stołami i zjedli obiad. A potem nastąpiła chwila "drętwoty". Moja córka wyglądała na zawiedzioną, bo nikt nie tańczy, nikt się nie bawi... Tylko, że byłą dopiero druga po południu i ludziom należało dać czas na zjedzenie, odsapnięcie z gorąca i wychylenie kielicha :) Nawet na prywatkach nikt nie zaczynał tańczyć przed zapadnięciem zmroku :) Zabawa powoli się rozkręcała, aż stała się taka jak powinna. Ludzie jedli, pili, tańczyli... Było weselnie. 

Na chwilę opuściłam towarzystwo weselników i wybrałam się na lokalny cmentarz, bo tam spoczywa mój szkolny przyjaciel Andrzej- Świrek i postanowiłam go odwiedzić. Towarzyszył mi mąż. Jak to zwykle bywa na cmentarzu, wpadliśmy w filozoficzny nastrój. Z jednej strony, patrząc na zdjęcie Andrzeja na nagrobku, pomyślałam, że tego wszystkiego mogłoby nie być, gdyby Andrzej nie wydobył mnie z rzeki wiele lat temu. O tej historii pisałam wcześniej. Była to wyprawa na Bartniki po zakończeniu ósmej klasy. Potem tak mocno zatęskniłam za mamą i teściową. I za babcią...

Wspominaliśmy przygotowania do naszego wesela. Rysiek powiedział, że zupełnie nie pamięta jak to było. Jedyny zakup jakiego dokonaliśmy to był alkohol kupiony w Baltonie. A reszta? Skąd się wzięła? Tak, nasze wesele w całości zorganizowała nam rodzina. Mamy, babcia i ciocia. Nawet nie wiedzieliśmy skąd wzięły pieniądze. Jak im się to udało w czasach, kiedy wszystko było na kartki? A przecież żadna nie byłą majętna. To były ciężko pracujące kobiety. Pamiętam jedynie jak babcia "rozmnażała" nasz alkohol :) Były to czasy prohibicji. Alkohol sprzedawany od godziny 13 tej. W soboty i niedziele niedostępny poza lokalami gastronomicznymi. A były to czasy sobotnich zabaw i dyskotek. Babcia najzwyczajniej sprzedała nasz alkohol po cenach meliniarskich, a za zarobione pieniądze odkupowała podstawową ilość i chowała do szafki. Nadwyżkę kasy odkładała na to nasze wesele. 

Nigdy wcześniej nie myśleliśmy o tym, jak dużo naszym mamom i rodzinie zawdzięczamy. 

Wróciliśmy na przyjęcie w melancholijnych nastrojach, ale zabawa już trwała na całego, więc dołączyliśmy i melancholia ustąpiła miejsca radości. Czekało nas mnóstwo wzruszeń. Dzieci przygotowały nam specjalne dedykacje i podziękowania. Cóż... łezki płynęły.

A potem znowu nastąpił ciąg małych katastrof. Amelka poszła przebrać sukienkę, po czym Sylwia przybiegła po ciocię Luizę, żeby ratowała sytuację. Co się stało? Pękł zamek na plecach. A ciocia jako mistrzyni krawiectwa mogła jedynie poradzić. I poradziła, chociaż Amelka wpadła w leciutką histerię, że nic jej nie wychodzi i ogólnie wszystko jest nie tak. Ale było super. Po jakimś czasie zapomniała o tym, że jest zszyta na okrętkę i zaczęła się w końcu dobrze bawić na swoim weselu. 

Ponieważ dzień poprawin miałam spędzić w podróży na obóz, jak kopciuszek, zaraz po północy ewakuowałam się z przyjęcia. Nie, nie sama, z moim księciem. Wróciliśmy do domu, a w nim... pobojowisko :) Rozrzucone rzeczy, puste opakowania, kwiaty, prezenty i sama nie wiem co jeszcze... Odgruzowaliśmy łóżko i poszli spać. Rano czekała mnie podróż, a mojego męża ciężka próba doprowadzenia mieszkania do porządku. Daliśmy radę! Czy straciliśmy córkę? Nie, zyskaliśmy zięcia! Przed nami jeszcze jedna taka próba... ślub Sylwii. Ale teraz mamy już doświadczenie :)




czwartek, 28 czerwca 2018

Koniec czerwca, koniec półrocza... Jestem potwornie zmęczona, ale pełna nadziei na lepsze, drugie półrocze. Zdobyłam w tym czasie nowe doświadczenia, przeżyłam szereg rozczarowań, zweryfikowałam parę rzeczy. Nauczyłam się, że im mniejsze są moje oczekiwania, tym mniejsze spotyka mnie rozczarowanie, a większa radość. "Człowiek uczy się przez całe życie i głupi umiera". Nie wiem kto jest autorem tych słów, ale wyrażają one całą prawdę o ludzkim istnieniu. 

Czasami myślę, że wzięłam na barki zbyt dużo, ale szczęśliwie kończę wszystkie rozpoczęte projekty. Ukończyłam kurs księgowość, kadry i płace z dobrym wynikiem. Język niemiecki na poziomie A2 już na ukończeniu, pierwszy rok studiów prawie mam za sobą... tylko wyniki egzaminu z języka angielskiego. Udało się :) Mama byłaby ze mnie dumna, bo ona zawsze była z nas dumna. 

Czy jeszcze ktoś jest ze mnie dumny? Pewnie dzieci, choć one nazywają mnie "dziobakiem". Mąż? Jest dumny, ale nie jest wylewny i głośno uczuć nie wyraża. Z wyjątkiem uczuć do wnuczki i córek :) Na ich punkcie ma kompletnego świra, ale o to absolutnie nie jestem zazdrosna :) 

Półrocze, które rozpoczęło się tak smutno, kończy się dobrze, nawet radośnie. Choć tak jak wcześniej wspomniałam, nie uniknęłam rozczarowań. Ale one też czegoś uczą i zmuszają do wyciągania wniosków na przyszłość. 

W maju udało mi się ogarnąć organizację przyjęcia komunijnego mojego siostrzeńca, choć nie jestem kulinarnym geniuszem. Było to dla mnie wyzwanie, zwłaszcza w kwestii ilości przygotowanych potraw. Pomagał mi mąż, mistrz kotletów schabowych. Bez niego na pewno nie dałabym rady. Zwłaszcza, że był to czas egzaminów, które trochę zaniedbałam. Zaraz po komunii czekało  nas kolejne wyzwanie: Ślub i wesele córki! 

Przygotowania to był istny dom wariatów :) Miałam wrażenie, że wszystko robię na ostatnią chwilę. Sukienkę przejęłam od Sylwii, o fryzjerze przypomniałam sobie na dwa tygodnie przed ślubem. Buty...na szczęście posiadam niezłą kolekcję i jedne idealnie pasowały :) Tym bardziej zadziwił mnie mój mąż, który nie dość, że ogarnął sprawy finansowe, to jeszcze zadbał o super kreację dla siebie.

I przyszedł w końcu ten dzień. Żar lał się z nieba, kreacje kleiły do ciała i makijaż spływał z twarzy.  Wszystko w niezwykłym pośpiechu. W naszym małym mieszkanku zapanował Armagedon. Amelka poddawała się zabiegom fryzjerskim, Sylwia w tym czasie zabiegom wszelkim :) Makijaż czy golenie nóg, miałam wrażenie, że wszystko robi na raz. Sama poszłam na górę dostosować swoją twarz do okoliczności. I naraz doszedł do mnie rozpaczliwy krzyk! Mamooooo, ratuj! Sylwia poplamiła wiszącą na wieszaku suknię Amelki! Na szczęście udało się zaradzić na plamę. Ale upał, tłok i Sylwusine hormony nie pomagały :) Natalka świątecznie wystrojona nudziła się jak mops czekając na przyjazd taty...

W końcu nadszedł czas, w którym udaliśmy się do Sali Ślubów w naszym Ratuszu. Przed ratuszem gromadzili się już goście. Rysiek starał się znaleźć pomocnika do wniesienia szampanów, ja rozglądałam się w poszukiwaniu mojej siostry... I tu nastąpiło pierwsze rozczarowanie; moja siostra po prostu olała uroczystość ślubną siostrzenicy i nie przyszła. Brat zajęty biznesem również nie uczestniczył w uroczystości ślubnej mojej córki. Zrobiło mi się bardzo przykro... gdyby mama żyła... A tak zostałam zupełnie sama. Na szczęście Ryśka bracia nie zawiedli, bratowe również :)

Kiedy czekaliśmy na sygnał udania się do Sali Ślubów podeszło do mnie dwóch mężczyzn i ... złożyli mi życzenia na nową drogę życia... Taki element humorystyczny :) A w między czasie mąż poplamił sobie garnitur gołębimi odchodami. Na szczęście udało mi się zdobyć mokrą ściereczkę od pań z biblioteki i doprowadzić go do porządku. Potem okazało się, że niepotrzebnie targaliśmy te szampany, bo od jakiegoś czasu w sali ślubów nie ma kieliszków. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, zadbałabym o kieliszki i muzykę... a tak, uroczystość była raczej skromna. Ale wzruszająca. Łza i tak w oku mi się zakręciła.

O weselu będzie w następnym wpisie :) bo muszę przygotować się do egzaminu z angielskiego. CDN




środa, 20 czerwca 2018

Tyle ostatnio się wydarzyło, że nie wiem od czego zacząć. Zacznę więc od końca :) Moja wnuczka skończyła wczoraj przedszkolną edukację. Kiedy ten czas minął? Mam wrażenie, że o jej istnieniu dowiedziałam się zaledwie wczoraj... pozytywny test ciążowy, który dostałam jako prezent urodzinowy, potem oczekiwanie na przyjście na świat... Trochę niepokoju spowodowanego moimi problemami w przeszłości. Bardzo się bałam, żeby córka nie miała takich samych kłopotów z utrzymaniem ciąży. Aż doczekałam tego momentu... 26 października 2011 roku, moja wnuczka przyszła na świat. I świat zwariował, a my z nim :) W tym momencie zrozumiałam moją mamę. Tak, miłość babcina jest zupełnie inna niż matczyna. 
Każdy rok, każda chwila spędzona z wnuczką przynosiła wiele radości. Nadal przynosi :) tylko teraz rośnie nam już nastolatka... We wrześniu przyjdzie na świat nasz wnuk. Też nie mogę się doczekać, ale teraz mam babcine doświadczenie, a z Natalką wszystko było nowe. Pierwszy dzień babci, deklaracje miłości, wspólne wyprawy... Byliśmy jej całym światem, a potem przyszło przedszkole... i musieliśmy podzielić się z grupą rówieśników i panią przedszkolanką :) Obserwowaliśmy narodziny przedszkolnych przyjaźni, rozwój osobowości małego człowieczka i dotrwaliśmy do końca przedszkolnej edukacji. Wczoraj nastąpił ten moment... pożegnanie z przedszkolem! Przed nią zupełnie nowy etap życia. Przed nami również. Bo czy nadal będzie chciała spędzać z nami tyle czasu? Czy wybierze nocleg u dziadków, czy może piżamowe przyjęcie u koleżanki? A potem urośnie, stanie się nastolatką... i wyfrunie spod naszych skrzydeł. Takie życie, upływa nieubłaganie. Choć uważam, że płynie zdecydowanie za szybko :) Moim marzeniem jest doczekanie gromadki wnuków, a może nawet prawnuków w niezłej kondycji. Tak, żebym mogła poświęcić im jak najwięcej, bez narzekania na zdrowie i kondycję. 
Od września będę miała więcej zajęć: będę zajmowała się urodzonym wnukiem i obserwowała szkolne życie wnuczki :) Muszę zbierać siły :)












czwartek, 7 czerwca 2018

Ostatni wpis pochodzi z 15 marca. Nieustannie szukałam powodów, żeby nie pisać. Ale już jest czerwiec, kończy się pierwsze półrocze...

Za dwa dni moja córka wychodzi za mąż. Tak mi szkoda, że babcia nie doczekała wesela swojej najstarszej wnuczki. Myślałam zawsze, że raczej będę się martwić, że babcia na jej weselu narozrabia, a nie że już jej na tym świecie nie będzie :(
Źle się ten rok zaczął. Mam wrażenie, że tylko uczestniczyłam w pogrzebach. Ciągle kogoś żegnałam... Może to wesele coś zmieni? Może przyszedł w końcu czas na odrobinę radości? 

Zaraz po weselu wyjeżdżam na obóz. Nie, nie harcerski :) Tym razem jadę jako uczestnik i z tego powodu nie mogę się go doczekać. Choć jazda zaraz po weselu trochę mnie przeraża. Na wszelki wypadek już się spakowałam, bo nie chciałabym powtórzyć doświadczeń z mojego pierwszego w życiu obozu i zapomnieć np. bielizny :) A byłoby to możliwe, gdybym pakowała się w niedzielny poranek. Jeszcze obóz, egzamin z angielskiego i ... prawie dobrnęłam do końca roku akademickiego. A wydawało się to takie odległe.

W ostatnim czasie zorganizowałyśmy z koleżanką spotkanie klasy z podstawówki. Może nie było nas dużo, ale było to bardzo sympatyczne przeżycie. Jakby czas się cofnął... chociaż wszyscy jesteśmy o 34 lata starsi. Po latach okazuje się, że byliśmy naprawdę zgraną klasą. Wiecie co fajnego jest w takich spotkaniach po latach? Jak się ma prawie pięćdziesiąt lat można mówić co się myśli, przyznać się do błędu i powiedzieć: cieszę się, że niektórych rzeczy uniknęłam.


czwartek, 15 marca 2018

Obudziłam się dzisiaj z myślą, że czas powrócić do normalnego życia. Do planowania! Bez planowania nieustannie mam poczucie marnowanego czasu i bardzo mi to przeszkadza. W dniu śmierci mojej mamy miałam zaplanowany cały, leniwy dzień. Stało się inaczej. Już po porannej kawie, którą wypiłam w towarzystwie koleżanki świat się dla mnie zatrzymał... nigdy nie zapomnę porannego telefonu od mojej siostry.Wtedy doszłam do wniosku, że wszystkie plany można o kant dupy rozbić. Mama mi to udowodniła. Ale czas płynie, życie płynie, nadal chodzimy po tym świecie. Mama żyje w naszej pamięci, anegdotkach, fotografiach... Muszę w końcu pójść do maminego mieszkania, usiąść i być może zapłakać, ale muszę zakończyć ten etap. Muszę też podziękować wszystkim, którzy rozumieli mój stan i nie mówili, że będzie dobrze, a zwyczajnie mnie przytulili... Niedługo Święta Wielkiej Nocy... pierwsze bez mamy. Chciałabym uniknąć jednego, tego, co stało się po śmierci mojej teściowej. Dopóki żyła babcia Teresa, całą ogromną rodziną spotykaliśmy się podczas różnych rodzinnych uroczystości, a po jej śmierci każda gałązka naszej rodziny zaczęła żyć swoim życiem. Brakło nam pnia, który nas łączył. Jestem sporo starsza od mojego rodzeństwa i to do mnie należy zadanie, żeby utrzymać wszystkich razem. Przynajmniej od czasu do czasu. A stan liczbowy? Nie wiem czy tak jest w każdej rodzinie, ale w mojej... w roku, w którym zmarła babcia Teresa urodziła się moja wnuczka Natalka... w roku, w którym zmarła babcia Halina przyjdzie na świat mój wnuk... Czyżby babcie robiły miejsce nowemu pokoleniu?
Tak, to jest mój ostatni smutny post. W następnym powrócę do wspomnień, w których mama i tak zajmuje sporo miejsca :)

poniedziałek, 5 marca 2018

Nie poradziłam sobie jeszcze z żałobą. Z jednej strony staram się żyć normalnie, mam świadomość, że czasu się nie cofnie i raz zakończone życie nie wróci. Z drugiej... czuję ogromny żal, smutek. Czasami nawet wściekłość na mamę, że zostawiła nas tak nagle i tak szybko. Wspólna kolacja wigilijna, a trzy tygodnie potem... Zastanawiam się, jak wyglądały by te trzy tygodnie, gdybyśmy wiedziały, że to nasze ostatnie? Żal przychodzi do mnie w bardzo dziwnych momentach. Tuż przed świętami kupiłam maxi pakę papieru toaletowego. Mama zapytała, czy może wziąć dwie rolki, bo jej się papier skończył i zapomniała kupić. Siedząc w łazience i patrząc na ten nieszczęsny papier zaczynałam płakać... jej już nie ma, a ten papier jeszcze się nie skończył...
Czasami idę ulicą i wypatruję, czy gdzieś jej nie dojrzę biegnącej do Ewelinki, bo dzieci się rozchorowały i trzeba z nimi zostać...
Nie wiem, jak w tym czasie udało mi się pozaliczać przedmioty na studiach i zdać egzaminy? Teraz jest mi łatwiej, pomógł mi powrót do pracy. W pracy muszę być ogarnięta. Na cmentarzu byłam zaledwie trzy razy. Mama leży w grobie babci, więc mogę sobie wmawiać, że odwiedzam babcię, a mama siedzi gdzieś tam u siebie i nie wychodzi z domu, bo jest zimno. Uporządkowanie rzeczy też egoistycznie zostawiłam siostrze...
Dopóki jest zimno mogę jeszcze przed sobą udawać, że nic się nie zmieniło. Wraz z przyjściem wiosny wszystko się zmieni, nie spotkam jej już na mieście, nie pomacha mi z okna gdy będę biegła w ząbkowickiej dyszce, nie przyjdzie posiedzieć z dziećmi na ogródku... Choć spędzałyśmy ze sobą mało czasu, bardzo mi jej brakuje. Teraz prawdziwie rozumiem słowa księdza Tischnera "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą"...

środa, 31 stycznia 2018

Ostatnio spadło na mnie zbyt dużo. Potrzebowałam chwili wytchnienia, zresetowania umysłu. Zupełny przypadek zdecydował, że pojechałam nad morze. Towarzyszyłam po prostu mężowi w trasie. Dwa i pół dnia bez telefonu, internetu i innych komunikatorów. Dwa i pół dnia przemyśleń i prób poukładania sobie wszystkich spraw i myśli. Wszystko jest takie świeże i bolesne...
Mam prawie pięćdziesiąt lat i od ponad trzydziestu nie mieszkałam z mamą. W zasadzie przez całe moje życie mieszkałam z mamą bardzo krótko. Inaczej niż moja młodsza siostra. Kiedy wielokrotnie rozmawiałyśmy o różnych rzeczach, również o śmierci, wydawało mi się, że podejdę do faktu rozsądnie. W końcu nie byłyśmy ze sobą nierozłączne. Życie pokazało, że wszystko wygląda inaczej. Że przywiązanie nie polega na tym, że spędzamy ze sobą nieustannie czas i wszystko robimy razem. Życie składa się z drobiazgów. Z porannych telefonów z życzeniami urodzinowymi, albo takimi bez konkretnego celu. Ot, co tam u was słychać? Albo: przyniosłam ci pierogi, ale ciebie nie było więc zostawiłam ci w lodówce. Albo spotkanie w przelocie na mieście: lecę do Ewelinki, bo ma coś do załatwienia i muszę zostać z dziećmi... Takie zwykłe rzeczy, które już nigdy się nie wydarzą...
To jak mama była nam potrzebna wyszło już tydzień po pogrzebie, kiedy rozchorował się jeden z synów mojej siostry i musiała pójść z nim do szpitala. Zostałam z dwójką pozostałych dzieci w domu, bo akurat nie pracowałam. A gdybym musiała iść do pracy? Na szczęście znalazłyśmy pomoc u sąsiadki i przyjaciółki mamy, które nam bardzo pomogły. 
Nigdy w życiu nie wylałam tylu łez, co po śmierci mamy... nawet kiedy traciłam w wyniku poronienia swoje nienarodzone dzieci. Moja mama nie byłą ideałem, ale któż nim jest? Żeby sobie ulżyć i pogodzić się z sytuacją, próbowałam przypominać sobie jakieś złe rzeczy, które w swoim życiu zrobiła. Ale wszystkie te chwile w dziwny sposób przeobraziły się w zabawne anegdoty z przeszłości. Bo przeszłości nie da się zmienić, a ja posiadłam umiejętność wyciągania wniosków.
Śmierć jest rzeczą naturalną, ale tak niespodziewana i nagła jest bardzo bolesna. Miałyśmy jeszcze wiele planów... 67 lat to stanowczo za wcześnie...
Myślałam, że ten wyjazd spowoduje, że zamknę już etap rozpaczy i żalu. Niestety, jeszcze jest za wcześnie, jeszcze nie mogę się z tym pogodzić, jeszcze łzy płyną...

sobota, 13 stycznia 2018

Nie mogę spać... Ale to chyba naturalne. Sobota 13 stycznia... Ostatnio miałam wiele zajęć, więc postanowiłam spędzić sobotę leniwie. Rozpoczęłam od leniwej, porannej kawy, a potem zadzwonił telefon... Moja mama wybrała sobie właśnie ten dzień, aby wybrać się w podróż... do krainy życia wiecznego, do lepszego świata prawdopodobnie bez trosk, bólu, cierpienia... Tak szybko i bez żadnego uprzedzenia. Śmierć jest zjawiskiem naturalnym, rodzimy się, żyjemy, umieramy... Ja to wszystko wiem, ale... sama nie wiem co czuję, żal? smutek? wściekłość? Wszystko po trochu. Zaledwie tydzień temu posprzeczałyśmy się z błahego powodu. Totalna niezgodność charakterów. Ale miałyśmy jeszcze plany...Komunia wnuka, ślub wnuczki... czy chociażby przedszkolny występ prawnuczki na Dzień Babci... I co? 67 lat to stanowczo za szybko...
Kto znał moją mamę wie, że nie była aniołem. Miała swoje wady. Ale kto ich nie ma? W głębi serca była dobrym człowiekiem. Może nie z wszystkim sobie radziła, miała słabości, ale bardzo kochała swoje wnuki. I nagle... straciła chęć do życia? Zlekceważyła objawy? Umarła tak jak chciała, szybko, żeby nie być dla nikogo ciężarem. Zawsze powtarzała, że nie wyobraża sobie leżenia w łóżku, długiego chorowania i wymagania opieki. Widać została wysłuchana... A my? Musimy sobie poradzić z tą stratą i żyć dalej. 
Ksiądz Tischner słusznie napisał, żebyśmy śpieszyli kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą. Za szybko... Stanowczo za szybko. Tyle jeszcze zostało niewypowiedzianych słów, nie wykonanych gestów... Irytowałam się gdy kazała mi się meldować w trakcie podróży czy szczęśliwie dojechałam, każdy telefon czy spotkanie kończyła słowami: kocham cię, kocham was...Robiła kanapki nawet w najkrótszą podróż, a teraz... Dopiero teraz odczujemy, jak nam tego będzie brakowało.
Żegnaj Mamusiu... znajdziesz tam pewnie sporo swoich koleżanek. Może nawet zorganizujecie sobie jakąś powitalną imprezkę? A my kiedyś do ciebie dołączymy... I przepraszam, że płaczę, ale w tej chwili tego potrzebuję...
Ileż było zabawy w Wigilię, kiedy robiłaś nam świąteczne zdjęcia. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że to zrobione przez Sylwię będzie naszym ostatnim wspólnym zdjęciem. Nie tak miał się zacząć ten Nowy Rok, nie tak...

środa, 3 stycznia 2018

3 stycznia 2018 roku. Od czego zacząć, od planów i postanowień na ten rok czy może od podsumowania starego?
2017 był rokiem pełnym wyzwań, którym w większości sprostałam. Rozpoczął się zupełnie tak samo, czyli od braku pracy :) Ale jakoś nam się udawało. Postanowiłam podszkolić się w niemieckim i... rozpoczęłam kurs. Potem, głodna wiedzy podjęłam studia na WSB i nawet nieźle mi idzie. Mam na swoim koncie również parę sukcesów: zmotywowałam parę osób do biegania i wzięcia udziału w Ząbkowickiej Dyszce, parę osób namówiłam i zmotywowałam do podjęcia nauki, parę do działalności dobroczynnej... Tak, to był dobry rok. Mój mąż pokonał strach przed dentystą i wyleczył wszystkie zęby. Jestem z niego ogromnie dumna. I z tego, że pobiegł 10 km też. Moja starsza córka podjęła wyzwanie i razem ze swoim partnerem planują założenie rodziny, Mam nadzieję, że im się uda, bo może to górnolotne stwierdzenie, ale myślę, że oni się kochają. Młodsza córka rozpoczęła intensywne treningi. Czasami jestem zła, że ciągle nie ma jej w domu, ale jestem dumna z jej konsekwencji. Moja siostra bohatersko przeszła przez chorobę, a mój brat ogólnie dobrze sobie radzi i też jestem z niego dumna. ZGK wyremontowało mi podłogę i pomimo tego, że remont stał się stałym elementem mojego domu to jestem z tej podłogi bardzo zadowolona :)
A co będzie w nowym roku? Parę rzeczy chciałabym zmienić...
Niedługo skończę 49 lat i pomyślałam, że jestem już za stara na prace sezonowe i wolontariat. Muszę w końcu pomyśleć o sobie. Trochę egoizmu na pewno mi się przyda. Tak, takie właśnie stawiam sobie wyzwanie. Znaleźć stałą pracę! Swoją dotychczasową uwielbiam, ale nie daje mi ona poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji. A to, co powoduje u mnie frustrację, to właśnie brak pracy. Pozostawanie na utrzymaniu bliskich. Co jeszcze mogę postanowić? Może uda mi się trochę więcej biegać? I chciałabym spędzać więcej czasu na górskich wędrówkach. Mam nadzieję, że w 2018 roku uda mi się trochę powędrować. Chociażby tylko po moich ukochanych Sudetach. Choć moim wielkim marzeniem są Bieszczady...
Tak... nie ma co stawiać sobie zbyt wygórowanych wyzwań. W zasadzie wystarczy postarać się być dobrym człowiekiem i żyć w zgodzie z samym sobą.