czwartek, 31 grudnia 2015

Czas szybko ucieka. Zwłaszcza w grudniu. Tak naprawdę nie mam czasu na refleksje czy podsumowania. Każdego dnia obiecuję sobie, że coś napiszę i ciągle mi się nie składa :) Aż nadszedł 31 grudnia i ... koniec roku zbiegł się z końcem wspomnień o podstawówce.
Bal na zakończenie ósmej klasy. Słowo "bal" zostało użyte na wyrost. Była to zwykła dyskoteka na sali gimnastycznej. Nie mieliśmy ani odpowiedniego oświetlenia, ani dekoracji. Ale i tak bawiliśmy się świetnie. Na listach przebojów ciągle królowały "Dmuchawce, latawce..." Urszuli. Szkolne sympatie miały możliwość poprzytulania się w tańcu :) Aż tu nagle... do szkoły dotarła wiadomość, że w budynku, w którym mieszkała nasza klasowa koleżanka wybuchł pożar. Wybiegliśmy ze szkoły i pędzili w kierunku domu koleżanki. Budynek płonął intensywnie. Straszny widok. Nasza zabawa zakończyła się mocnym akcentem. Tak naprawdę nie pamiętam zakończenia. Było mi bardzo żal koleżanki i jej rodziny. Remont jej mieszkania trwał parę miesięcy. Niedawno, w trakcie przygotowywania wystawy, natrafiłam na zdjęcie z pożaru. Kiedy trzymałam je w ręku, powróciły wspomnienia z tego ostatniego szkolnego wydarzenia. Przed nami było jeszcze rozdanie świadectw i egzamin do szkoły średniej. Zostawialiśmy za sobą dzieciństwo. Czas, który okazał się najlepszym, najbardziej beztroskim i ciekawym etapem życia.
A w moim życiu pojawiła się siostra... Urodziła się odrobinę za wcześnie. Kiedy przyszła na świat, miała zaledwie 36 cm i ważyła 1300 gram. Troszkę więcej niż torebka cukru. I ta kruszynka wyrosła na kobietę :) Kobietę, która przed dwoma tygodniami została matką bliźniąt.


Pożar domu mojej koleżanki. 9 czerwca 1984 roku

piątek, 27 listopada 2015

Nieubłaganie zbliżał się czas wyboru szkoły średniej. A ja nadal nie miałam sprecyzowanych planów na przyszłość. Przez moment przyszło mi do głowy liceum ogólnokształcące, które bądź co bądź przedłużało moment wyboru zawodu o cztery lata. Ale jest rok 1984. Panuje pogląd, że po ogólniaku można jedynie stemplować znaczki na poczcie. To, że młody człowiek chciałby studiować, nie mieści się większości (z wyjątkiem nauczycieli) w głowie. Jak już tak bardzo chcecie marnować czas na nauce, to wybierzcie coś, co da wam solidny zawód. Czyli liceum zawodowe bądź technikum. 
Siedzieliśmy całą paczką w szkolnej stołówce i dyskutowaliśmy nad wyborem szkoły. Dla większości chłopaków wybór był prosty: zawodówka lub technikum samochodowe. W pewnym momencie Marek W. powiedział: chodź z nami do samochodówki. Będzie fajnie. Wyobrażasz sobie, jak będziesz super wyglądała w warsztacie na praktykach? W kombinezonie i umazana smarem...
No cóż... Marek najwidoczniej czerpał wiedzę z kalendarzy ściennych umieszczonych na garażowych ścianach. Popatrzyłam na paznokcie i zdecydowanie odrzuciłam propozycję :) A potem przeczytałam książkę Joanny Chmielewskiej "Wszyscy jesteśmy podejrzani". Biuro projektów? Dlaczego nie! Następną, przeczytaną przypadkiem, książkę Paukszty pt "Znak żółwia" potraktowałam już jak wyrocznię. Opowiadała o wakacyjnych przygodach studentów budownictwa. Klamka zapadła. Wybrałam technikum budowlane. Mój wybór wprawił rodzinę w osłupienie. Z każdej strony słuchałam: i co ty będziesz robiła po tej szkole, trzepała worki po cemencie? Tę samą szkołę wybrał Piotr B. do którego po cichu nadal wzdychałam. I tak, może niezbyt mądrze, dokonałam wyboru. Złożyłam wszelkie wymagane dokumenty w Zespole Szkół Budowlanych, do technikum budowlanego, na kierunek dokumentacja budowlana. Wybór szkoły bardzo podobał się babci... bo znajdowała się pięćdziesiąt metrów od miejsca zamieszkania. Bliżej już się nie dało :)

piątek, 20 listopada 2015

Dawno nie pisałam. Nie dlatego, że nie miałam o czym, ale zrobiłam sobie dobrowolny odwyk od komputera i internetu. Pogoda była fantastyczna, więc dużo spacerowałam. Tak zupełnie bezinteresownie. Żadnych zdjęć, żadnych relacji ze zdarzeń. Czasami taki relaks jest potrzebny. I okazuje się, że spokojnie mogę żyć bez cywilizacyjnych wynalazków. Zdecydowanie wolę realne życie od tego wirtualnego. Zrobienie porządku na strychu dostarcza wielu wrażeń. Zabawa z wnuczką w piratów, na materacu rzuconym na środku pokoju również. A łowy w lumpeksie... są jak fotograficzne safari w Afryce. 
Odcięłam się na ten czas nie tylko od internetu. Zrezygnowała z programów informacyjnych. Jedyną polityką z jaką miałam do czynienia były rozgrywki w "Ranczo". I pewnie nadal trzymałabym się z dala od komputera, ale musiałam odwiedzić lekarza medycyny pracy. Wizyta, jak to często ze mną i moim pisaniem bywa, stała się katalizatorem. 
Stałam na wprost wejścia do gabinetu i z nudów odczytywałam tabliczki. Najbardziej zainteresował mnie cennik usług: wizyta zwykła- 60 zł. badanie kierowców w zależności od kategorii od 100 zł do 200 zł. inne badania typu prace na wysokości czy w warunkach szkodliwych nawet nie zapamiętałam. Ale nie było tam niczego poniżej 100 zł. Gabinet czynny dwa razy w tygodniu po trzy godziny. A w poczekalni... kilkadziesiąt osób. Badanie polega zwykle na wypełnieniu paru rubryczek w dokumentach i ewentualnym zmierzeniu ciśnienia. Potrafię doskonale mierzyć ciśnienie, dlaczego nie zostałam lekarzem medycyny pracy??? Taka refleksja dopada mnie za każdym razem, kiedy przychodzi czas na wizytę u lekarza tej właśnie specjalizacji. Wizyta trwa jakieś 5 minut. 60 zł za 5 minut... niezła stawka :) Ja, pomimo wykształcenia, na 60 zł muszę jednak pracować 8 godzin :) Absolutnie nie zazdroszczę panu doktorowi. Ale za każdym razem, po wizycie w gabinecie analizuję swoją drogę edukacji i kariery zawodowej :)
Kiedy byłam małym dziecięciem chciałam zostać żołnierką. Wynikało to z klimatu, w którym się wychowywałam. Potem wyrosłam z tego, ale miłość do munduru we mnie pozostała. Z innych zawodowych marzeń? Chciałam zostać weterynarzem. Oczywiście wiedzę o zawodzie czerpałam z filmów " Koń Karino", "Elza z afrykańskiego buszu" ewentualnie z przygodowych książek dla młodzieży. Kiedy podzieliłam się tym pragnieniem z rodzoną, z niewyjaśnionych dla mnie powodów rozpoczęła się kampania anty. Mama zaangażowała nawet kolegę, technika weterynaryjnego do obrzydzania mi zawodu. Kiedy teraz o tym myślę, spowodowane było to zwykłą zazdrością. Jedyne technikum weterynaryjne znajdowało się w Jeleniej Górze, a tam własnie zamieszkał mój ojciec z kolejną żoną Grażyną. Może mama bała się, że moje relacje z ojcem się zacieśnią? Zupełnie inne były obawy mojej babci. Ona nie chciała dopuścić do mojego wyjazdu z domu. Internat? Przyjazdy tylko na weekendy? Absolutnie niemożliwe do zaakceptowania. I tym sposobem mama i babcia zostały wspólniczkami w niszczeniu moich planów zawodowych :)
Porzuciłam marzenia o weterynarii. Kompletnie nie wiedziałam, kim chciałabym zostać, jak dorosnę. Nauczyciele mówili, że powinnam zostać pedagogiem. Rzeczywiście świetnie sobie radziłam (zresztą radzę do dnia dzisiejszego) z dziećmi w różnym wieku. No, ale... liceum pedagogiczne znajdowało się w Świdnicy. Internat nie wchodził w rachubę, a dojazdy?"Dziecko, będziesz marzła na przystankach, przeziębisz się. Albo i dostaniesz zapalenia płuc i na pewno zostaniesz kaleką". Byłam wówczas jedyną osobą w rodzinie, która nie zamierzała kontynuować nauki w zawodówce. Zostanie sprzedawcą bądź gastronomem nie mieściło się w moich planach. Ale miałam twardy orzech do zgryzienia. Zazdroszczę dzisiejszej młodzieży, że mają w szkole psychologów, doradców zawodowych i inne możliwości. W moich szkolnych czasach decyzję co do przyszłości pozostawiano nam samym. Ewentualnie decydowali rodzice, co nie zawsze było korzystne dla ucznia. Tylko, czy piętnastoletni człowiek wie, co chce robić w życiu? CDN



piątek, 30 października 2015

Październik tego roku jest wyjątkowo piękny. Promienie słońca przebijające się przez gałęzie drzew, deszcz kolorowych liści, ciepło... Idziemy z wnuczką przez park. Czterolatka zatrzymuje się i mówi: babciu... jak tu pięknie!!! Jest rzeczywiście cudownie. 
Koniec października to też dyskusja nad wyższością katolickich świąt nad innymi, być może obcymi, ale popularnymi zwyczajami. Na portalach pojawiają się hasła, nawoływania do świętowania, czczenia, pamiętania...
Sama nie jestem religijna, ale bardzo lubię święto zmarłych. Ten dzień powoduje u mnie wyjątkowe wyciszenie i refleksję. Nad wszystkim. Życiem, śmiercią, przemijaniem...Wędruję po cmentarnych alejkach, odczytuję nazwiska, wspominam ludzi. Większość nazwisk jest mi znana. To specyfika małych miasteczek. O wielu osobach potrafię nawet coś powiedzieć. To ostatnie "osiedle" zrównuje wszystkich:dobrych-złych, wierzących-niewierzących, bogatych-biednych...Powoduje również refleksję nad życiem moich bliższych i dalszych krewnych. Tak się od paru lat składa, że spadła na mnie opieka nad grobami. A jest ich sporo. Zabieram więc potrzebny sprzęt i wyruszam. Nie wiem dlaczego, ale zawsze idę tą samą drogą. Zaczynam od prababci Adeli i babci Ziuty. Tę mogiłę porządkuję z przyjemnością. Babcie dały mi ogrom miłości i przywiązania. Wychowywały mnie jak umiały najlepiej. Zawsze opowiadam o tym, jak babcia Adela w czasie deszczu przynosiła mi do domu (drugie piętro w kamienicy) wiadro piasku i wysypywała w przedpokoju, żebym się nie nudziła i nie przeziębiła. Spełniała wszystkie moje zachcianki. A zimowymi wieczorami, kiedy czekałyśmy na powrót z pracy babci Ziuty, opowiadała mi różne historie ze swojego dzieciństwa. Tak bardzo żałuję, że byłam wtedy za mała, żeby je zapamiętać. Babcia Ziuta natomiast została babcią w wieku 42 lat, tak samo jak ja. Ale tak naprawdę zawsze wydawała mi się stara. Może dlatego, że dość szybko przeszła na rentę i utykała? Babcia była względem mnie bardzo zaborcza, ale kochała mnie nad życie. I bardzo chciała uchronić przed sytuacjami, które ją właśnie spotkały. Babcia Ziuta nie znosiła żółtego koloru. Kiedy ktoś na urodziny bądź imieniny przyniósł jej żółte kwiaty, była gotowa się obrazić. Wszyscy o tym wiedzieli, więc nie mam pojęcia dlaczego ciocia ciągle stawia na jej mogile żółte kwiaty? 
Następny przystanek to grób mojej malutkiej siostrzyczki. Nigdy jej nie widziałam, urodziła się w piątym miesiącu i ponoć żyła tylko pół godziny. Czasami zastanawiam się, jakby to było, gdyby mama donosiła szczęśliwie tę ciążę? W tej chwili miałaby 37 lat. Następny w kolejności jest grobek moich dzieci. Traumatyczne przeżycia... W każdej ciąży miałam problemy z donoszeniem. Z Anią mi się nie udało. Urodziłam w piątym miesiącu, w ogromnych bólach i z zagrożeniem życia. Żyła króciutko, 15 minut. Ale będący wtedy przy mnie lekarz zachował się bardzo przyzwoicie. Zapytał czy chcę jej nadać imię i czy ma ją ochrzcić... W tym samym grobku pochowaliśmy jeszcze jedno nasze dziecko... bezimiennie. Kiedy doszło do poronienia, również w piątym miesiącu, lekarka, która była wtedy przy mnie nie była taka ludzka. W szpitalu w Ziębicach... obudziłam się z narkozy po czyszczeniu i zapytałam o płeć dziecka. Odpowiedziała, że się nie przyglądała, bo to nie dziecko tylko płód i w ogóle jeszcze nie można tego określić. A tak w ogóle to jest sobota i ona spieszy się po nocce do domu. Zawinęli to moje dzieciątko w ligninę i gdzieś tam upchali na balkonie. A potem co parę minut ktoś do mnie przychodził i pytał co zrobię z płodem... Pochowaliśmy bezimiennie w grobie Ani. Nie mam pojęcia czy miałam syna czy córkę? Na pewno miałam dziecko. Ja wiem, że ono tam spoczywa, bez względu na to, czy na nagrobku widnieje napis czy nie.
Następnego odwiedzam dziadka Antka. Wczoraj odkryłam, że dziadek żył tylko 65 lat. Ale od zawsze wydawał mi się stary. Z dziadkiem nie mam specjalnie miłych wspomnień z dzieciństwa. Pił dość intensywnie, zostawił babcię i poszedł szukać przygód z innymi kobietami. A babcia nigdy nie związała się z żadnym innym mężczyzną. Chociaż miała adoratorów. Ale była całe życie nieprzychylna mężczyznom. A dziadek, jak go młodsza pogoniła... wracał do babci, zwykle pijany, siadał na schodach i wołał: Dziunia! wpuść mnie! I takim właśnie go zapamiętałam. Zmarł w domu opieki, w którym niezwykłym zbiegiem okoliczności mieszkał w jednym pokoju z moim teściem, którego życie przebiegało bardzo podobnie. 
Dochodzę do grobu wujka Ryśka... żył lat 41, krótko ale intensywnie. W swoim życiu doczekał trójki dzieci, trzech ślubnych żon i nieznaną liczbę kochanek. Tyle, że nie ma kto zaopiekować się jego mogiłą. Zmarł dokładnie w tym samym dniu, w którym moje bezimienne dziecko. Upadł na ulicy, w pobliżu mojego domu. Znalazł go i udzielał pomocy mój mąż. Niestety... nie udało się go uratować. Zawsze, kiedy pochylam się nad jego grobem, wygłaszam tyradę o żonach, dzieciach i kochankach... i o tym, że jego grób ciągle pozostaje pod moją opieką. 
Wujek Janek... żył lat 39. Ten z kolei nie miał nadmiaru kobiet. Doczekał tylko jednego dziecka... syna, z którym absolutnie nie mam kontaktu. Pił. Nie da się ukryć. W młodości nawet chuliganił. Potem wyjechał na Górny Śląsk w poszukiwaniu lepszego życia. Chyba mu nie wyszło, bo wrócił i zamieszkał z babcia. W wieku 35 lat ciągle nie wiedział, co chce w życiu osiągnąć. Pewnego dnia przyszłam po pracy odwiedzić babcię. Babcia poprosiła, żebym obudziła Janka (nie wiedzieć czemu, byłam jego ulubienicą i tylko mi udawało się go do czegokolwiek przekonać). Poszłam do jego pokoju i znalazłam... był żółty, sztywny i zupełnie nieżywy. Zmarł w śnie. I jego mogiła pozostaje pod moją opieką. Pamiętam jak kiedyś wpadł na pomysł, żeby przynieść mi królika na obiad... oczywiście żywego :) Rozwiązałam tego królika i puściłam wolno w mieszkaniu. Po paru dniach chodził za mną jak pies. Walczył z psem o dominację. Kopał tylnymi nogami. A kiedy po paru dniach Janek zobaczył, że królik nie skończył w potrawce... zabrał go ode mnie i niestety... przerobił na potrawę. Nie jadłam, nie byłabym w stanie zjeść zwierzątko, z którym spędziłam parę dni.
Na końcu mojej wędrówki znajdują się groby cioci Hani i babci i dziadka Talarków. Tu mogę spokojnie usiąść i podumać. Mogiły są zadbane. Dla odmiany druga strona mojej rodziny, ta po mieczu, dba. Nie szuka przeszkód. I właśnie przy ich mogiłach zwykle spotykamy się większą, rodzinną grupą. Tak jak za życia babci i dziadka spotykaliśmy się w ich domu...
Bardzo lubię święto zmarłych, osobiste odwiedzanie grobów, palenie zniczy... 
Dla tych, których nie mogę odwiedzić zapalam znicz pod krzyżem, nie na facebooku... 

piątek, 23 października 2015

Koniec października sprzyja rozmyślaniom o tych, którzy już odeszli do lepszego świata. Wczoraj, przy okazji pobytu w Braszowicach, odwiedziłam przyjaciela... Bez trudu odnalazłam jego grób. Schludny, zadbany grobowiec... jakoś tak mało pasujący do Andrzeja. Tylko fotografia, na której widnieje oblicze z niesforną fryzurą... Rzadko mi się to zdarza, ale łza mi się w oku zakręciła. Zastanowiłam się, gdzie, w którym miejscu byłby teraz, gdyby dane mu było przeżyć tych dwanaście lat. Jego córka ma już swoją rodzinę. Jakim byłby dziadkiem? Tego już się nie dowiemy.
A dzisiejsze przedpołudnie spędziłam na cmentarzu. Wiadomo, porządki. Praca przy mogiłach, w samotności... i znowu refleksje. Każda cmentarna alejka jest miejscem ostatecznego zakwaterowania wielu znajomych. I właśnie im chciałabym poświęcić dzisiejszy wpis. Właściwie nie wiem, od kogo rozpocząć. Może więc w kolejności mijanych mogił.
Arek Zielonka... zginął w wypadku motocyklowym zaraz po zakończeniu służby wojskowej. Jedynak. Chodził do technikum budowlanego, do niższej klasy. Pozostawił żal i smutek rodziców. O wielkim smutku jego matki wiem bardzo dużo, bo przez wiele lat byłyśmy koleżankami z pracy. To, co jej zostało to smutek, samotność i życie wspomnieniami. I tak chyba jest do dzisiaj...
Aldona Petryszyn, koleżanka z klasy w czwórce. Zmarła w wieku 10-11 lat? Powikłania po operacji na wyrostek. Nie było mnie z Ząbkowicach, kiedy koleżanki i koledzy żegnali Aldonę. Jasiu Kruk... znajomość z Jasiem była krótka. Podpowiadałam mu na egzaminie wstępnym do technikum. W rezultacie Jasiu pozostał jednak w zawodówce i znaliśmy się jedynie na "cześć". Zginął w wypadku samochodowym. Nie dożył swojego ćwierćwiecza. Ewa Wiatrowska... pamiętam jej czarujący uśmiech i prześliczne, długie, kręcone, kasztanowe włosy. Dziewczyna z gatunku tych zawsze uśmiechniętych, radosnych... Znałyśmy się z budowlanki. Ona chodziła do klasy handlowej, czy gastronoma? Dokładnie nie pamiętam. I pomimo tego, że nasza znajomość była raczej luźna, nigdy nie przeszła obok bez przywitania. Zmarła na skutek zaczadzenia, w czasie kąpieli, razem ze swoim chłopakiem. I tak razem spoczywają w jednej mogile. Młodzi ludzie, którym nie dane było założenie rodziny, poczęcie dzieci... Razem na wieki... Uczestniczyłam w ich ceremonii pogrzebowej. Byłam już wtedy matką. Ostatnia mogiła, którą mijam... spoczywa w niej Bożena Lewańczyk, koleżanka, druhna z harcerstwa. Bożena zginęła w nieszczęśliwym wypadku pod koniec wakacji. Usnęła w pociągu i przespała stację, na której miała wysiąść. Wyskakiwała w biegu z pociągu i wpadła pod nadjeżdżający z przeciwka. Miała zaledwie 18 lat. Pogrzeb Bożeny był ogromnym przeżyciem dla całej ówczesnej braci harcerskiej. Nigdy nie zapomnę przemówienia dh Dziadka Pokryszki, w którym tak pięknie mówił o niebiańskich polanach, na których kiedyś spotkamy się przy ognisku...
Młodzi ludzie, którzy być może gdzieś tam żyją w lepszym, równoległym świecie... Pamięć o nich przetrwała, więc żyją... żyją w sercach bliskich, w pamięci znajomych, w obrazach z przeszłości...
"Życie ludzkie jest jak płomień świecy. Może zostać w każdej chwili zdmuchnięte, ale może wypalić się do końca. W obu przypadkach jednak zgaśnie..."

wtorek, 20 października 2015

A teraz opowieść drastyczna... w żadnym wypadku nie powinni tego czytać miłośnicy zwierząt. Najważniejsze jest to, że bohaterki tej opowieści nigdy więcej doświadczenia nie powtórzyły :) I tyle tytułem wstępu.
Sylwester roku 1983/1984. Oj, pozostał w pamięci wielu osób. Najczęściej opowiadany w formie anegdoty. 
Mając lat prawie piętnaście dojrzałam do decyzji o zorganizowaniu sylwestrowej domówki. Oczywiście w pustym mieszkaniu mamy. Zebrałyśmy się w pięć osób: Mariola, jej kuzynki Grażyna i Bożena, koleżanka z mojej klasy Kasia R. i ja. Grażyna była jedyną osobą pełnoletnią w naszym gronie. Zaopatrzyła nas w dostępne w owym czasie wino typu "Sangria", sztuk jeden. I w temacie alkoholu to było wszystko. Obowiązkową muzykę puszczałyśmy z magnetofonu szpulowego, czterościeżkowego marki Grundig. Brzmi tajemniczo? Żeby mieć muzykę na tych taśmach, spędziłyśmy parę sobót na słuchaniu listy przebojów programu III Polskiego Radia, prowadzonej przez Marka Niedźwieckiego. Strona duchowa była zabezpieczona, należało jeszcze zadbać o ciało. Mieszkanie było opuszczone, więc nie ogrzewane. A sylwestry kiedyś były mroźne. Trzeba było temu zaradzić. Zaangażowałyśmy więc młodszych braci Bożeny i Grażyny. A ci przytargali nam na sankach... worek z węglem. Aż bałam się zapytać skąd pochodził. A pochodził... z kotłowni Osiedla Słonecznego. Przebył na sankach długą drogę, bo moje osiedle i osiedle Słoneczne oddzielała wówczas jednostka wojskowa. Węgiel już miałyśmy, ale okazało się, że w domu nie ma żadnego wiadra. Jedynym znalezionym pojemnikiem był... dziecięcy nocnik. Posłużył nam za wiaderko. W zasadzie nie wiem dlaczego nie dokładałyśmy bezpośrednio z worka, tylko uparły się na wiaderko :)
A kiedy w domku zrobiło się już ciepło, dziewczyny, a właściwie tylko Mariola postanowiła skorzystać z kąpieli. To nie były czasy, w których wszyscy posiadali łazienki. Mariola dość długo zbierała się do kąpieli. W tym czasie dziewczyny dojrzały stojący w kuchni elektryczny rożen. O, jak fajnie byłoby zrobić kurczaczka z rożna... Rok 1983, nie ma w sklepach ogólnie i ciągle dostępnych kurczaków. Powzdychałyśmy trochę i sprawa kurczaka odeszła w niepamięć. Ale... Widocznie bracia Bożeny i Grażyny chcieli jakoś się przysłużyć temu sylwestrowi :) Wyszli po cichu z mieszkania. Wrócili po jakimś czasie z... żywym kurczakiem. W każdym bądź razie wydawało nam się, że z kurczakiem. Co my zrobimy z żywym kurczakiem??? Na to Bożena stwierdziła, że pochodzi ze wsi i doskonale wie, co należy zrobić. Zażądała ode mnie jakiegoś narzędzia mordu! Niestety, dysponowałam jedynie tępym, obiadowym nożem. I tym nożem Bożena przystąpiła do mordowania kurczaka... O matko! Uciekłyśmy wszystkie do pokoju. Biedne stworzenie zostało pozbawione życia w sposób bardzo drastyczny. Następnym etapem przygotowywania posiłku było pozostawienie zwłok w misce, w celu ... no właśnie, o co chodziło? Chyba, żeby krew wyciekła czy coś takiego. Zwłoki złożyłyśmy w misce, w łazience. I w tym momencie Mariola postanowiła się wykąpać. Napuściła wody do wanny, rozebrała się i... w tym momencie do kurczaka wróciły jakieś siły życiowe. W każdym bądź razie zaczął podskakiwać w tej misce, obryzgując krwią całe ściany w łazience. A nie były to niestety kafelki. Mariola z wielkim krzykiem wyskoczyła z wanny i nagusieńka wybiegła do pokoju. Zwłokami zajęła się oczywiście Bożena. Ja nie chciałam absolutnie na to patrzeć. Po ujarzmieniu zwierza, Bożena przystąpiła do skubania a potem do tych wszystkich czynności związanych z przystosowaniem do spożycia. I wtedy, w trakcie sekcji okazało się, że jest to kura, do tego nioska. Co by to nie znaczyło. Trudno, życie straciła, należało ją skonsumować. Opaćkana wszelkimi przyprawami trafiła na rożen. Tyle, że mięsa było z niej niewiele. Zresztą straciłyśmy apetyt.
W końcu dotrwałyśmy do północy. Przywitałyśmy Nowy Rok łykiem wina i położyłyśmy się spać. Żadnych ekscesów. Biedną kurę pamiętam do dziś. Miałam jeszcze trzy przypadki z żywymi zwierzętami przeznaczonymi do konsumpcji. Wszystkim darowałam życie :) W prawdzie wszystkie skończyły w garnku, ale nie z mojej ręki. Ba, ja ich nawet nie skonsumowałam :)
Ale, gdyby nie to zdarzenie z kurą, o czym miałabym pisać? A tak, sprawa kury jest co prawda plamą na mojej psychice, ale wyciągnęłam z tego doświadczenia wnioski.

sobota, 17 października 2015

Miałam w podstawówce pewną zaletę... puste mieszkanie :) Na zakończenie siódmej klasy postanowiliśmy zrobić w nim prywatkę. Dziś pewnie zadowolilibyśmy się chipsami i paluszkami. Ale wtedy postanowiłyśmy z dziewczynami zrobić wypasione przyjęcie. Na dzień przed planowaną domówką zebrałyśmy się w mieszkaniu i przygotowały sałatki, ciasteczka, kanapki.Chłopakom powierzyłyśmy zadanie załatwienia napojów. Nie, nie było alkoholu. Ekstrawagancją było u nas nawet palenie papierosów. Zresztą nie pamiętam czy ktoś palił? Na naszym przyjęciu królowała oranżada w szklanych butelkach. 
Nie wiem, czy opowiadałam już historię o Rysiu B. i jego mamie? Która oskarżała nas o znęcanie się nad Rysiem i niecne konszachty ze staruszkami z domu starców koło zamku :) Kiedy kupowaliśmy transporter oranżady w sklepie popularnie nazywanym Jedynką, pojawiła się nie wiadomo skąd mama Rysia B. Zobaczyła chłopaków stojących przy kasie i zaczęła wyzywać od bandytów, chuliganów itp. A oni starali się jak najszybciej zapłacić za oranżadę i zniknąć ze sklepu. Zrobili to chyba w jakiś rozpaczliwy sposób. Matka Rysia nadal wygrażała i posyłała w ich kierunku niecenzuralne słowa, ludzie w sklepie pomyśleli chyba, że oni tę oranżadę kradną i... naraz ruszyła za nami pogoń! Obciążeni oranżadą zdołaliśmy umknąć i schronić się w korytarzu domu Marka J. obok ratusza. Staliśmy tam zdyszani i baliśmy się wychylić. Pomimo przeszkód, oranżada dotarła na domówkę. Kolejnym, niezbędnym elementem prywatek była muzyka. Nie mieliśmy żadnego wypasionego sprzętu. Zwykły kaseciak i parę kaset. Przebojem było "Dmuchawce, latawce" Urszuli. Piosenka w pełni zaspakajała nasze potrzeby. Była długa i romantyczna, więc mogliśmy się dyskretnie przytulać. Aby stworzyć klimat, zasłoniliśmy zasłony. W końcu był to czerwiec, więc dzień jasny i długi. Bawiliśmy się doskonale, maglując te "Latawce..." do bólu. A potem... nie mogło być inaczej. Bawiliśmy się w butelkę :) O rety, ale oszukiwaliśmy! Żeby tylko butelka trafiła na odpowiednią sympatię. Zabawa skończyła się przed jedenastą wieczorem. Wszyscy razem, grzecznie wracaliśmy przez park i próbowaliśmy złapać w dłonie świetliki. I tyle było naszego rozpasania :) 
A  i tak sąsiedzi byli oburzeni. Na drugi dzień dziewczyny przyszły pomóc mi w sprzątaniu i tyle. Robiłam jeszcze w tym mieszkaniu ze trzy prywatki i jednego niezapomnianego sylwestra, ale o nim znacznie później :)


czwartek, 15 października 2015

Piszę coraz częściej bo... No właśnie, dlaczego? Mam więcej czasu? Jesienna pogoda sprzyja rozważaniom? W zasadzie wszystkiego po trochu. Ale z częstszym pisaniem wiąże się pewien konflikt; z jednej strony chciałabym dojść w swoich wspomnieniach i rozważaniach do czasów współczesnych, a z drugiej, z podstawówką wiąże się tak wiele fantastycznych zdarzeń, że ciągle żal mi ją opuszczać.
Na początku ósmej klasy pojawiła się w szkole nowa nauczycielka. A właściwie praktykantka. Pracowała głównie w sekretariacie i chyba miała na imię Gosia. Młoda, ładna, miła. Chłopaki zaczęli ją adorować. A ona zapewne chciała się zintegrować z młodzieżą. Zaproponowała nam kilka wyjazdów na rajdy. Młodość i uroda Gosi wygrały z doświadczeniem Wójcika i Becka. Bardzo szybko i chętnie zebraliśmy grupę, z którą pojechaliśmy na dwudniowy rajd do Zagórza. Zwiedzaliśmy okolicę, nocowali w schronisku. Nie pamiętam nazw zdobytych szczytów czy zwiedzonych zamków, bo wtedy od nazw ważniejsza była ilość zdobytych punktów do GOTu. Jeździliśmy z nią w góry parokrotnie. Ale też nie rezygnowaliśmy z wyjazdów z Wójcikiem i Beckiem, z którymi zwiedziliśmy Jaskinię Niedźwiedzią, Kletno, Marię Śnieżną... W końcu doczekaliśmy końca roku szkolnego. Ciepły, słoneczny czerwiec zachęcał do biwakowania. Zaproponowaliśmy Małgosi, żeby pojechała z nami jako opiekunka pod namioty na pobliskie Bartniki. Tuż przed wyjazdem, kiedy byliśmy już spakowani, Gosia poinformowała nas, że nie może jechać i musimy odłożyć wycieczkę na inny termin. Popatrzyliśmy z żalem na nasze spakowane plecaki. Część z nas postanowiła wrócić do domu. A parę osób, w tym ja, podjęliśmy błyskawiczną( i niewątpliwie bardzo głupią) decyzję o samodzielnym wyjeździe. Kto wtedy pojechał? Ja, Andrzej Świrek, Marek W., Marek J., Artur Ś. Chyba nie było z nami nikogo więcej. Wsiedliśmy do pociągu i pojechali do Kamieńca. A stamtąd, pieszo, doszliśmy na Bartniki. I okazało się, że niezorganizowane biwakowanie wcale nie jest łatwe. Przez jakiś czas szukaliśmy odpowiedniego miejsca do postawienia namiotów. Byłam zaopatrzona w dwuosobowy, ciężko zdobyty przez ciocię namiot. Chłopcy mieli drugi, większy dla siebie. Kiedy w końcu znaleźliśmy, wydawałoby się doskonały plac na biwak...okazał się podmokłym, śmierdzącym kawałkiem gruntu. Za toaletę mogły nam służyć wyłącznie pobliskie krzaki. Nie mieliśmy butli, musieliśmy rozpalić ognisko. I tu pojawił się kolejny problem. Brak dostępu do wody pitnej, a tej z jeziora, nawet w największej desperacji nie odważyliśmy się użyć. Pokonując kolejne przeszkody dotrwaliśmy do wieczora. No i objawiła się kolejna niedogodność. Żaby. Wstrętne, hałaśliwie kumkające żaby. Robiły tyle hałasu, że nie mogliśmy swobodnie rozmawiać. W pewnym momencie Andrzej, albo Marek J., nie pamiętam dokładnie, wyciągnął z plecaka butelkę alkoholu. Większość z nas nie przejawiła ochoty na picie. Andrzej uznał nas za drętwiaków i świętoszków, i postanowił napić się z Markiem J. Nie wiem ile tego wypili. W pewnym momencie zaczęły im przeszkadzać żaby. Zabrali po patyku i poszli je uciszać. W trakcie tego zajęcia Andrzej wpadł do wody. Tu muszę przyznać, że Marek W, Artur i ja wykazaliśmy się rozsądkiem i odpowiedzialnością. Wyciągnęliśmy Andrzeja z wody i przebrali w suche ciuchy. Potem chłopcy zaproponowali, żebym odstąpiła pijakom swój namiot i przenocowała razem z nimi. A kiedy upychaliśmy Andrzeja w namiocie, zorientowaliśmy się, że zniknął Marek. Chłopcy wyruszyli na poszukiwania. Odnalazł się wiszący na uszkodzonej wieżyczce ratowniczej. Później dowiedzieliśmy się, że nie umiał pływać, więc ta wędrówka mogła skończyć się tragicznie. Ale to jeszcze nie był koniec naszych udręk. W nocy Andrzej zaczął wymiotować, a Marek darł się w niebo głosy, żeby go wypuścić z namiotu. Chyba nawet wytrzeźwiał. Rano panowie przystąpili do prania namiotu, ale jeszcze wiele lat po tym zdarzeniu, w namiocie podawało drożdżami.
Rano, po szybkim i skromnym śniadaniu, postanowiliśmy przenieść namioty w inne miejsce. Nasza wolność i samodzielność zaczęła nas nudzić. Nawet nie kąpaliśmy się w jeziorze. Dokuczał nam brak wody. Zrobiliśmy zrzutkę i przystąpili do losowania, kto ma iść do wsi po jakieś napoje. Wypadło na mnie i Andrzeja. Okazało się, że to tego wiejskiego sklepu jest kawał drogi. Kiedy tam dotarliśmy, za wszystkie pieniądze kupiliśmy popularny wtedy napój "Złotą Rosę"

Zapakowaliśmy butelki do worka po namiocie i... ciężkie. A przed nami długa droga przez most. Popatrzyłam na drugą stronę rzeki. W niewielkiej odległości dostrzegłam nasze namioty. Czyli są blisko, tylko droga przez most jest daleka. Zaproponowałam więc Andrzejowi, żebyśmy przeszli wpław, przez rzekę. Popukał się po głowie. Ale ja byłam przekonana, że to dobry pomysł. Rzeka wyglądała na płytką. Wyraźnie widziałam na dnie żwir i kamienie. Zdjęłam buty i weszłam do wody.Nie było innej opcji, Andrzej poszedł za mną. Oczywiście, że przez całą przeprawę wyzywał mnie od idiotek, ale szedł. Tuż przed wyjściem na drugi brzeg koryto rzeki stało się głębokie a nurt rwący. Straciłam grunt pod nogami i zaczęłam się najzwyczajniej topić. Andrzej porzucił worek z napojami i przystąpił do ratowania. Udało nam się. Wyczołgaliśmy się na brzeg. Nawet nie straciliśmy napojów. Leżeliśmy mokrzy, zziajani i przestraszeni na brzegu. W ogóle nie zwracałam uwagi na to, że mam ubranie przyklejone do ciała, co znacznie podkreślało moje wdzięki :) Ale Andrzej to dostrzegł. W pewnym momencie rzucił się na mnie dość namiętnie, a ja z zaskoczenia zdrętwiałam. No i zobaczyłam męską erekcję w całej krasie. Tak naprawdę było to moje pierwsze, tego typu doświadczenie. Andrzeja udało mi się poskromić i wytłumaczyć, że dla mnie jest tylko i wyłącznie przyjacielem, a "te sprawy" jeszcze mnie nie interesują. Ot, dojrzewanie...
Wróciliśmy do kolegów lekko zażenowani. Może nawet zawstydzeni. 
Nadszedł wieczór, a ja uznałam, że ten biwak już mi się znudził. Spakowałam plecak i postanowiłam wracać do domu. Po pewnym czasie wszyscy uznaliśmy, że idziemy. Kiedy dotarliśmy na dworzec PKP w Kamieńcu, okazało się, że pociąg mamy dopiero nad ranem. Ale i tak nikt się nie zainteresował grupą małolatów na dworcu, z plecakami, w nocy. Cierpliwość nigdy nie była moją mocna stroną. Grupa się podzieliła. Dwie osoby zostały a trzy postanowiły jechać stopem. Kto postanowił łapać stopa? Oczywiście ja i Andrzej oraz Marek W. Samochód udało nam się zatrzymać dość szybko. I tak dotarliśmy do domu. O naszym samodzielnym biwaki nie powiedzieliśmy nikomu. I tym sposobem prawda po raz pierwszy wychodzi na jaw :)
Życie nie polega na tym, żeby nie popełniać błędów. Najważniejsze jest to, żeby wyciągać prawidłowe wnioski i naukę na przyszłość. Nam się udało powrócić całym i zdrowym. Widocznie opatrzność miała w stosunku do nas inne plany. 


środa, 14 października 2015

Dziś dzień nauczyciela !!! I chociaż szkoła już dawno została za mną, to co zawdzięczam swoim nauczycielom ciągle żyje we mnie. Pogoda barowa, wiec sprzyja rozważaniom. Wrócę więc do samego początku mojej edukacji.
Absolutnie nie pamiętam mojej nauczycielki z pierwszej klasy w Zawierciu. Pół roku szkolnego widocznie było dla mnie za mało, żeby wyrobić sobie jakiekolwiek zdanie. Jedyną rzeczą, która utkwiła mi w pamięci, to śpiewanie hymnu klasowego przed każdą pierwszą lekcją:"Gdy dzwoneczek się odezwie biegniemy do szkółki, by pracować (coś tam coś tam) jak robocze pszczółki. Dana moja dana, szkółko ukochana, chętnie cię witamy, bo szczerze kochamy". Nie wykluczone, że teraz lekcje rozpoczynałaby modlitwa. Ale ja swoją edukację rozpoczęłam w świeckiej, socjalistycznej szkole. A potem nagle, nocą, opuściłam Zawiercie i pojawiłam się w Szkole nr 4 w Ząbkowicach. Wychowawczynią była pani Grudzień. Bardzo spokojna i cierpliwa nauczycielka. Tylko nie wiem dlaczego pamiętam również lekcje z panią Zub (matematyka) i panią Pater (przyroda). Pani Pater pewnie o tym nie wie, że nauczyła mnie na całe życie, co to jest cudza wartość intelektualna. A było to w trzeciej klasie podstawówki. Nie pamiętam czy miała z nami zastępstwo, czy może robiliśmy zadanie w ramach jej lekcji. W każdym bądź razie mieliśmy napisać wiersz albo opowiadanie. A ja, z czystego lenistwa tylko troszeczkę przerobiłam znany mi na pamieć tekst ze Świerszczyka (to było takie pisemko dla dzieci). O tym, że plagiat jest niedozwolony uświadomiła mi stawiając dwóję. I była to chyba moja pierwsza w życiu dwója. A potem znowu spakowałam manatki i wyjechałam do Zawiercia. W czwartej klasie byłam tylko pół roku i znowu nie zapamiętałam żadnego z nauczycieli. Zapamiętałam zdarzenia, ale nie nauczycieli. Po pół roku znowu wyjazd. Tym razem do Myszkowa. A w Myszkowie...zapamiętałam do dzisiaj dwie nauczycielki; jedną dobrze, drugą źle :) Ale obie czegoś mnie nauczyły. Pani Wrona, polonistka i wychowawczyni. Zaszczepiła we mnie miłość do teatru, występów, recytacji...W czwartej klasie napisałam skromną nowelkę, bardzo mocno wzorowaną na nowelach Prusa. Pisałam o samotności i marzeniach pewnej niewidomej dziewczynki. Pani Wrona przeczytała, oceniła i poradziła, żebym pisała bardziej samodzielne teksty, żebym dużo czytała, zdobywała wiedzę... Bardzo lubiłam, kiedy zadawała nam do napisania wypracowania. Zresztą lubię pisać do dzisiaj. Natomiast nazwiska drugiej nauczycielki nie wymienię. Uczyła matematyki i była na najlepszej drodze do zniechęcenia mnie do tego pięknego przedmiotu. Oceniała mnie bardzo źle i niesprawiedliwie, bo nie należałam do jej ulubieńców. Ale nauczyła mnie walczyć o swoje. Zrobiła ze mnie wojowniczkę, co mi się wielokrotnie w życiu przydało. Połowa szóstej klasy i znowu zmieniam szkołę i nauczycieli. Pojawiam się w ząbkowickiej jedynce. I spotykam nauczycieli, do których do dnia dzisiejszego czuję sentyment i sympatię. Pozwolę sobie napisać parę słów o każdym. Pani Rajczakowska, polonistka i wychowawczyni. Bardzo spokojna i ciepła osoba. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek krzyczała. Ale błąka mi się po pamięci wizja tego, że kiedyś doprowadziliśmy ją do płaczu. Nie wiem z jakiego powodu, ale co by to nie było, pragnę ją za to przeprosić. Parę lat temu zrobiłyśmy sobie spotkanie, niestety w małej grupie samych pań, uczennic klasy B z jedynki. Przyszła na to spotkanie pani Rajczakowska i pani Ela Jaszek (wychowawczyni klasy I-III, do której niestety wtedy nie chodziłam). Pani Rajczakowska przyniosła ze sobą na spotkanie książkę, którą podarowaliśmy jej na koniec ósmej klasy. Wszyscy byliśmy w niej podpisani. No i pamiętała nasze imiona i nazwiska. Po ćwierć wieku :) Następną osobą, która odcisnęła na mnie swoje piętno była pani Tutaj, matematyczka. Nie wszyscy za nią przepadali, bo wiadomo, matematyka nie należy do ulubionych przedmiotów. Pani Tutaj odbudowała moją wiarę w swoje matematyczne umiejętności. I za to jestem jej wdzięczna. Janusz Wójcik, historyk, już nieżyjący. W tych trudnych czasach pokazał mi historię w sposób prawdziwy, bez upiększeń. Miał swoje wady, ale i tak wspominam go z ogromnym sentymentem. Czesiu Mostowy, plastyka i muzyka. Nie wmówił mi, że jestem uzdolniona muzycznie, ale pokazał, że muzyka to nie tylko umiejętność grania czy śpiewania, ale również słuchania. To dzięki tym lekcjom potrafię słuchać, znam kompozytorów i ich dzieła, a przynajmniej te najistotniejsze i wiem co to jest opera, operetka, balet. Wiem, co to jest uwertura oraz to, że malowanie na olejno i obraz olejny to nie jest to samo :). Pani Kosmaty, geografia... już kiedyś pisałam o tym, jak zaszczepiła we mnie chęć poznawania świata, nawet teoretycznie. Pokazała, że książka geograficzna również może być ciekawa. Dzięki niej potrafię posługiwać się mapą i wiem, że Podkarpacie i Karpacz to nie to samo miejsce :) Pani Wasyluk, chemiczka... do dnia dzisiejszego wiem, że podczas elektrolizy wody nie należy mieszać elektrod, bo mieszanina pioronująca jest naprawdę wybuchowa. Pokazała nam chemię nie tylko teoretycznie, ale również w doświadczeniach. Pan Rajczakowski, fizyk i dyrektor. Jemu zawdzięczam to, że fizyka nie była żadną czarną magią. Zachęcił mnie do rozwiązywania zadań z książki dla studentów, Kruczka. Pani Goryl, zajęcia praktyczno- techniczne. Do dzisiaj przyszycie guzika nie stanowi dla mnie problemu. Zresztą jeżeli chodzi o naprawy, to z moich umiejętności korzysta cała rodzina. Pani Krysia Gawęda, już nieżyjąca, nauczyła mnie, że ruch jest ważny. I że nie trzeba być wyczynowcem. Nigdy nie korzystałam z wymówki o niedyspozycji. Zawsze ćwiczyłam na w-fie. I została mi jeszcze jedna osoba. Nie wpłynęła na mnie w jakiś szczególny sposób. Tak naprawdę nawet jej nie lubiłam. Ale wiedzę mi jednak przekazała. To pani Jarema od biologii. Nie należała do osób wylewnych. Ale była dobrym nauczycielem. A potem przyszedł czas, w którym należało pożegnać podstawówkę i pójść dalej wybraną przez siebie drogą. Wybrałam budowlankę, a wraz z nią wielu cudownych nauczycieli. Pani Zajączkowska, moja ukochana polonistka, pani Narwojsz, historyczka, pani Miszkiewicz, matematyczka. Jej zawdzięczam bardzo dużo. Starała się rozwijać moją matematyczną wiedzę. Niestety skrzydła mi odpadły, gdy przeniosłam się na wydział zaoczny. Tam liczyło się tylko ZZZ. Z moich umiejętności chętnie korzystał matematyk, ale niestety nie nauczył mnie niczego nowego. Tak samo było z językiem polskim, fizyką, chemią. Z budowlanki został mi jeszcze pan Figzał, fizyk. W ramach lekcji prowadziliśmy ze sobą zacięte dyskusje. Fajne były te lekcje. Nie tak dawno spotkałam w parku panią Jakóbczyk, nauczycielkę chemii. Siedziałyśmy razem na ławeczce i zerkały na swoje wnuki, wspominając oczywiście szkołę. Bo z moimi nauczycielami utrzymuję kontakt do dzisiaj. To fantastyczni ludzie. I za to w dniu dzisiejszym składam im najserdeczniejsze podziękowania.
To nasze spotkanie po latach. 
W środku pani Jaszek i pani Rajczakowska

wspominany już przeze mnie wielokrotnie
Janusz Wójcik

Stanisław Beck uczący chłopców W-F
nasz opiekun wszelkich rajdów i wycieczek



wtorek, 13 października 2015

Ze względu na pogodę za oknem, oddałam się rozmyślaniom o jesiennej melancholii. I... doszłam do być może dziwacznych wniosków. Uważam, że melancholia jest w nas. I nie ma nic wspólnego z porą roku :) Pogoda jest może byle jaka, jesień niesie ze sobą sporo problemów, a ja... ja jestem pomimo wszystko pełna pozytywnej energii. Parę dni temu wypełniałam pewien test w urzędzie. I pani mówi do mnie: niech pani trochę ponarzeka, bo mi profil źle wychodzi. Musiałam więc ponarzekać. Choć zrobiłam to niechętnie. 
Bo tak naprawdę nie mam powodu do narzekań. Oczywiście, że staję przed wyborami, mam problemy, które staram się rozwiązywać, brakuje mi czasem pieniędzy i ciągle nie mogę trafić szóstki w LOTTO. Ale to wszystko to pikuś.  Bo z drugiej strony nie muszę borykać się z żadną chorobą. Zwykłe strzykanie w kościach, ból pleców czy łokcia nie uważam za chorobę. Nie faszeruję się lekami, nie rozpaczam, kiedy nie mogę kupić nowych butów. Mam cudowne dzieci, z którymi nie miałam większych kłopotów, jeszcze cudowniejszą wnuczkę, rodzeństwa do wyboru, do koloru i męża, który może nie jest ideałem, ale jest prawdziwym, porządnym człowiekiem. Mam durnowatego psa, którego rozpuściliśmy i teraz nie można go zdyscyplinować, kota, który robi co chce i zawsze chodzi własnymi drogami. Mały ogródeczek, małe mieszkanko, w którym płonie ogień w kominku. Przede wszystkim mam swoje hobby, zainteresowania, zajęcia, które dostarczają mi masę satysfakcji. Książki, wiedzę i możliwość jej pogłębiania. Mam rodzinę. Taką zwyczajną, z którą uwielbiam od czasu do czasu się spotkać. Bezinteresownie, bez żadnych oczekiwań. I mam przyjaciół, takich prawdziwych, na których mogę liczyć. Przekonałam się o tym wielokrotnie. 
Podsumowując... mam klawe życie, więc po co narzekać?  Chyba tylko po to, żeby usatysfakcjonować wrogów :) Ale nie zwykłam karmić trolli. Ubieram się w uśmiech i wychodzę z domu.

poniedziałek, 5 października 2015

Październikowe słońce !!! Cudowny czas. Spoglądam w horyzont i tęsknię za górami. Zawsze, kiedy siadam przed klawiaturą mam problem z wyborem tematu, bo w głowie kłębi mi się tak dużo wspomnień. I wszystko warte jest opowiedzenia. Chciałabym zachować jakąś chronologię wydarzeń, ale czasami mi nie wychodzi. 
Początek ósmej klasy przyniósł pewne zmiany. Przede wszystkim moja mama wróciła z Mariuszem do Ząbkowic. Rozwiodła się. Pomimo tego, że miała swoje mieszkanie, wprowadziła się do babci. Tak więc zamieszkaliśmy wszyscy razem. Niby jedna, wielka rodzina, ale to zagęszczenie nie sprzyjało dobrym, rodzinnym relacjom. Przede wszystkim u mamy wystąpił "syndrom zerwanego łańcucha". I naraz nasze role się odwróciły. Chciała nadrobić stracony czas, odnaleźć straconą młodość. Chciała być moją kumpelką, a ja jednak wolałam matkę. 
W rodzinie rozpoczął się zły czas. Całkowity brak porozumienia. Mama zaczęła pracę w najsłynniejszej ząbkowickiej mordowni "Pod Bykiem". Był to lokal wątpliwej klasy, a praca barmanki wyglądała inaczej niż teraz. Mama przez lata poniżana i poniewierana stała się łasa na komplementy. Były to czasy, w których postawienie barmance wódki był objawem najwyższego uznania. A picie w pracy należało do rzeczy najzupełniej normalnych. Zdarzało się, że wracała z pracy bardzo późno, albo wcale. Nawiązała nowe znajomości. Chciała się bawić. Ale był Mariusz. Bardzo często zostawał pod opieką babci. Za skarby świata nie chciał chodzić do przedszkola. Babcia opiekowała się w tym czasie Moniką i Łukaszem. I to stanowiło najważniejszy argument dla mojej mamy. Bo skoro pilnuje dzieci drugiej córki, to dlaczego nie jej? Nie brała pod uwagę tego, że ciocia wracała po pracy do domu i przynajmniej wieczorami była ze swoimi dziećmi. Mama pracowała w systemie tydzień pracy i tydzień wolnego. W pewnym momencie system zmienił się na tydzień w pracy i tydzień z koleżanką poza domem. Konflikt narastał. Doszło do tego, że babcia zaprowadzała Mariusza do baru, żeby zmusić mamę do powrotu do domu. Szkoda mi było chłopaka, ale rozumiałam również babcię. Rozumiałam również ciotkę, która ze swoją rodziną przestała się czuć jak u siebie w domu. Po pewnym czasie do domu rodzinnego zaczęli wracać inni. Jak bumerangi, wujek Janek, bo mu w życiu nic nie wyszło, wujek Rysiek, bo kolejna żona czy kochanka zrobiła mu eksmisję :) Wszyscy traktowali dom babci jak swoją ojcowiznę. Zwykle tylko w zakresie zamieszkiwania, bo jakoś nikt się nie kwapił do łożenia na utrzymanie. Nic dziwnego, że cioci, która ponosiła główny ciężar utrzymania mieszkania przestało się to podobać. I w ten sposób wspólne mieszkanie stało się koszmarem. Najgorsze były święta. Najpierw przygotowania, gotowanie, zastawianie stołu, a potem wzajemne pretensje, żale, wypominki. Zaczęłam uciekać z domu zaraz po opłatku. A potem spędzałam z ochotą czas u babci Talarkowej. Tam było zupełnie inaczej. Wszyscy zjeżdżali się na święta, siadali do stołu z przyjemnością, a nie z wzajemnymi żalami. A przecież też nie byli idealni. Też mieli swoje problemy. Potrafili uszanować babcię i dziadka. Właśnie wtedy postanowiłam, że jak będę kiedyś miała swoją rodzinę, to święta będą u nas przyjemnością. I to nam się udało. Stworzyliśmy swoją, niepowtarzalną tradycję i kontynuujemy ją od prawie trzydziestu lat :)
A wracając do mamy kumpelki. Kiedyś, po lekcji religii, które odbywały się po południu w salce katechetycznej, poszliśmy z kolegą Markiem J. na spacer po mieście. Tak po koleżeńsku, bez żadnych podtekstów. Wieczór październikowy, ciepły... Chodziliśmy po mieście i rozmawiali. Pamiętam, że dziwiła nas cisza na ulicach. Ale w telewizji leciał wtedy serial "Izaura". Taki wenezuelski czy brazylijski gniot, ale ludziom się podobał. I w czasie emisji ulice pustoszały. Marek odprowadził mnie do domu i jeszcze przez chwilkę staliśmy w bramie. Wtedy zza rogu wyłoniła się moja mama. Była w stanie wskazującym i chciała być super nowoczesna. O ! Zięciu ! Zaproś go na górę! Napijemy się wina!... Rety! Jak mi było wstyd. Marek w fajny sposób wybrnął z sytuacji. Pożegnaliśmy się i poszłam do domu. Myślałam, że się spalę ze wstydu i już nigdy nie pójdę do szkoły. Ale poszłam. Gdzieś tam na przerwie podszedł do mnie Marek i powiedział, żebym się nie martwiła. Nikt nie odpowiada za swoich rodziców i nie jestem w takiej sytuacji sama. Takie jest życie.Nigdy już o tym incydencie nie rozmawialiśmy, ale ja zaczęłam unikać odprowadzania mnie przez kolegów do domu. Ale taka jest prawda. Rodziców się nie wybiera. I bez względu na ich słabości, należy ich szanować. Bo gdyby nie oni, nie mielibyśmy szans na życie. Ale zawsze należy wyciągać ze swojego dzieciństwa wnioski, żeby swoim dzieciom nie sprawiać takich samych przykrości, jakich sami doznaliśmy.

sobota, 3 października 2015

Przełom siódmej i ósmej klasy to czas, w którym oprócz koleżeństwa i przyjaźni pojawiają się pierwsze sympatie. Nie miałam w tej dziedzinie zbyt wielkich osiągnięć, bo też i temat za bardzo mnie nie interesował. Ale nie wypadało tak w ogóle nie mieć sympatii. Osoby, do której potajemnie się wzdycha. Nie byłam absolutnie oryginalna. jak większość dziewczyn wzdychałam do Piotra B. Ale chyba tak bardziej na pokaz :) Z Piotrkiem spędzaliśmy dość dużo czasu, a to z tego powodu, że oboje rozwijaliśmy swoje kariery w harcerstwie. Prowadziliśmy drużyny zuchowe, jeździli na Sejmiki Drużynowych Zuchowych do wspomnianego już przeze mnie zamku w Szalejowie. Spędzaliśmy czas na obozach, rajdach, wycieczkach. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że bardziej opłaca mi się przyjaźń z Piotrem, niż jakakolwiek inna relacja. Dlaczego ??? A to dlatego, że gdziekolwiek byśmy się pokazali, ustawiała się kolejka wzdychających dziewczyn. A do momentu, kiedy oświadczałam, że Piotrek nie jest moim chłopakiem, byłam po prostu wrogiem. On pewnie nie wie ile fajnych koleżanek zdobyłam za udostępnienie jego namiarów :) No, ale jednak wypadało  nie mieć chłopaka.
Moim przybocznym w drużynie zuchowej był Marek W. Nie należał w tamtym czasie to przystojniaków. Wysoki, rudowłosy, piegowaty. Ale był bardzo sympatyczny. Po zakończonych zbiórkach chodziliśmy po łąkach i rozmawiali. O wszystkim. O swoich planach, poglądach na różne sprawy, sympatiach i antypatiach, religii itp. Marek był innego wyznania, ale w niczym to naszej przyjaźnie nie przeszkadzało. Pamiętam, że lubił łowić ryby. Kiedyś nawet mu towarzyszyłam przy łowieniu na gliniankach. Marek wtedy wzdychał do jednej z bliźniaczek, ale nie pamiętam czy do Izabeli czy Estery. Generalnie był bardzo nieśmiały i nie miał odwagi jakoś bardziej tej swojej sympatii okazać. I właśnie wtedy, na tych gliniankach doszliśmy do wniosku, że skoro i tak spędzamy ze sobą tyle czasu, to może będziemy ze sobą chodzić ? To nasze chodzenie trwało jakieś dwa tygodnie. Pokazywaliśmy się na mieście trzymając za rękę. Kiedyś wybraliśmy się w odwiedziny do kolegi do Zwróconej. Oczywiście na piechotę. Odwiedziliśmy Mirka W. jako para :) A on na tę okoliczność zagrał nam na akordeonie Marsz Mendelsona. W drodze powrotnej złapał nas deszcz. Okropnie przemoczeni wróciliśmy do Ząbkowic. Marek odprowadził mnie do domu i właśnie w mojej bramie ... pocałowaliśmy się pierwszy (i chyba ostatni) raz. Było bardzo romantycznie... O cholerka, właśnie sobie uświadomiłam, że oba moje pierwsze pocałunki zdarzyły się w deszczu :) Po dwóch tygodniach doszliśmy do wniosku, że z wielkiej przyjaźni nie będzie wielkiej miłości. Postanowiliśmy zostać przyjaciółmi. 
Nie widziałam Marka już od wielu lat. Ale zdarzyło mi się przez wiele lat pracować z jego żoną i siostrą. I bardzo często widuję jego mamę. A kontynuacja przyjaźni pomiędzy rodzinami miała miejsce za sprawą moich córek. Bo one z kolei kolegowały się z młodszymi braćmi Marka.
Moja klasa na zakończeniu ósmej klasy.
Marek W. ostatni z prawej, w drugim rzędzie

A tu od lewej: Marek W. Mirek W. Renata Ś. i Grzesiek W.

czwartek, 1 października 2015

Pierwszy października... przepiękna pogoda. Dwadzieścia dziewięć lat temu, właśnie pierwszego października wracałam z moim noworodkiem ze szpitala do domu. Też było cudownie, słonecznie i ciepło. 
Ale nie o tym postanowiłam dzisiaj napisać. Dziś będzie o moim poczuciu dopuszczenia się zdrady :) A rzecz dotyczy przynależności do drużyny harcerskiej :)
Kiedy po skończonym kursie zastępowych powróciliśmy do szkoły, normalnym było to, że swoją wiedzą się podzielimy. Tak więc na zbiórkach harcerskich poznawaliśmy arkana wiedzy harcerskiej. Szkoliliśmy się we wszystkich technikach i całkiem nieźle nam szło. Zaczęliśmy jeździć na różnego rodzaju zawody harcerskie, biegi na orientację, udzielanie pierwszej pomocy czyli samarytanka i wiele, wiele innych. Pomimo tego, że należeliśmy do szkolnych drużyn, staliśmy się rozpoznawalni w ząbkowickim środowisku harcerskim. Oprócz pracy w drużynie harcerskiej, Janusz Wójcik powierzył mi drużynę zuchową. Moje pierwsze zuchy w chwili obecnej mają już ponad czterdzieści lat. Czas zasuwa niemiłosiernie. 
Wakacje w 1983 roku spędziłam na obozie w Poddąbiu. Zostałam przyboczną drużyny, którą nazwaliśmy "Meteoryt". Drużynowym był Czesiu Mostowy, nauczyciel muzyki z naszej podstawówki. Obóz był niezwykle udany. Większość mojej drużyny stanowili ludzie ze szkoły w Stolcu. Ale nie brakowało i tych z naszej jedynki. 
Kilka zdarzeń pochodzących z tego obozu warte jest przytoczenia. Może ktoś z czytających się rozpozna???
Na każdym obozie drużyny ze sobą rywalizują. Czystość, służba w kuchni i wartownicza, śpiew... Pewnej nocy rozległ się sygnał alarmu. Do zadań obozowiczów należało w jak najkrótszym czasie stawić się w komplecie na placu apelowym. Zrobiłam zbiórkę drużyna na terenie podobozu. Rozpoczęliśmy odliczanie i... jednego brakuje. Szukam więc w namiotach, dookoła ich, w toalecie ... nic. Jeden obozowicz przepadł. Zaprowadziłam drużynę na plac apelowy i sama wróciłam do podobozu. Znowu przeszukałam namioty. Ba, przebiegłam po wszystkich kanadyjkach, obmacałam śpiwory i nikogo nie znalazłam. Już nie na żarty byłam przerażona. Oczywiście nie wypadliśmy rewelacyjnie na nocnej zbiórce. Brak jednego uczestnika spędzał mi sen z powiek. Kiedy wróciliśmy do podobozu, już wszyscy zaczęliśmy szukać. I w końcu odnaleźliśmy delikwenta... spał jak aniołek zwinięty w kłębek, w samym dole kanadyjki. Całe zamieszanie, szum i hałas towarzyszący poszukiwaniom nie wpłynęło na jego słodki sen. A kiedy stanęliśmy wszyscy dokoła jego łóżka, nie ukrywam, że miałam ogromną ochotę mu przyłożyć. Kim był ten śpioch? Malutki Wojtuś. W następną noc nasza drużyna pełniła służbę wartowniczą. Na warcie stanął nasz śpioch Wojtuś i jego kolega, równie malutki Sylwek. W pewnym momencie zostałam wyrwana ze snu. To moi wartownicy przyszli mnie obudzić, gdyż... pojmali intruza. Przez moment pomyślałam, że fantazjują. Ale poszłam z nimi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam przywiązanego do drzewa człowieka. Intruzem okazał się nasz stary harcerz Pipcok, który z racji swojej dorosłości spędzał wakacje w pobliskich Rowach razem z przyjaciółmi. A kiedy skończyły im się zapasy oraz środki płatnicze, postanowił zrobić psikusa i zakraść się do spiżarni :) Nie spodziewał się tak czujnych wartowników. A że był to stary harcerz, poddał się zabiegom wartowników. Rano jeniec stanął przed komendantem obozu i z pokorą przyjął wyznaczoną mu karę :) A karą miało być obieranie ziemniaków. Przystąpił do tej niewątpliwie uciążliwej czynności, ale nie sam. Towarzyszył mu nasz ukochany pomocnik kuchenny Mikołaj Mazur. Postać niezwykle barwna. Niestety już nieżyjąca. Otóż Mikołaj był mężem naszej szefowej kuchni Jasi Mazurowej. Oprócz pomocy w kuchni, grał nam na saksofonie i trąbce cudowne pobudki i capstrzyki. W ogóle był niesamowicie zabawny. Tak wię postanowił towarzyszyć Pipcokowi. Pomoc skończyła się tym, że Jasia obu musiała ewakuować z namiotu, bo picie pod brezentem, w gorący, letni dzień nie wszystkim jednak służy. Za te nocną akcję wartownicy dostali pochwałę i wpadka w trakcie nocnego alarmu jakoś się zbilansowała. 
To część naszej obozowej drużyny. Kto się rozpozna?

Obóz obozem, ale miałam pisać o swojej zdradzie. Otóż na początku nowego roku szkolnego, już w ósmej klasie, poznałam ludzi z drużyn środowiskowych. Nie wiem dlaczego uważałam drużyny środowiskowe za lepsze od tych szkolnych. Przy jakiejś okazji, jakiegoś balu czy innego spotkania, podszedł do mnie Stasiu Pelc, zwany w środowisku Aleksandrem. A to dlatego, że był niezwykle podobny do szczurka Aleksandra z Pszczółki Mai. Stasiu niestety też już nie żyje. Zaproponował mi udział w tworzeniu nowej drużyny harcerskiej, działającej w środowisku. I ja, zdrajca, zgodziłam się. Nie dość, że sama przeszłam to tej drużyny, to jeszcze zabrałam ze sobą wielu wartościowych harcerzy z drużyny szkolnej. Janusz Wójcik bardzo długo nie mógł mi tego wybaczyć i przy każdej nadarzającej się okazji mówił do mnie zdrajco. Nie pomagało tłumaczenie, że po ósmej klasie i tak odeszłabym ze szkolnej drużyny. Nie pomogła nawet moja wytężona praca z drużyną zuchową. Dla Janusza byłam zdrajcą i bardzo źle się z tym czułam. Moja kariera w ŚDH Słoneczni nie trwała długo. Zaraz na początku pierwszej klasy w technikum założyliśmy szkolną drużynę starszoharcerską Helios. Z Januszem wielokrotnie spotykaliśmy się na obozach, ale ja ciągle miałam poczucie winy za to, że jednak dałam się namówić i zdradziłam swoją szkolną drużynę. 
Janusz Wójcik,
 może niezbyt po harcersku, bo z papierosem.
Miał swoje wady, ale wspominam go z sentymentem.


środa, 30 września 2015

Ostatni dzień września... Wczoraj rozpaliłam w kominku, wiec wkroczyłam tym samym w okres grzewczy. Za pasem październik. Jeden z najpiękniejszych miesięcy w roku. 
Siódma i ósma klasa to okres, w którym najintensywniej uprawiałam turystykę górską. Zawdzięczam to nieżyjącemu już Stasiowi Beckowi i Januszowi Wójcikowi. Przynajmniej raz w miesiącu organizowali nam jakieś wyjście w góry. Pewnego razu, własnie w październiku pojechaliśmy do Szklarskiej Poręby. Schronisko nazywało się "Wojtek". W naszych wyjazdach najfajniejszą rzeczą było to, że jechaliśmy w grupach złożonych z różnych klas.
W wyprawach w góry najważniejsze były buty. Ale czasy były trudne i kupienie odpowiedniego obuwia graniczyło z cudem. Z powodu złego obuwia, często z takich wypraw wracałam z kontuzją :) Ale to mnie nie powstrzymywało. 
Ania T. ja i Renata oraz pies.
Zdjęcie zrobione w Szklarskiej Porębie

Chodząc po górach mniej ważne było poznawanie, a bardziej wspólne spędzanie czasu. Prawie każda z dziewczyn posiadała zeszyt z piosenkami. W trakcie podróży, czy to pociągiem, czy autobusem śpiewaliśmy piosenki. W trakcie wędrówki także. Teraz, zarówno w autobusie, pociągu czy innej formie przemieszczania się, w użyciu jest głównie kciuk. Takie czasy :)
Nie tylko zdobycie obuwia sprawiało kłopot. Marzeniem było posiadanie plecaka ze stelażem, kangurki, odpowiednich spodni. O mój turystyczny strój zadbała babcia Talarkowa. Z jakichś starych spodni przerobiła mi fantastyczne rybaczki. W kolorze khaki, zapinane pod kolanem na guziczki. Udało mi się w końcu skompletować wygodny, turystyczny ekwipunek. Ale najwięcej radości sprawiło mi kupienie butów typu pionierki. Były ciężkie i sztywne, ale służyły mi ponad dwadzieścia lat. Aż pewnego razu pożyczyłam je młodej sąsiadce do jakiegoś przedstawienia i już do mnie nie wróciły :(
Te buty były moją dumą !!!
Niestety zdjęcie pochodzi z internetu, bo moje buty zaginęły :(

W tych butach czułam się prawdziwą turystką. Nie straszne mi były błoto, kałuże, wertepy i inne przeszkody. No i skończyły się moje kontuzje. 
Oprócz wyjazdów szkolnych, brałam udział w rajdach harcerskich. Jednym ze słynniejszych był Jesienny Rajd Grześków. "Grześki" był to Środowiskowy Krąg Instruktorski. Rajd był zwykle połączony z harcerską rywalizacją. Wyruszaliśmy w trasę, a po drodze wykonywaliśmy różne zadania. Nie wiem dlaczego, ale najmocniej utkwił mi jeden, zakończony w Nowej Rudzie. Może dlatego, że zakwaterowano nas w jakiejś szkole, na sali gimnastycznej. I nie wiem z jakiego powodu zostaliśmy w niej zamknięci i pozbawieni dostępu do wc. Chłopaki jakoś sobie radzili, dziewczynom było trudniej. Pamiętam jeszcze, że jednym z elementów tego rajdu było mycie znaków drogowych.
Czasami chciałabym wrócić do tych czasów beztroskiej młodości. Choć na krótką chwilkę...
Wyjazd do Szklarskiej Poręby. 
Centralny punk zdjęcia zajmuje Stasiu Beck
a wszystkich w tyle ma zdaje się Asia :)

Jeden z harcerskich rajdów :) 
Na tym zdjęciu wyraźnie widać moje buty :)

To wyjazd z koleżankami z pracy

wolna sobota i spontaniczny wyjazd
wieki temu :)

A potem zabierałam na wędrówki młodsze pokolenie.
To część mojej drużyny harcerskiej "Selena"

czwartek, 24 września 2015

Wczoraj... pierwszy dzień jesieni. Przemierzałam z koleżanką drogi naszego powiatu. Ona, wykonując swoje obowiązki służbowe, a ja zwykle jej towarzyszę. Każdy jest fachowcem w swojej dziedzinie, więc służę jej jako kierowca :) Całe nasze życie związane było z harcerstwem. Swego czasu nawet konkurowałyśmy ze sobą w dziedzinie zuchowego przywództwa. Teraz, kiedy mamy chwilkę, a mamy właśnie wtedy, kiedy przemierzamy drogi naszego powiatu, przenosimy się w czasie do chwil, gdzie problemy dorosłego życia w ogóle nas nie dotyczyły. Wczoraj, na okoliczność pierwszego dnia jesieni przypominałyśmy sobie wszystkie znane nam piosenki harcerskie, które z jesienią się kojarzą. Darłyśmy się w samochodzie wyśpiewując zapamiętane zwrotki, nierzadko fałszując. A konkluzja była na koniec taka, że te nasze były znacznie fajniejsze i romantyczniejsze niż współczesne. 
Po pracy rozstajemy się i każda zasuwa do swojego domu. Koleżanka, z racji tego, że jest pracoholiczką (sama się do tego absolutnie nie przyznaje) pewnie jeszcze do późna spisuje efekt swojej pracy. Ja natomiast wracam i oddaję się wspomnieniom. A to dlatego, że nasze słowicze śpiewy znowu stały się katalizatorem do wspomnień :)
Tak więc wspominam... czas, w którym miałam okazję spotkać się z PRAWDZIWYM HARCERSTWEM !!!
Nie pamiętam kto wysłał mnie, Edytę i Darka (uczniów siódmej klasy) na WIOSZ. Wiosenny obóz szkoleniowy. Atrakcyjność obozu polegała głównie na tym, że odbywał się on w trakcie roku szkolnego. Dwa tygodnie, a może jeden... w każdym bądź razie dyrektor szkoły wyraził zgodę na nasz wyjazd. Przygoda zaczęła się już na dworcu. Musieliśmy się samodzielnie dostać do zameczku w Szalejowie. (Przed chwilą znalazłam w internecie zdjęcia zameczku z czasów jego świetności. W zasadzie nie jest daleko i mogłabym pojechać zobaczyć jak to teraz wygląda. I chyba tak zrobię. Ale wracajmy do WIOSZu). Na dworcu spotkaliśmy grupkę harcerzy i jak to pomiędzy harcerską bracią bywa, ustaliliśmy, że wszyscy jedziemy w to samo miejsce. Z tym, że z podstawówki byliśmy tylko my, w trójkę. Reszta, to uczniowie szkół średnich. Kiedy dotarliśmy do Szalejowa i odnaleźli zamek, okazało się, że obóz owszem, będzie, ale dopiero od poniedziałku. A my znaleźliśmy się tam już w piątek. I co tu zrobić? Wracać do domu? Wybłagaliśmy stróża, żeby wpuścił nas do zamku. Nie wiem, czy to była siła użytych argumentów czy może nasz urok, ale facet udostępnił nam jeden, największy pokój. Zajęliśmy go koedukacyjnie, bo nie wypadało marudzić i ... zaraz po tym okazało się, że marnie u nas z zapasami. Nikt nie był zaopatrzony w prowiant, bo byliśmy przekonani, że dostaniemy kolację. A tu taka niespodzianka. Czekały nas dwa dni na ścisłej, wodnej diecie. Perspektywa głodu uruchomiła kreatywność u naszych kolegów. Wyruszyli na wieś, na łowy. A ściśle mówiąc na podryw. Musieli być bardzo czarujący, bo przytargali górę jedzenia. Niektórym udało się nawet załapać na niedzielny rosołek. W przewodniku wyczytaliśmy(wtedy używało się przewodników, dziś internetu), że zamek należał do Barona von Munchhausena. Rozpoczęliśmy zwiedzanie, przegląd zakamarków i w ogóle poczuliśmy się jak u siebie. Zintegrowaliśmy się jako grupa natychmiast. Dziewczyny stawały na balkonie a chłopaki z dołu recytowali znane im fragmentarycznie romantyczne utwory. Bawiliśmy się wyśmienicie. W nocy okazało się, że jeden z kolegów, Andrzej B. bardzo dobrze przygotował się do pobytu w zamku. Otóż uszył sobie nocną koszulę i szlafmycę i w takim stroju paradował po zamkowych korytarzach. Aż wreszcie nadszedł poniedziałek i... nastąpił zwrot :) Przyjechała kadra obozowa. Grupa instruktorów z Chorągwi Wałbrzyskiej. Oczywiście nasz widok tak zadomowionych w zamku wprawił ich w osłupienie. Ale bardzo szybko przystąpili do wprowadzania dyscypliny. W zasadzie jedną rzecz mieli już z głowy. Byliśmy już tak mocno zintegrowani, że nie daliśmy się rozdzielić i stanowiliśmy jedną, obozową drużynę. W poniedziałek dołączył do nas jeszcze jeden ząbkowicki harcerz, Radek G i, trzeba to przyznać, miał jeszcze lepsze wejście niż my. A mianowicie przybył w mundurze, do którego założył kraciaste rybaczki :) Komendantka o mało nie dostała zawału, kiedy zobaczyła go w takiej stylizacji.
Rozpoczął się obóz. Przez cały czas trwania szkolenia, nie mieliśmy czasu na nudę. Uczono nas wszystkiego: historii harcerstwa, symboliki, musztry, piosenek, plasów. Zajęcia odbywały się przez cały dzień, z przerwami na posiłek. Noc też przynosiła szereg niespodzianek w postaci alarmów. Czas nam upłynął nie wiadomo kiedy. Pod koniec obozu odbył się festiwal, na którym nasza drużyna była bezkonkurencyjna. Sama piosenka, którą zaśpiewaliśmy, nie zapewniłaby nam zwycięstwa. Ale aranżacja... wprawiła szanowne jury w zachwyt. Otóż okazało się, że większość chłopaków jest uzdolniona muzycznie i gra na jakimś instrumencie. Oczywiście, że na każdym obozie znalazła się gitara, ale sama gitara byłą jak dla nas zbyt trywialna. Potrzebowaliśmy mocnego uderzenia. Obsługa pewnie nieźle się zdziwiła kiedy z korytarzy poznikały kosze na śmieci, a kucharki nie mogły odnaleźć niektórych garnków i pokrywek. Ponieważ mieliśmy w swoim gronie perkusistę, należało zmontować mu odpowiedni instrument. Oprócz gitary i perkusji użyliśmy wszelkich, wydających jakikolwiek dźwięk przedmiotów. Nasz występ został nagrodzony owacją i był wielokrotnie bisowany :). Przyszedł w końcu moment zdania egzaminu i zdobycia (bądź nie ) patentu zastępowego starszoharcerskiego. Nasza drużyna zdała egzamin w 100 % i do Ząbkowic powróciliśmy jako świetnie przeszkoleni harcerze, fachowo przygotowani do prowadzenia zastępów. Właśnie po tym obozie szkoleniowym staliśmy się grupą dobrze rozpoznawalną w środowisku harcerskim.
Mój patent zdobyty na WIOSZu 1983 w Szalejowie k. Kłodzka :)

Przyjaźń, koleżeństwo, znajomości zawarte miedzy innymi na tym obozie przetrwały trzydzieści lat. Edyta z Darkiem są małżeństwem, chodź w podstawówce nic na to nie wskazywało. Część z nas zrobiło kariery zawodowe, części życie się nie poukładało. Ale jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy nie przywitali się na ulicy. Taka jest właśnie siła harcerskiej przyjaźni.






Zdjęcia zamku w Szalejowie znalezione w internecie. 
Chyba się tam wybiorę i sama sfotografuję to miejsce :)


wtorek, 22 września 2015

Pierwszy dzień jesieni... otwieram oczy, wychodzę z psem...pochmurno :( Ale doskonale wiem, że niedługo zacznie się festiwal barw. Bo jesień w mojej okolicy jest piękna. Najpiękniejsza jest w górach. Czasami żałuję, że nie mam już tyle czasu i zdrowia co kiedyś, kiedy każdy weekend spędzaliśmy na wędrówkach. 
Mieszkam w tak pięknym miejscu, że dla cudownych widoków nie muszę pokonywać wielu kilometrów. Kilka razy w tygodniu przemierzam okolicę i utrwalam na zdjęciach. Tak przy okazji. 
 Droga do Srebrnej Góry
 Ząbkowicki Rynek

Grodziszcze... widok na góry :)

Mieszkam w pięknej okolicy... Szkoda mi lata, ale jesień też jest cudowna, a przynajmniej na początku.



Za co kocham swoje miasto? Trudno powiedzieć. Może za to poczucie przynależności, od pokoleń. Nie tak wielu pokoleń, bo zaledwie trzech. Pamiętam jak jako dziecię maleńkie chodziłam za rękę z prababcią Adelą na zakupy. Byłam zaczepiana przez różne starsze osoby i wypytywana o przeróżne sprawy. Nic się od tego czasu nie zmieniło. Poza tym, że babcia od prawie czterdziestu lat przebywa w lepszym świecie. Oczywiście miasto się zmienia. Zmieniają się jego mieszkańcy, ale i tak pokonując drogę z domu do pracy wielokrotnie się zatrzymuję, żeby zamienić parę słów z bliższymi i dalszymi znajomymi.I tak od wielu, wielu lat. Rośnie liczba znajomych. Dorastają kolejne pokolenia. Przez większą część życia działałam w różnych organizacjach. Przede wszystkim w harcerstwie. I właśnie stamtąd wywodzi się większość znajomych. Czasami przeraża mnie świadomość upływającego czasu, kiedy witają mnie dzieci moich dawnych zuchów czy harcerzy. A kiedy te dzieci dzieci mają już własne dzieci... Cóż, czas płynie nieubłaganie.
Życie nie zawsze jest łatwe. Bywają lepsze i gorsze chwile. Spacer po mieście zawsze działa na mnie kojąco. Prawie każdy zakamarek skrywa jakieś wspomnienie. Każdy mijany człowiek otwiera jakąś lukę w pamięci. Bo nawet menel siedzący na ławce był kiedyś młodym, zwykłym człowiekiem, z którym grałam w piłkę czy spotykałam na dyskotece. Nie potrafię go minąć i udać, że nie znam. Idę więc przez miasto i odpowiadam na każde cześć i dzień dobry, bez względu na to, kto to mówi. Nigdy nie daję pieniędzy, ale chętnie zorganizuję kurtkę, buty czy koc. Czasami robi mi się smutno. Zwłaszcza wtedy, kiedy mijany, zniszczony człowiek w dzieciństwie niczym nie odstawał od rówieśników. Przypominają mi się pewne wakacje. W porannej telewizji puszczano serial dla młodzieży "Stawiam na Tolka Banana". Prawie natychmiast poczułam misję. W okolicy Konopnickiej znajdowało się wiele dzieci, które były zmuszone do spędzania wakacji na ulicy i samodzielnej organizacji czasu. Z tej samodzielnej organizacji wychodziły czasami same kłopoty. Zainspirowana serialem i akcją pt. Niewidzialna Ręka postanowiłam zająć się organizacją czasu wolnego. W tym celu wyprosiłam od babci dostęp do komórki na podwórku. Była bardzo zagracona, co w niczym mi nie przeszkadzało, a wręcz pomagało. Postanowiłam zorganizować podwórkową drużynę Niewidzialnej Ręki. Potrzebowaliśmy bazy, więc komórka była jak najbardziej odpowiednia. Spędziliśmy cały miesiąc wakacji na urządzaniu w niej bazy i pomaganiu okolicznym emerytom. Potem, w następnym miesiącu pojechałam na obóz i drużyna mi się rozpadła. Ale właśnie o tych wakacjach przypomniał mi nie tak dawno kolega Sławek, który do tej drużyny należał. Niestety, parę miesięcy temu Sławek umarł, w wieku 44 lat.
Pierzeja północna od strony ulicy Grunwaldzkiej dawniej

Pierzeja północna od strony ulicy Grunwaldzkiej dziś

Pierzeja północna i fragment pierzei wschodniej od strony ulicy Kościuszki dawniej

To samo ujecie dziś

Słynny kamień na rogu Konopnickiej i Poprzecznej. 
Ten, który na nim siedział coś w grupie znaczył :)
Dziś kamień stoi samotny. Nie ma chętnych do siadania. 
Czasy się zmieniły :)

wtorek, 8 września 2015

Jak już wcześniej wspominałam, po śmierci cioci Hani stałam się częstym bywalcem na ulicy Kamienieckiej, u moich dziadków. Starałam się za wszelką cenę nadrobić stracony czas. A że rodzina była liczna... ciągle miałam coś do odkrycia. Związek mojego ojca z panią Zosia niestety rozpadł się. Szkoda mi było chłopaków, bo gdzieś tam słyszałam, że bez ojca łatwiej jest dziewczynkom niż chłopakom. Mnie obecność ojca była zupełnie obojętna. Liczyła się dla mnie babcia, dziadek, ciotki, wujkowie i dość liczna gromada kuzynostwa. dziadek miał psa, a ściśle mówiąc suczkę. Jakaś mieszanka bokserki. Nie pamiętam imienia tej poczciwej psiny. Pewnego razu, kiedy przebywałam u babci, suczka zaczęła się szczenić. Dzielnie uczestniczyłam w tym porodzie. A był tym bardziej trudny, że na świat przyszło 16 szczeniąt. Co prawda przy życiu pozostało jedynie 8, ale i tak liczba była imponująca. Kiedy trudny poród się zakończył, zapragnęłam psa. Niestety, nie dostałam pozwolenia od babci Ziuty i wszystkie szczeniaki poszły do nieznanych mi domów. Obawiałam się, że niektóre źle skończyły, ale nie miałam na to wpływu. W końcu nadeszły święta Bożego Narodzenia. Z jednej strony bardzo smutne, bo bez cioci Hani. Z drugiej... były to moje pierwsze święta z rodziną Talarków. Inne zwyczaje, inna atmosfera... Na święta zjeżdżała się cała rodzina. Przyjechał również ojciec z Grażyną. I... przywiózł dla mnie prezent. Pierwszy prezent (i chyba do dziś jedyny) od ojca. Cudownego, małego, białego szczeniaczka :) Piesek był mikroskopijny. Biały, z delikatnymi brązowymi łatkami. Sprawił mi ogromną radość. Nawet nie miałam kłopotów z babcią Ziutą. Bez grymasów zaakceptowała pieska. A właściwie suczkę. Dałam jej królewskie imię Diana. Byłą tak malutka, że nosiłam ją w torebce :) Zresztą zima była dość sroga, wiec ograniczałam do minimum spacery. Aż wreszcie przyszły zimowe ferie. Piesek rósł, choć powoli. I właściwie nie było z nim żadnych kłopotów. Aż pewnej nocy... Dianka zaczęła dziwnie oddychać. Właściwie rzęzić. Nie wiedziałam jak jej pomóc, ani co jej dolega. Czuwałam przy niej przez całą noc, aż w końcu usnęłam. A gdy się obudziłam rano... piesek już był martwy i sztywny. Wpadłam w histerię i nikt nie był w stanie mnie uspokoić. Babcia natychmiast chciała znaleźć dla mnie jakiegoś szczeniaka, ale jakoś żadnego nie było pod ręką. Ojciec próbował sprawę bagatelizować, doprowadzając mnie tym do jeszcze większej rozpaczy. Skończyły się ferie i musiałam wrócić do szkoły. Moja żałoba  była ogromna. Rozpaczałam do tego stopnia, że przerabiała Treny Kochanowskiego pod moją Diankę. Każde wspomnienie powodowało łzy. 
Siedzieliśmy w klasie na lekcji fizyki. Nie w dwuosobowych ławkach, tylko przy stołach. Na fizyce często robiliśmy doświadczenia i tak układ klasy był korzystny. Nie pamiętam całego składu naszego stołu, ale na pewno siedział ze mną Andrzej. Robiliśmy jakieś zadanie. W pewnym momencie Andrzej zapytał: co, pies ci zdechł??? Odpowiedziałam, że tak i od razu oczy napełniły mi się łzami.Andrzej nie przestawiał drążyć: psa ci szlag trafił? i co, zakopałaś go. Pewnie już go robaki zżerają... I tak przez całą lekcję. A z każdym jego słowem, wyłam coraz bardziej i coraz głośniej. W pewnym momencie zasmarkana zaczęłam łkać tak głośno, że zainteresowałam pana Rajczakowskiego. Fizyk przystąpił do mediacji. Polegało to na tym, że zabrał Andrzeja na zaplecze i nie wykluczone, że wypłacił mu jakiegoś klapsa. Andrzej wrócił względnie skruszony i mnie przeprosił. Ale tak do końca nie przestał mi dokuczać. Trwało to jakiś czas. W tym czasie moja rodzina stawała na głowie, żeby zdobyć dla mnie jakiegoś psa. Po stracie Diany kompletnie straciłam apetyt, a brak łaknienia był w mojej rodzinie traktowany jak najcięższa choroba. 24 lutego miałam urodziny. Urodziny jak urodziny. Aż tu przyjeżdża mój tato i przywozi mi w prezencie pieska. Równie małego, ratlerkowatego jak Diana. Białego, w czarne łatki. Dałam mu na imię Wiki. Jeszcze nie zdążyłam się nacieszyć tym pieskiem, jak usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyła babcia i powiedziała, że mam gościa. Za drzwiami stał Andrzej z wiklinowym koszykiem w ręku. Podał mi ten koszyk i powiedział: masz i nie rycz więcej. Po czym zbiegł ze schodów. Zajrzałam do koszyka i... zawartość wprawiła mnie w osłupienie. Mała, puchata, biała, łaciata kulka. Pies, szczeniak. Z gatunku... orgia uliczna. A właściwie orgia wioskowa. Bo tego psa zabrał dla mnie od swojej babci z wioski. Cóż miałam robić? Pokochałam obydwa. Wiki, mały, chudy, hałaśliwy ratlerek i Niki, biały, łaciaty kundelek. Wiki po paru latach zaziębił się dość znacznie i nie przeżył tego. Niki natomiast miał naturę łajzy. Często uciekał z domu i wędrował swoimi drogami. Któregoś dnia jego droga skończyła się pod kołami samochodu :( 
Z całej tej historii zawsze wzrusza mnie wspomnienie Andrzeja. Taki własnie był z niego Świrek. Niby chuligan, a jednak z dobrym sercem. Mam nadzieję, że gdzieś tam w górze... w innym świecie... czasami wspomni to nasze dzieciństwo. Bardzo żałuję, że tak szybko nas opuścił...
Na zdjęciu Andrzej wygląda zza pleców Janusza Wójcika
Obaj już niestety przebywają w lepszym świecie :(

sobota, 5 września 2015

Kolejnego psa uznałam za dar od nieba. Mieszkałam wówczas w Myszkowie. Przyjechaliśmy pociągiem do Ząbkowic na święta Bożego Narodzenia. Dokładnie nie pamiętam jak doszło do tego, że ten piesek pojawił się w domu. Być może wracałyśmy z Mariolą z sanek, a ja zawołałam błąkającego się pieska i ten za mną przyszedł do domu? Później bawiłyśmy się z Mariolą do późnego wieczora. Pies bawił się razem z nami.Został nakarmiony, napojony i ogólnie mocno wygłaskany. Ale kiedy przyszło do odprowadzania Marioli do domu, rodzice uznali, że należy również odprowadzić pieska do miejsca, skąd został zabrany. Z wielkim żalem wzięłam go na ręce i odniosłam pod budynek, gdzie go pierwszy raz spotkałam...
Nie macie pojęcia, jaka radość mnie ogarnęła, gdy z rana wychodziłam na sanki... a piesek czekał na mnie pod moimi drzwiami, na drugim piętrze, radośnie machając ogonem. Wszyscy tego psa polubili. Okazało się, że to suczka. Mała, ruda, przypominająca sarenkę suczka. Pilnowała się nas do tego stopnia, że bez smyczy mogłam ją spokojnie wyprowadzać na spacery. Kiedy ferie świąteczne dobiegły końca musieliśmy wracać do Myszkowa. Nawet przez chwilę nie przyszło nam do głowy, żeby psa zostawić w Ząbkowicach. Nie mieliśmy smyczy, a pies w pociągu musiał być zabezpieczony. Zrobiliśmy jej obrożę z kawałka paska a smycz z wełnianego sznurka :) I tak pojechała z nami do Myszkowa. To był młodziutki piesek. Nim dorósł, narobił wiele szkód. Był rok 1979/1980, więc pożarcie skórzanych kozaków mamy było katastrofą. Ale nikt nigdy nie miał do psa pretensji. Nawet narodziny Mariusza nie spowodowały eksmisji. Nazwaliśmy ją Sarna. Być może mało oryginalnie, ale wszystkim się podobało. 
W końcu nadszedł czas pierwszej cieczki. Nie mam pojęcia jak Sarna wydostała się z podwórka. W każdym bądź razie uciekała przed watahą psów i wpadła pod samochód. Rodzice ukryli przede mną ten fakt i próbowali mi wmawiać, że uciekła. Ale i tak dowiedziałam się prawdy. Bardzo rozpaczałam i przez jakiś czas nie przejawiałam pragnienia posiadania psa.
Następny pojawił się po trzech latach. Byłam już w siódmej klasie, oczywiście w Ząbkowicach. Czas po śmierci cioci Hani wykorzystywałam na nadrobienie straconych lat i bardzo często przebywałam u dziadków Talarków. W tym samym budynku mieszkał mój ojciec ze swoją nową rodziną. Miał już wówczas dwóch synów; Krzyśka i Grzesia. Zaglądałam do nich od czasu do czasu, ponieważ polubiłam panią Zosię. Miałam zaledwie 14 lat, ale potrafiłam obserwować. I zaobserwowałam :) Pani Zosia miała przyjaciółkę. Taką najlepszą. Dzieliły się jedną kawą. I... nie mam pojęcia jakie ukryte zalety posiadał ten mój ojciec, bo po pewnym czasie zostawił Zosię i dzieci i przeniósł się do Grażyny. Przyjaźń się skończyła, a ja zyskałam kolejną macochę :) Nie mogę powiedzieć złego słowa na Grażynę. To jest kobieta, którą należy podziwiać. Z gatunku tych silnych i samodzielnych. Ale udało jej się popełnić błąd i wyszła za mąż za mojego ojca. Po pewnym czasie przenieśli się we dwoje do Jeleniej Góry. Nie mam pojęcia, co stało się mojemu ojcu, albo kto na niego wpłynął, ale w prezencie gwiazdkowym dostałam od niego... psa. 
Opowieść o tym właśnie piesku wymaga powrotu do wspomnień o Andrzeju- Świrku. Dlatego pozostawię ją na później :)

czwartek, 3 września 2015

Bardzo dawno nie pisałam... właściwie nawet nie mam wytłumaczenia. Zwyczajnie nie chciało mi się. A teraz nie wiem jaki temat wybrać :) Wakacje się skończyły, więc wracam do szkoły. Podstawowej oczywiście!
Wraz z szkolnymi wspomnieniami muszę wspomnieć o moich wszystkich futrzakach. A trochę ich miałam. Muszę poukładać historie moich zwierząt, głównie psów, bo miłość do kotów przyszła do mnie znacznie później, Pierwszy, własny pies... było to stworzenie głupiutkie, ale niezwykle sympatyczne. Czarny pekińczyk imieniem Gacek. Psa przyniosła mi pracująca w szpitalu ciocia Ula, jako spadek po państwu doktorostwu. Nie pamiętam nazwiska, ani przyczyn, dla których powierzyli mi psa. Miałam wtedy około siedmiu lat i poczułam się niezwykle dumna i odpowiedzialna. Ale mój pogląd na psy oparty był na Szariku z Pancernych, Cywilu czy chociażby na literaturze " O psie, który jeździł koleją". Miał to być mój przyjaciel, pomocnik i obrońca. I tu nastąpiło rozczarowanie. Razem z Gacusiem pojawiły się jego fanaberie :) Po pierwsze nie potrafił chodzić po schodach, a ja mieszkałam wówczas na drugim pietrze. Po drugie miał dziwne upodobania kulinarne: jajecznica na masełku i chlebek smarowany margaryną i krojony na malutkie kosteczki. Po trzecie nie potrafił wrócić samodzielnie do domu, a często mu się zdarzało uciekać w nieznane. Po którejś tam ucieczce zrezygnowałam ze spuszczania go ze smyczy. I ostatnia rzecz, był to bardzo delikatny piesek. Taki, który musi unikać wilgoci, zimna, gorąca itp. Kiedyś zabraliśmy go nad wodę. Chciałam sprawdzić czy to prawda, że wszystkie psy umieją pływać. Zachęciłam go do zaprezentowania umiejętności pływackich i skończyliśmy u weterynarza, bo Gacuś dostał zapalenia spojówek i wyrósł mu na oku ogromny jęczmień. Ale pływać potrafił. W końcu przyszedł wrzesień 1977 roku i na świat przyszła Monika. Pierwsza wizyta pielęgniarki środowiskowej spowodowała eksmisję Gacusia. Panował wówczas pogląd, że pies i niemowlę nie mogą przebywać w jednym domu. Ciocia była świeżo upieczoną, młodą matką i nic nie mogło ją przekonać do psa. Oddaliśmy go z wielkim bólem na wieś, gdzie niestety świeże, wiejskie powietrze i zwyczaje dotyczące zwierząt mu nie służyły. I tak zakończył swój niezbyt długi żywot. Niestety nie mam żadnego zdjęcia, na którym byłby utrwalony Gacek. 
Coś mi się plącze po głowie jeszcze jeden pies, który zamieszkiwał z nami przed Gackiem. Ale to nie był mój osobisty pies. Niemniej pamiętam jedną, zabawną historię :) Był to buldog albo bokser, który uwielbiał leżeć na progu mieszkania. Nie wiem jakim sposobem znalazł się w naszym domu, bo babcia jednak nie gustowała w zwierzętach. Za to ogromnie gustowała we wszelkich metodach "inwigilacji". Gdy tylko usłyszała jakiś szum, na ulicy bądź na korytarzu, biegła natychmiast rzucić na sytuacje okiem, oczywiście po ciemku. I tak pewnego dnia potknęła się o leżącego na progu psa, upadłą i złamała rękę. Postanowiła ze złości na zwierzę oddać go ludziom. Najpierw wywiozła go do kogoś do Kamieńca. Jeszcze nie zdążyła wrócić do domu, jak pies czekał na nią grzecznie na progu. Potem wywiozła go do Wrocławia. Powrót zajął mu około trzech dni. A potem... nie miała już sumienia gdziekolwiek go oddawać. Ale sympatia do czworonoga została jednak zachwiana. Mój ojczym zabrał go więc do jednostki. Psu bardzo się służba spodobała. Często towarzyszył wartownikom na służbie. Tyle, że żołnierze z sympatii do niego zaczęli go mocno karmić i straszliwie go zapaśli. Żywot swój skończył w wojsku. Nie wiem ilu dożył lat.
O pozostałych futrzakach napiszę później... ale jeszcze dzisiaj :)