środa, 20 lutego 2019

2/6... Praca...
Dorosłe życie nierozerwalnie związane jest z pracą. W sytuacji, kiedy wchodzi się w dorosłość odrobinę za wcześnie, kariera zawodowa nie zawsze przebiega zgodnie z marzeniami. A ja dodatkowo swoje dorosłe życie rozpoczęłam w trudnych czasach przemian gospodarczych lat 90. XX wieku. 
Pierwsze oficjalne zatrudnienie nie było podyktowane potrzebą finansową, raczej potrzebowałam zajęcia poza domem. Zaraz po osiemnastych urodzinach przyjaciółka mojej mamy zaproponowała mi pracę w swoim warzywniaku. Amelka miała zaledwie pół roku, więc podjęcie przeze mnie zatrudnienia wymagało opracowania rozwiązań logistycznych. Na mamę nie mogłam liczyć, bo sama miała zaledwie 37 lat, dwoje małych dzieci oraz pracę. Babcia była jeszcze obrażona za to, że wyprowadziliśmy się do wynajętego mieszkania, ciocia pracowała (też miała mało lat), a o miejscu w żłobku nie mogłam nawet marzyć. Ale nie ma rzeczy niemożliwych, z odsieczą przyszła przyjaciółka, która akurat była w ciąży i nie pracowała. Pewnie teraz, w naszym skomercjalizowanym świecie, trudno sobie wyobrazić, że świadczyłyśmy sobie pomoc zupełnie bezpłatnie. W imię przyjaźni. 
Zaczęłam więc pracę, zostałam sprzedawczynią, czyli zaczęłam od zawodu przed którym broniłam się rękami i nogami. Pani Hania, moja pracodawczyni dbała o mnie. Dziś trudno sobie wyobrazić, że w okresie zimowym nie można było kupić pomidorów i ogórków. Sałata, rzodkiewka i szczypior pojawiały się w okolicach kwietnia. Nazywało się je nowalijkami i były po prostu drogie. A pani Hania obdarowywała mnie nowalijkami bez ograniczeń. Do tego przychodziła do mnie do kiosku około południa i zabierała mnie na obiad do baru. Wynagrodzenie w wysokości 15. tysięcy dostawałam również regularnie. Gdzie teraz można znaleźć takiego cudownego pracodawcę? Niestety, moja kariera nie trwała długo. Męża powołano do wojska, a ja przeszłam na utrzymanie Armii Ludowego Wojska Polskiego. Okazuje się, że to był mój jedyny, poważny socjal, z którego skorzystałam przez całe swoje dotychczasowe życie. Wojsko za bycie żoną poborowego płaciło mi aż 22. tysiące złotych. A że przyszło lato, z przyjemnością korzystałam z czasu wolnego spędzanego z dzieckiem. 
We wrześniu rozpoczęłam naukę w szkole dla pracujących. Musiałam okazać zaświadczenie o zatrudnieniu. Był to pic na wodę, ale zaświadczenie zależało zdobyć. I znowu pomógł mi stary znajomy, właściciel chyba najstarszej w mieście cukierni. Oficjalnie byłam jego pracownicą, chociaż nigdy nie widziałam tej cukierni od zaplecza. 
Eldorado finansowe skończyło się wraz z powrotem męża z wojska. Mąż wrócił do pracy w sklepie, ale jego pensja była niższa od tego, co płaciło wojsko. Musieliśmy się z tego utrzymać w trójkę. Z dnia na dzień zapragnęłam pracy. Jak wyglądało jej poszukiwanie w 1988 roku? Trzeba było pomyśleć, gdzie chce się pracować i zanieść tam podanie. A ja chciałam pracować tam gdzie mąż. Poszłam więc do PSS "Społem" z podaniem o pracę i... od ręki ją dostałam. Kto mieszka w Ząbkowicach i jest w moim wieku wie, co znaczył w tamtych latach sklep "Pierzeja". W ogóle wie, z jakim prestiżem i możliwościami wiązał się zawód sprzedawcy w czasach, kiedy kawa i alkohol przed trzynastą stanowiły środek płatniczy oraz przepustkę do załatwiania wszelkich spraw. A ja zostałam sprzedawczynią na stoisku monopolowo-cukierniczym :) z nieograniczonym dostępem do kawy i alkoholu, a od czasu do czasu do upragnionych ciastek "Delicja". 
W sklepie pracowała młoda załoga, w większości znaliśmy się ze szkół. Było fajnie, miło, zabawnie aż do czasu, kiedy dotknęły nas przemiany gospodarcze. 
W czasie wolnym jeździliśmy na wycieczki. Powyższe zdjęcie zostało zrobione podczas zimowej wyprawy na Szrenicę. Jak sobie pomyślę, że spośród naszej młodej załogi dwie koleżanki nie żyją, robi mi się bardzo smutno. Rak pokonał Dorotę i Sylwię :( które nie miały okazji dożyć swoich pięćdziesiątych urodzin. 
Kiedy latem nie otrzymałam urlopu, żeby móc pojechać na obóz, zwolniłam się bez żalu. Pomyślałam, że na jesień bez problemu wrócę do pracy. Ale... był już rok 1989, 4. czerwca odbyły się pierwsze, częściowo wolne wybory. Kraj przechodził z gospodarki odgórnie sterowanej do gospodarki rynkowej. U mnie wystąpiło mocne i bolesne zderzenie z rzeczywistością, pojawiło się zjawisko bezrobocia. 
Po powrocie z obozu nie mogłam znaleźć pracy. Co prawda pojawiła się tzw. kuroniówka, ale trudno było z niej wyżyć. Zwłaszcza, że oboje byliśmy bez pracy. Zaczął się okres kombinowania, zajęć dorywczych, jakichś interesów. Sama udzielałam korepetycji, robiłam czapki na drutach i sprzedawałam w sklepie z odzieżą niemowlęcą. Korzystając z tego, że paszport stał się rzeczą osiągalną, zaczęliśmy uprawiać turystykę biznesową. Od czasu do czasu udało nam się pojechać do pracy za granicę w ramach Ochotniczych Hufców Pracy. Ja na Węgry, mąż do Czechosłowacji. Potem w telewizorze pojawiły się apele różnych znanych ludzi, w których nawoływali:"weź sprawy we własne ręce!".
Wzięliśmy! Założyliśmy swój pierwszy biznes: dostarczanie mleka do domu klienta.
Czas naszej pierwszej działalności gospodarczej wspominam z ogromnym sentymentem. Była to bardziej przygoda niż praca. Wstawaliśmy o 4. rano i wózkiem ręcznym jechaliśmy do mleczarni  po mleko. Mleko w tamtym czasie było w szklanych butelkach. Potem, dzwoniąc butelkami roznosiliśmy je na osiedlu, stawiając każdemu klientowi mleko pod drzwiami. Potem zaczęły dotykać nas trudności, w klatkach schodowych założono domofony. Ale tą trudność udało nam się pokonać. Rzadko pomagałam w roznoszeniu mleka, bo nie mogłam zostawić dziecka samego w domu. Ale wspomagał nas przyjaciel rodziny Wojtek oraz mój nieletni wówczas brat. Mariusz miał 11. lat, kiedy z wielkim zapałem razem z nami pracował. Tyle, że później usypiał na lekcjach. Do moich zadań należało zbieranie zamówień i opłat. Interes szedł dobrze, po trzech miesiącach kupiliśmy swój pierwszy samochód... pełnoletniego, czerwonego malucha. Eldorado skończyło się po roku. Wykończyła nas galopująca hiperinflacja :)
I znowu nastał czas prac dorywczych. Bardzo trudny okres. Zaszłam w ciążę, więc i tak nikt by mnie do pracy nie przyjął. Ciąża skończyła się poronieniem. Byłam w fatalnym stanie psychicznym. Brak pracy dodatkowo mnie dołował. W międzyczasie zdałam maturę i zaszłam w kolejną ciążę. 2/3 tego stanu spędziłam w szpitalu. Niektórzy do dziś myślą, że w tym szpitalu pracowałam. Dwoje dzieci dostarczało mi wystarczająco dużo zajęć, więc odpuściłam poszukiwania pracy. 
Kiedy udało mi się zdobyć miejsce w żłobku dla Sylwii, wróciłam do poszukiwań. Moja dobra znajoma zakładała biuro usług opiekuńczych i gromadziła załogę. Ukończyłam kurs opieki nad osobami starszymi i chorymi i rozpoczęłam "karierę" opiekunki. Było to jedynie 3/4 fatalnie opłacanego etatu. Praca bardzo trudna i wymagająca. A ja byłam bardzo młodą osobą. Miałam 24. lata, byłam empatyczna, delikatna i wrażliwa. Z wielkim i otwartym sercem przystąpiłam do pracy, ale życie zweryfikowało moje podejście. Wśród moich podopiecznych były osoby bardzo miłe, o których cały czas pamiętam. Ale były też i takie, z powodu których przeżywałam nocne koszmary :)Zrozumieć może mnie tylko inna opiekunka.
Nie pamiętam powodu, dla którego pierwszy raz odeszłam z firmy.
Był rok 1994. Bezrobocie w Polsce na poziomie 19%. U nas, na Dolnym Śląsku jeszcze większe. Padały wałbrzyskie kopalnie, upadła nasza huta Szklary. Wiele ludzi znalazło się w tragicznej sytuacji. Na horyzoncie pojawiły się pewne możliwości. Rząd udzielał kredytów na restrukturyzację przemysłu. Kto skorzystał? Oczywiście oszuści i kombinatorzy. Do jednego z nich trafiłam na pół roku. Zatrudniłam się w nowo powstałym zakładzie w Szklarach jako  introligator. Co mogę o tej pracy powiedzieć? Tylko tyle, że przez pół roku nie otrzymałam wynagrodzenia. Ba, ja tego wynagrodzenia nie otrzymałam do dzisiaj. Po pół roku, bo tyle potrzebowałam przepracować dla uzyskania prawa do zasiłku, pożegnałam bez żalu Szklary. W międzyczasie pracowałam w lesie przy sadzeniu drzew, bez jakichś sukcesów finansowych (też nie wypłacono mi wynagrodzenia), udzielałam korepetycji, zajmowałam się sprzedażą zniczy i choinek i co tam jeszcze się trafiło. Aż znowu agencja usług opiekuńczych ogłosiła nabór opiekunek. Ktoś powie, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale wówczas nie miałam raczej wyboru. Przystąpiłam do pracy już mądrzejsza i bardziej doświadczona, ale nadal za marne pieniądze.
Kiedy chodziłam do szkoły podstawowej, nauczyciele często zachęcali nas do nauki słowami: ucz się, bo jak nie będziesz się uczyć to skończysz w Faelu. Potem nastąpiły przemiany gospodarcze i Fael stał się jednym z bardziej pożądanych miejsc  pracy. Pracownicy tego zakładu wzbudzali nawet zawiść i zazdrość nie pracujących tam osób. Często nazywani śrubokrętami. I naraz miasto obiegła wieść: robią nabór do Fael-Elfa. Stanęłam więc w szranki, choć bez przekonania. O dziwo dostałam pracę. W moim życiu rozpoczął się okres "fabrycznej dziewczyny".
Jest rok 1997. Najniższe wynagrodzenie wynosi 406 zł brutto.
Praca w fabryce nigdy nie byłą moim marzeniem. Praca w zamkniętym pomieszczeniu, od dzwonka do dzwonka trochę mnie przerażała. Ale nie miałam wyjścia. Mój pierwszy dzień w pracy pamiętam ze szczegółami. Czekaliśmy w biurowcu na rozmowę kwalifikacyjną. Po rozmowie wszystkie przyjęte osoby udały się na szkolenie BHP oraz zapoznanie ze stanowiskiem. Potem podzielono nas na zmiany i mieliśmy przyjść do pracy w dniu następnym. W pewnym momencie kierownik powiedział do mnie: pani zostaje. Nie wiem czy jeszcze ktoś wtedy został. Zaprowadzono nas (mnie) na halę produkcyjną, pokazano poszczególne stanowiska. Okazało się, że wśród pracowników jest sporo moich znajomych. W pewnym momencie pojawił się mój kolega z technikum i harcerstwa Radek. Był kierownikiem zmianowym. Rozmowa byłą krótka:ty...do skalowni! Rety, co to jest skalownia? Zaprowadził mnie do wydzielonego pomieszczenia, w którym przy dziwnych urządzeniach pracowały trzy osoby. Maszyny błyskały światełkami, panie na nich pracujące w niewiarygodnym tempie przebierały rękami. Miałam przerażenie w oczach. Okazało się, że można to opanować. Miałam dobre nauczycielki :) Grażynka zapewne przeczyta te słowa i może nawet pokaże Ali? Sporo starsze ode mnie panie potraktowały mnie  życzliwie i wszystkiego nauczyły. Inaczej niż panie z przeciwnej zmiany. Przytoczę tu pewne wspomnienie. Nie wiem czy był to mój drugi, czy trzeci dzień pracy. Nie będę opisywać pracy w skalowni. Powiem tylko, że do obowiązków skalowacza należało opisywanie wadliwych sztuk i odkładanie  ich do właściwych pojemników. Być może zrobiłam coś niewłaściwie, ale miałam do tego prawo. Przychodzę więc do pracy, wchodzę do pomieszczenia i z wrodzonej grzeczności mówię wszystkim głośno dzień dobry! Odpowiada mi cisza... Panie siedzą rządkiem na krzesłach z założonymi rękami, zero uśmiechu, miny jakieś takie zawzięte... W pewnym momencie wchodzi do pomieszczenia młody pracownik tej zmiany, Piotrek i wita się ze mna. W pewnym momencie odzywa się jedna: Piotrek, powiedz nowej pani, żeby odkładała sztuki tam i tam. Piotrek pokazał mi w czym rzecz i finito. Ale nie, za chwilę następna: Piotrek powiedz nowej pani, żeby sprawdzała lakier. Kurcze, ale się wtedy odpaliłam. Nie, żebym była niegrzeczna. Z czarującym uśmiechem powiedziałam: Piotrek, powiedz tym miłym paniom, że nowa pani doskonale mówi po polsku, a do tego nie jest pracownikiem specjalnej troski i rozumie co się do niej mówi :)
Nigdy z tymi paniami nie miałam konfliktów, ale też nie nawiązałam ciepłych relacji. Bardzo szybko awansowałam na stanowisko kontrolera jakości i to ja mówiłam tym paniom co mają robić. Praca w Elfie to był jeden z przyjemniejszych okresów zatrudnienia. Szkoda, że trwało to zaledwie trzy lata. Zarobki? Istne Eldorado. W pierwszym miesiącu pracy zarobiłam 832 zł. Potem wpłynęły jakieś pieniądze na święta, potem jakaś premia po rozliczeniu kwartału, a potem to już nawet nie czekałam na wypłatę, bo ciągle wpływały jakieś pieniądze. To co dobre szybko się kończy. W sierpniu 1999 roku moja ostatnia wypłata w Elfie wyniosła prawie trzy tysiące złotych. Potem trafiliśmy pod skrzydła korporacji i dobre się skończyło. Od września byłam już pracownikiem General Elektric Power Controls Polska. Zaczął się dziewięcioletni horror. Nie mogę powiedzieć, wyniosłam z tej pracy wiele pożytecznych umiejętności i doświadczeń. Musiałam pracować, ponieważ miałam jeszcze małe dzieci. Ale z roku na rok coraz bardziej praca odbijała się na moim zdrowiu.
Pominę okres spędzony w  GE. W swoje 40. urodziny podjęłam decyzję dość szaloną, zwolniłam się z pracy! Tak naprawdę bez jakiegoś planu na życie. Założyłam firmę, która poniosła totalną klapę. Majątku się nie dorobiłam. Dużo czasu poświęcałam na pracę społeczną w ZHP. Pracowałam nieraz po 10. godzin dziennie, tyle że za darmo. Dość późno zrozumiałam, że satysfakcją rachunków nie zapłacę.
Żeby ratować swoje finanse podjęłam pracę w sklepie. Praca jak praca, angażuję się w każdą. Aby tylko atmosfera była przyjazna. No, tu takiej nie było. Szef/właściciel, który próbuje wyładowywać swoje frustracje na pracownikach to nie jest to, czego oczekiwałam. Majątku też nie płacił. Mąż bez przerwy mnie ostrzegał, że stanowczo za bardzo się angażuję, a on i tak tego nie doceni. I tak się stało. W momencie, kiedy za szwankowało mi zdrowie dostałam wypowiedzenie. Przyjęłam je z ogromną ulgą, bo nie wypadało mi się zwalniać, a praca zbyt dużo mnie kosztowała.
Zaraz po podreperowaniu zdrowia wpadłam na pomysł wyjazdu do Niemiec... jako opiekunka. Tyle, że tej pracy muszę poświęcić osobny post :)
CDN

wtorek, 19 lutego 2019

1/6...Edukacja

Wielokrotnie pisałam o szkole, ale zawsze w kontekście wspomnień. Dziś chciałabym swoją edukację przeanalizować, zastanowić się, co mi dała?
Proces zdobywania wiedzy w szkole podstawowej miałam, jakby to powiedzieć, mocno rozdrobniony. Związane to było ze zmianami miejsca zamieszkania. Ja jako dziecko niewiele miałam wówczas do powiedzenia, chociaż ten koczowniczy tryb życia mi nie odpowiadał. Gdy szłam do pierwszej klasy, moja mama miała 26. lat. Teraz osoby w tym wieku postrzegam jako jeszcze dzieci potrzebujące wsparcia rodziców. A oni byli już wtedy zdani tylko na siebie. Poszukiwali swego miejsca na ziemi. Ja im w tych poszukiwaniach towarzyszyłam. A że należało spełniać obowiązek szkolny, wraz ze zmianą miejsca pobytu, zmieniałam szkołę. Czy była to dla mnie trauma? Zaburzało mój dziecięcy świat? Nie, ja jedynie tęskniłam za babcią, którą widywałam rzadko. 
Naukę w szkole podstawowej rozpoczęłam w Zawierciu, w klasie I B. Uczyłam się tam do ferii zimowych, a potem byłyśmy zmuszone razem z mamą zmienić miejsce pobytu. Nie będę wracać do powodów tego stanu rzeczy. Z tego pierwszego półrocza w mojej pamięci pozostało tylko mgliste wspomnienie, w którym każdego dnia rozpoczynaliśmy lekcje od wniesienia i postawienia na biurku proporczyka i odśpiewania hymnu klasy. Słowa brzmiały jakoś tak: Gdy dzwoneczek się odezwie biegniemy do szkółki, by pracować pracowicie jak robocze pszczółki. Dana moja dana, szkółko ukochana, chętnie cię witamy, bo szczerze kochamy! Pamiętam jeszcze, że uczyliśmy się z elementarza Falkowskiego i pisali stalówką maczaną w kałamarzu. Nie pamiętam za to ani imion koleżanek i kolegów, ani nawet imienia wychowawczyni. Korzyści, jakie wyniosłam z tego krótkiego pobytu? Pisanie stalówką wyrobiło mi porządny charakter pisma :)
Następną klasą była klasa I w szkole nr. 4. w Ząbkowicach. Rozpoczęcie nauki w czwórce przysporzyło odrobinę kłopotu. Mama pozostawiła mnie pod opieką babci i cioci i wróciła do Zawiercia. Okazało się, że w nowej szkole uczy się z podręcznika "Litery", więc mój Falkowski nie był potrzebny. Kupić książki w środku roku szkolnego 1976/1977 graniczyło z cudem. A zwłaszcza ćwiczeń, bo używanych podręczników było sporo. Ciocia przepisywała mi polecenia do ćwiczeń do zwykłego zeszytu, a ja je wypełniałam. W tej klasie spędziłam 2,5 roku. Nawiązałam pierwsze szkolne przyjaźnie. Wiesiu...zapewne to przeczytasz. Byłaś moją pierwszą, szkolną przyjaciółką, więc tym bardziej jest mi miło, że odnowiłyśmy kontakty. Nie ważne, że tylko przez Internet i telefon. Akurat skład tej klasy oraz nazwiska nauczycieli pamiętam do dziś. Obecnie w budynku szkoły znajduje się przedszkole, do którego chodziły moje dzieci, rodzeństwo, siostrzeńcy i wnuczka. Budynek pełen moich dziecięcych wspomnień. 
Przyszedł czas, w którym moja mama zapragnęła znowu mieć mnie przy sobie. Ponownie zmieniłam szkołę. Wróciłam do Zawiercia, ale do klasy IV D. Z tego etapu pamiętam jedynie pewne przykre zdarzenie. Przyszłam do szkoły w białej, plisowanej spódniczce. W pewnym momencie jakiś chłopak podbiegł i podniósł mi spódnicę z okrzykiem "kino za darmo"! Dostałam białej gorączki. Pomimo tego, że byłam raczej mała i wątła, powaliłam tego chłopaka i bardzo mocno tłukłam pięściami, aż ktoś z nauczycieli z niego mnie ściągnął. Nie jestem z tego ataku agresji dumna. Aby nie dopuścić do podobnych wybryków, aż do szóstej klasy nie nosiłam spódnic. Po półroczu przenieśliśmy się do Myszkowa. Spędziłam w myszkowskiej  szkole 2,5 roku. Nabrałam wielu doświadczeń, nauczyłam się walczyć o swoje. Poznałam nowe koleżanki, nawiązałam nowe przyjaźnie. W Myszkowie mieliśmy zwyczaj organizowania prywatek z okazji urodzin. Robiło się zaproszenia, mamy przygotowywały przekąski (chipsów nie było), zasłanialiśmy okna i tańczyli przy magnetofonie kasetowym. Inny dobry zwyczaj z Myszkowa? Często jeździliśmy na ciekawe wycieczki krajoznawcze. Po półroczu w szóstej klasie wróciłam do Ząbkowic. Niestety zmieniła się rejonizacja i nie mogłam wrócić do znanej mi już klasy i szkoły. Przydzielono mnie do szkoły nr 1. Do klasy VI B. Cóż mogę powiedzieć? Pokochałam tą szkołę, klasę i wszystkich jej uczniów i nauczycieli. Gdy ktoś mnie pyta o podstawówkę, zawsze identyfikuję się z jedynką i mam ogromny do niej sentyment. Ktoś by pomyślał, że częste zmienianie środowiska powoduje jakieś emocjonalne braki w dziecku. Niczego takiego nie odczuwałam. Wręcz przeciwnie, to że musiałam w środku roku szkolnego wchodzić we względnie zintegrowane środowisko spowodowało u mnie rozwinięcie umiejętności, dziś to się tak ładnie nazywa: umiejętności interpersonalne :) Nawiązywanie kontaktów, występy publiczne, prezentacje, wykłady nie wywołują u mnie stresu. Jestem otwarta i bardzo lubię ludzi. Uwielbiam mieć wielu znajomych. 
Edukacja to nie tylko szkoła podstawowa. Kolejny etap również nie przebiegał u mnie prosto i spokojnie. W dzieciństwie chciałam być weterynarzem albo nauczycielem. Ale zarówno technikum weterynaryjne jak i liceum pedagogiczne znajdowało się poza miejscem mojego zamieszkania. Babcia nie dopuszczała nawet myśli o tym, że zamieszkam w internacie. O dojazdach i marznięciu na przystankach również nie było mowy. Wybrałam więc szkołę oddaloną od mojego mieszkania o jakieś 150. metrów. Zespół Szkół Budowlanych, a konkretnie technikum budowlane. I choć nie dane mi było ukończenie tej szkoły, mam z nią związane najlepsze wspomnienia. Najlepsi, ukochani nauczyciele, nawet ci, którzy dawali w kość. Przyjaźnie, znajomości i umiejętności. Gdy ktoś mnie pyta o szkołę średnią, identyfikuję się z moją budowlanką. 
Maturę zdałam na wydziale zaocznym Zespołu Szkół Zawodowych na ulicy Wrocławskiej w Ząbkowicach, ale nigdy nie czułam się z tą szkołą związana. A po maturze...
Po maturze przyszły trudne czasy przemian gospodarczych lat dziewięćdziesiątych. Miałam małe dzieci, nie miałam stałej pracy, ani pewności jutra. Marzyłam o studiach matematycznych w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze, ale były dla mnie finansowo niedostępne. 
Kiedy dostałam swoją pierwszą poważną pracę, natychmiast złożyłam papiery na studia. Tym razem na Akademię Ekonomiczną w Jeleniej Górze. Zdałam bez problemu egzaminy wstępne (tak, tak, kiedyś zdawało się egzaminy) i rozpoczęłam studiowanie. Dobrnęłam do końca pierwszego roku. Nie dlatego, że mi nie szło, ale dlatego, że miałam absorbującą pracę. Często jeździłam na zajęcia po nocce, a po zajęciach wracałam na noc do pracy. Z Ząbkowic do jeleniej Góry jest około 100. kilometrów. Po jakimś czasie byłam najzwyczajniej wykończona. Zrezygnowałam ze studiów, bo w tamtym czasie miałam inne priorytety. Przede wszystkim musiałam zadbać o pracę, która dawała mi utrzymanie, wszak miałam małe dzieci. Wróciłam na studia, kiedy w Ząbkowicach otwarto filię Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. Skończyłam te studia nawet z niezłym wynikiem, ale...nie przystąpiłam do obrony pracy licencjackiej. Kierunek studiów mi wybitnie nie leżał :) Ale nie myślcie, że był to czas zmarnowany. Wiedza raz zdobyta pozostaje. Chyba, że zdobywa się ją na zasadzie ZZZ. 
Teraz jestem w takim miejscu, w którym studiuję dla przyjemności. Bez żadnej presji. Turystyka i Rekreacja. Znalazłam dziedzinę, która wybitnie mnie interesuje i studiowanie przybrało inny wymiar. Uwielbiam swoje młodziutkie koleżanki i czas spędzany na uczelni. Człowiek uczy się całe życie, a wiek to stan ducha, nie metryczka z peselem. Przez swoje 50. lat (bez pięciu dni) zdobyłam spory zasób wiedzy i umiejętności. Pozwolę sobie wymienić kilka. Być może stanie się to inspiracją dla kobiet, które uważają, że już jest za późno :)
  • Opiekunka osób starych i chorych
  • Wychowawca kolonijny
  • Pierwsza pomoc przedmedyczna
  • Księgowość, kadry, płace
  • Animator czasu wolnego
  • Język niemiecki i jeszcze parę totalnie odjechanych, których zapewne nigdy nie wykorzystam.
Każdy kurs, oprócz określonych umiejętności niesie za sobą nowe, atrakcyjne znajomości. Takie prawdziwe, realne, nie wirtualne facebookowe. 

niedziela, 17 lutego 2019

Właśnie mija czwarty rok odkąd założyłam bloga. Ilość wpisów jak na cztery lata nie należy do imponujących, ale nigdy nie byłam systematyczna. Piszę wtedy, kiedy czuję taką potrzebę, kiedy mam coś do powiedzenia. 
Ten czas jest dla mnie szczególny, za dwa tygodnie skończę 50. lat. Jakby na to nie patrzeć jest to szmat czasu. Będąc nastolatką uważałam pięćdziesięciolatków za staruszków, którzy mają wszystko za sobą :) Jak to punkt widzenia zmienia się w zależności od punktu siedzenia.

Od napisania powyższych zdań minął kolejny tydzień. Tak to już jest. Na chwilę minęło natchnienie, potem ktoś przyszedł, następnie zachciało się spać... I następny dzień. Będąc w pracy dostałam telefon od sąsiadki, że jacyś robotnicy pracujący przy elewacji sąsiedniego budynku pytają, czy aby kabel który muszą odłączyć nie należy do mnie? Kurcze, skąd mam wiedzieć? Wszak nie ja te kable zakładałam. Gdy wróciłam do domu, okazało się, że należał do mnie... Internet! W dzisiejszych czasach trudno żyć bez Internetu. Przez chwilę miałam nawet taki zamiar, ale szybko mi przeszło. Dzwonię więc do biura obsługi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy uzyskałam prawie natychmiastowe połączenie! Nazywam się Max i jestem sztuczną inteligencją, w czym mogę pomóc? Cześć Max, chciałam zgłosić awarię internetu. Ok, podaj proszę numer.... Super! Do momentu, kiedy miły Max poprosił o podanie PINu. Jaki qrwa pin? Nie znam żadnego pinu. OK, w takim razie przełączę cię do konsultanta... No i się zaczęło! Po pół godziny, gdy debilna melodyjka przenicowała mój mózg, a połączenia nadal nie uzyskałam, zrezygnowałam z pomocy. Cóż, bez internetu można jednak żyć. A może zrobić hot spota z telefonu? Jednak nie, widać plan losu był inny. Zamiast pisać poczytaj :) No i tak zrobiłam. A potem rozpoczął się nowy semestr, wyjazd do szkoły, jakieś domowe zajęcia po powrocie i... minął cały tydzień. Czas nie ma jednak nad nami litości. Rozpoczął się ostatni tydzień przed pięćdziesiątymi urodzinami. Doszłam do wniosku, że w tak doniosłej chwili powinnam poczynić jakieś podsumowania, bilanse, remanenty dotyczące edukacji, kariery zawodowej, życia rodzinnego, społecznego i czego tam jeszcze. Sześć dni...