niedziela, 1 września 2019

Koniec wakacji, nawet pogoda posmutniała. Ach, cóż to był za czas :) Dla mnie najlepsze wakacje od lat. 
Ostatni raz siedziałam przy komputerze 25. czerwca. Później komunikowałam się ze światem tylko i wyłącznie za pomocą telefonu. Po zdanych egzaminach i zakończeniu wszystkich szkolnych spraw wyjechałam w podróż z mężem. Co prawda on był w pracy, ale i tak towarzysząc mu spędziliśmy cudowny czas razem. Wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo za tym wspólnym czasem tęsknię i jak bardzo ogranicza go moja praca. Z jednej strony praca miła, łatwa i przyjemna, z drugiej zaś... No właśnie. Od czasu do czasu należy zrobić bilans. I jak mówił kiedyś klasyk "są plusy dodatnie i plusy ujemne". Kłopot w tym, że te ujemne zaczęły przeważać. Wtedy przyszedł mi do głowy na pozór szalony pomysł: rzucić pracę! Dość długo nad tym myślałam zestawiając wszystkie plusy i minusy. Jak już wcześniej wspomniałam minusy zaczęły przeważać. Wówczas podjęłam decyzję i złożyłam wymówienie. W życiu czasami należy się zatrzymać, czasami nawet cofnąć, żeby wziąć rozpęd i podążyć do przodu. I ja tak właśnie zrobiłam. Całe wakacje spędziłam na przyjemnościach ładując mocno baterie. Wcześniej nie myślałam, że można czerpać przyjemność z gotowania rodzinie obiadu. Byłam żoną, matką i babcią na 100%. I sprawiało mi to ogromną przyjemność. Podejrzewam, że następne takie wakacje nastąpią dopiero na emeryturze. Powiem wam, że taka zmiana była mi bardzo potrzebna. Teraz muszę całkowicie przeorganizować swoje życie. Zmiana pracy, zmiana planów, zmiana priorytetów. 

























Wakacje uważam za udane, a teraz czas na powrót do rzeczywistości :) Jestem pełna optymizmu!

wtorek, 25 czerwca 2019

Kiedyś w wakacyjny poranek słuchałam Lata z Radiem, dziś zastępuje mi je Radio Pogoda :) Czasy się zmieniają i to pod każdym względem. 
Dzisiejszy wpis chcę poświęcić ojcom. Minęły zaledwie dwa dni od dnia ojca, a już nikt o nich nie mówi. Powiedzenie, że matka jest najważniejsza nie do końca jest w moim przekonaniu słuszne. Do powstania nowego życia potrzebna jest zarówno matka, jak i ojciec.
Za moich czasów... paskudnie brzmi to stwierdzenie :) Ale od moich narodzin minęło już pół wieku, więc śmiało mogę go używać. Jacy byli ojcowie, kiedy byłam dzieckiem? Powszechnie obowiązywał stereotyp, że ojciec jest od utrzymania domu, a matka od wychowania i opieki nad dzieckiem. Panowie, którzy z tego stereotypu próbowali się wyłamać, przez społeczeństwo byli nazywani pantoflarzami. Opiekę nad dzieckiem przejmowali w momencie, kiedy potrafiło już chodzić, korzystać z toalety i jeść samodzielnie. Z takim dzieckiem mogli już wybrać się na spacer. Wcześniej, zdecydowanie nie. Nie wiem jak było z więziami. Sama wychowałam się w rodzinie patchworkowej, więc moje relacje z biologicznym ojcem były zaburzone. Do niedawna wydawało mi się, że to mama i jej rodzina ograniczali mi kontakty. Ale po pięćdziesięciu latach, które mam już za sobą zupełnie inaczej na to patrzę. W moim ojcu nie ma ojcowskiego ciepła. Oboje rodzice zakładali po rozwodzie nowe związki. I to całkiem liczne. Mama miała jeszcze dwóch partnerów (małżonków), z każdym po jednym dziecku, ojciec trzy znane mi partnerki (małżonki) i jeszcze piątkę dzieci. Jakie były jego relacje ( w zasadzie nadal są) z pozostałymi dziećmi? Mam wrażenie, że beznadziejne. Krzysiek wyjechał do Anglii i raczej nie utrzymuje kontaktów z ojcem, Grzesia niestety nie ma już wśród żywych, Patrycja i Łukasz nie chcą mieć z ojcem nic do czynienia, a Maciek... Maciek chyba miał to szczęście, że urodził się ostatni. 33 lata po moich urodzinach, kiedy to czasy i pogląd na ojcostwo się zmieniły. Ale też nie przypuszczam, żeby ojciec angażował się w opiekę nad nim w okresie niemowlęctwa. Tak naprawdę, pomimo licznego potomstwa zostaliśmy mu tylko ja i Maciek. Pierwsza i ostatni, o ironio urodzeni dokładnie w tym samym dniu :)
Dlaczego tak? Bo ja nie potrafię nosić w sercu urazy, a Maciek ma podobne w tej sprawie poglądy do moich. Gdyby nie ten ojciec, nie byłoby nas na świecie. A moje życie jest całkiem fajne. 
Jeżeli chodzi o wspomnienia z dzieciństwa, dużo miejsca zajmuje w nich mój ojczym. On też nie był ideałem, ale wiele rzeczy mu wybaczyłam, spróbowałam zrozumieć. Te bardzo niemiłe po prostu wyparłam z pamięci, a skupiłam się na dobrych wspomnieniach. Bo to właśnie on zabierał mnie nad wodę, uczył pływać, jeździć na rowerze, prowadzić samochód czy rozpalać ognisko. Był w niektórych dziedzinach życia bardzo wymagający i surowy, ale wpoił mi wiele wartości. Porządek, punktualność, szacunek do czasu zarówno swojego jak i innych. Zachęcał do rozwoju, nauki dla siebie, nie dla ocen czy do walki o swoje racje. To on grał ze mną w domino i kości w zimowe wieczory. I to on jest ojcem mojego brata, tego, na którego tak długo czekałam, bo aż 11 lat. Brata, z którego jestem bardzo dumna. 
O ojcu mojej siostry nie mam zbyt dużo do powiedzenia. Jako partner mojej mamy zupełnie mi nie odpowiadał, ale byłam wtedy już dorosła i nie byłą to moja sprawa. Niemniej jestem mu wdzięczna choćby za to, że za jego przyczyną mam siostrę. Siostrę na tyle ode mnie młodszą, że bardziej traktuję ją jak córkę, a jej dzieci jak własne wnuki. 
A popatrzmy na dzisiejszą rzeczywistość. Kiedy obserwuję zaangażowanie w ojcostwo zarówno moich zięciów, jak i młodszych kolegów to serce rośnie. Teraz nie muszą się obawiać, że ktoś ich uzna za pantoflarzy, bo zmieniają dziecku pieluchę bądź idą z nim do lekarza. To partnerstwo i wspólne wykonywanie rodzicielskich obowiązków bardzo mi się podoba. 
Bez względu na to jakiego ojca mamy bądź mieliśmy, pamiętajcie, że bez tych facetów nie byłoby nas na świecie. Więc nie noście w sercach urazy, nawet wtedy, kiedy ojcowie nie spełniali naszych oczekiwań. A tym, których już nie ma na tym świecie po prostu zapalcie świeczkę i spędźcie choć chwilkę nad mogiłą. Może przypomną się również miłe, choć nieliczne chwile z waszego dzieciństwa?
Mama i ojczym w dniu ich ślubu. Miałam wtedy 3. lata.

niedziela, 23 czerwca 2019

Lato... W sumie każda pora roku ma swój urok, ale lato dla mnie ma największy. Każdego dnia miesza się przeszłość z teraźniejszością. Chwilami jestem dzieckiem ze swoimi wspomnieniami, za chwilę starszą panią cieszącą się każdym dniem. Zapachy, kolory, dźwięki przenoszą mnie w czasie... prawie całe swoje życie spędziłam w Ząbkowicach. Nawet te krótkie epizody, gdy mieszkałam poza Ząbkowicami, w czasie wakacji były z nimi związane. Dziś wybrałam się rano na cmentarz. Tak jak za dawnych czasów, kiedy to dużą grupą szliśmy robić porządki na grobach. Dziś w tym miejscu spoczywają dwie moje babcie i mama, wtedy odwiedzałam tylko babcię Adelę. Wracając przypomniałam sobie pewne zdarzenie:
Kiedyś sporą grupą wybraliśmy się na cmentarz. Nie, żebyśmy mieli jakiś konkretny cel, ale wyprawa na drugi koniec miasta miała charakter przygody. Moja mała wówczas kuzynka Monika bardzo mocno nalegała, żeby zabrać ją ze sobą. Ciocia kupiła jej wtedy bardzo modny wózek. Taki na dwóch kółkach i z daszkiem chroniącym przed słońcem. Nie pamiętam ile miała wówczas lat, ale na pewno mniej niż trzy. Poszliśmy więc, zabierając ze sobą Monikę. W drodze powrotnej, najpierw delikatnie, a potem coraz mocniej zaczął padać deszcz. Po chwili przyszła burza i ogromna ulewa. Zaczęliśmy wszyscy uciekać przed deszczem. Co prawda z niewielkim skutkiem. W pewnym momencie kolega Darek wpadł na genialny pomysł. Zaproponował, żebym usiadła w wózku i wzięła Monikę na kolana. W ten sposób obie nie zmokniemy, a on się poświęci i powiezie wózek. Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Usiadłam w wózku i wzięłam Monikę na kolana, a Darek popchał wózek. Kiedy znaleźliśmy się na skrzyżowaniu z ulicą Piastowską, koła wózka zaklinowały się w szczelinie chodnika i... obie z Moniką wylądowałyśmy twarzami w ogromnej kałuży. Kurcze, jak ja się bardzo bałam. Po pierwsze tego, że coś jej się stało. Miałam wrażenie, że została w tej kałuży podtopiona, a po drugie, że poskarży się mamie, a ciotka urwie mi głowę. Ale Monika nawet słowem nie zdradziła naszej tajemnicy :) Lato zawsze było piękne...

piątek, 21 czerwca 2019

Że pochmurno? Nic nie szkodzi, wakacje są super. Ostatni miesiąc upłynął pod znakiem egzaminów, zaliczeń, imprez rekreacyjnych, w trakcie których raczej nie oddawałam się rozrywce, a ciężko pracowałam. Wczoraj w końcu miałam chwilę, żeby oddać się własnej rekreacji. Całą rodziną
(z wyjątkiem Amelki, bo pracowała) pojechaliśmy w Rudawy Janowickie zobaczyć kolorowe jeziorka. Super wyprawa. A potem wnuczka z siostrzeńcem postanowili u mnie spać. Nie ma to jak wakacje u babci- cioci. Dziś od rana przejęli mój telefon i bawią się w operatorów filmowych. Efekt pracy jest mi jeszcze nieznany, ale praca jeszcze trwa. A ja mam chwilę spokoju. Takie zerwanie telefonicznej smyczy jest bardzo potrzebne. Plany na dalszą część dnia? Totalny spontan. 
Trochę szkoda mi czasu na siedzenie przy komputerze, więc pozwolę sobie skończyć, a do pisania wrócić wieczorkiem. Wszak dziś będę sama, bo dzieci wrócą do swoich domów, a mąż jeszcze w pracy. Za to przyszły tydzień spędzimy (mam nadzieję) tylko we dwoje. 

środa, 22 maja 2019

Ostatni wpis datowany jest na 22 kwietnia, równy miesiąc temu. Brakuje mi czasu w zasadzie na wszystko. Dlaczego? Pojęcia nie mam, zawsze byłam dobrze zorganizowana. 

Dziś jest szczególny dzień, 69. urodziny mojej mamy. Chciałam pójść na jej grób i spędzić parę chwil, ale dzisiaj niebo płacze ze mną. Pogoda jest paskudna i dołująca. Ogólnie czuję się przemęczona i bez energii. Czekam na chwilę przerwy w opadach, żebym mogła zanieść mamie kwiaty. Za jej życia zawsze w dzień urodzin szykowaliśmy z rodzeństwem jakiś prezent. Za każdym razem mówiła nam, że niepotrzebnie wydajemy na nią pieniądze i że życzenia by wystarczyły. A potem widzieliśmy jak się cieszy upominkiem i każdemu powtarza, że to od dzieci. Kurcze, jaka ona była zawsze z nas dumna, z naszych nawet najmniejszych osiągnięć i sukcesów. I jak przeżywała z nami wszystkie niepowodzenia. A teraz nie mam komu się pochwalić ani komu pożalić. Tak bardzo mi jej brakuje. Dlaczego doceniamy ludzi dopiero po ich śmierci? Wydawało mi się, że mama jest nieśmiertelna i zawsze będzie z nami. Ciągle było coś ważniejszego i nie cierpiącego zwłoki od wizyty u niej. Szkoła, egzamin, harcerstwo, wyjazd, praca itd. Dziś rozumiem, że nie ma niczego ważniejszego od spotkania z drugim człowiekiem. Właśnie z mamą. Nie byłyśmy idealne, nasze relacje również nie. Miałyśmy odmienne zdania na różne tematy. Lubiłyśmy różne rzeczy. Wielokrotnie wściekałam się na jej słabości i wady. Ale wiedziałam, że jest, że w każdej chwili możemy się zobaczyć i nawet pokłócić. I wydawało mi się, że tak będzie zawsze, a przynajmniej jeszcze bardzo długo. Aż przyszedł moment, w którym wszystko się skończyło i straconego czasu już nie można nadrobić. Czuję się z tym paskudnie i tak już pewnie będzie do końca mojego życia. Depresja dopada mnie zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj, dzień jej urodzin, w którym nawet niebo ze mną płacze...

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

Święta, święta i po świętach :) Muszę przyznać, że odpoczęłam wręcz nieziemsko. Trzy dni urlopu przed świętami, wolna sobota, świąteczna niedziela i poniedziałek. Żadnego zakupowego i porządkowego szaleństwa. Żadnego przesadnego stania przy garach. A do tego cudowna pogoda. Święta uważam za udane!Teraz trzeba wrócić do uporządkowanego życia i podzielić czas na pracę, naukę i relaks. Nieubłaganie zbliża się koniec roku akademickiego. 
Przed nami majowy weekend. Oby był równie pogodny jak święta. Co prawda będę w pracy, ale zawsze milej jest oprowadzać turystów w słońcu. Poza tym słońce dodaje mi energii, chęci do życia. Tak, wiem, jest susza i przyroda domaga się deszczu, ale gdyby aura była tak łaskawa i zsyłała deszcz w nocy? Byłoby idealnie. Takie tam marzenia :)
Od niedawna wróciłam do biegowych treningów. Trochę się zapuściłam, przybyło mi odrobinę kilogramów i parę nowych fałdek. Nie żebym uważała to za tragedię, ale kondycja też mi się trochę "skiepściła". Istnieje takie słowo: skiepścić? Nie ważne. Zdecydowanie za często łapię zadyszkę :) Tym razem przystąpiłam do treningów z planem. Skorzystałam z porad fachowców ze strony www.treningbiegacza.pl i mam nadzieję, że w tym roku pokonam ząbkowicką dychę z czasem najlepszym w moim życiu :)
Stronkę znalazła moja córka, też przygotowuje się do startu. Wraca do formy po ciąży i porodzie i bardzo dobrze jej idzie. 
Mam nadzieję, że zapał mi nie minie przynajmniej do następnej zimy :) Do swojego planu muszę jeszcze dołączyć systematyczne pisanie. Chociaż bardzo trudno jest mi się zmobilizować. 
Czasami odczuwam okropną niechęć do komputera. Trwa to kilka dni, a kiedy przechodzi, mam masę zaległości. Zaczynam nadrabiać i najczęściej brakuje mi czasu na bloga, za co bardzo przepraszam swoich czytelników. Będę się starała pisać częściej. Dziś muszę kończyć, bo w planie mam jeszcze poświęcić chwilę na język niemiecki. A jutro... wracam do pracy.
Życzę wszystkim, którzy tu zaglądną miłego wieczoru!





środa, 3 kwietnia 2019

Mija równy miesiąc od ostatniego wpisu. Dopadło mnie pozimowe lenistwo. Przez ostatni miesiąc w mojej głowie gościło stwierdzenie: nie chce mi się! Jak w tym stanie udało mi się napisać projekty i zdać egzaminy? Jest to dla mnie zagadką. Ale czas zmienić nastawienie do życia! Idzie lepsze, wiosna, słońce, ciepełko!
Nie chcę składać żadnych deklaracji ani postanowień, bo wiem, że brak mi konsekwencji. Będę chciała coś zmienić, będę chciała wrócić do biegania, spacerów, pisania z większą częstotliwością :)
Ale czy mi się uda? Na razie waga straszy mnie wskazaniami... na chwilę obecną wcisnęłam ją głębiej pod łóżko, a dla poprawy nastroju sięgnęłam po czekoladę. 
Jutro też jest dzień :)

niedziela, 3 marca 2019

I znowu tydzień minął w mgnieniu oka. Najpierw świętowałam swój jubileusz, a potem zajęłam się przygotowaniem jubileuszu przyjaciółki. Tym sposobem nie zdążyłam z podsumowaniami, ale nic straconego. Postaram się nadrobić. 
Znacie powiedzenie: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma? Na własnej skórze przekonałam się o jego słuszności. 
W swoim otoczeniu miałam kilka osób, które jeździły do pracy do Niemiec w charakterze opiekunki. Pomyślała, że skoro panie wyjechały nawet bez znajomości języka, to dlaczego nie spróbować? Doświadczenie w pracy miałam, ale... Moje wrodzone poczucie odpowiedzialności nie pozwoliło mi jechać bez znajomości języka. Wszak opiekować trzeba się osobami starszymi, nierzadko chorymi. Trzeba umieć wezwać pomoc, pójść z podopiecznym do lekarza, porozumieć się z pielęgniarką. Dlatego znalazłam w Internecie kurs języka niemieckiego dla opiekunek. Trwał względnie krótko, koszt też nie był wielki. Pomyślałam, że poznam podstawy. Okazało się, że nauka języka niemieckiego nie stanowiła dla mnie problemu. Szło mi całkiem nieźle. Dodatkowo od czasów szkolnych zmieniło się moje podejście do języka obcego. Moim celem było dogadanie się, a nie język literacki. Pod koniec kursu przygotowano nas dość dobrze do rozmów kwalifikacyjnych. Później przekonałam się, że stanowczo za dobrze :)
Zaraz po zakończeniu kursu założyłam profil na portalu dla opiekunek. Prawie natychmiast zaczął dzwonić telefon...
Któregoś majowego dnia zadzwoniła do mnie przedstawicielka pewnego biura z dość ciekawą propozycją. Po krótkiej rozmowie przełączyła mnie do innej, która miała przeprowadzić ze mną rozmowę w języku niemieckim. Z natury jestem osobą gadatliwą i nie wyobrażam sobie braku kontaktów werbalnych z drugim człowiekiem. Rozmowa poszła mi nadzwyczaj dobrze. Powiedziałabym z perspektywy czasu, że za dobrze. Dostałam propozycję pracy aż w Achern, niedaleko francuskiej granicy. 
Moją podopieczną miała być starsza, osiemdziesięcioletnia pani po wylewie. Właścicielka kilku nieruchomości w Niemczech, Francji i Włoszech, która lubiła samodzielnie dbać o swoje interesy. Moje 25. letnie doświadczenie w prowadzeniu samochodu było dobrze widziane. 
Czas pomiędzy podjęciem decyzji o wyjeździe, a samym wyjazdem był dla mnie jednym, wielkim stresem. Podróż niewygodnym busem wydawała się nie mieć końca. Ale dotarłam na miejsce... jako ostatnia pasażerka. Na progu domu powitali mnie bardzo serdecznie syn i partner mojej podopiecznej.
Weszłam do dużego domu. Zaraz po herbacie oprowadzono mnie po nim. Salon telewizyjny, na środku fortepian, spora biblioteczka, basen i inne bajery. Moja podopieczna siedziała na wózku w salonie i oglądała program telewizyjny. Była to pani sporych rozmiarów. Przeraziłam się, że nie dam rady samodzielnie jej przetransportować z wózka do łóżka. Ale koszmar zaczął się znacznie później. Pierwszy dzień pobytu był lajtowy. Pani niezwykle inteligentna i pomimo wylewu umysł miała jasny i sprawny. Okazała się arystokratką, do której należało mówić Frau Köhl. Jej partnerem był emerytowany nauczyciel muzyki, a syn był reżyserem teatralnym. Ze względu na wylew, syn zakupił ogromną ilość różnych urządzeń medycznych. Pani miała totalnie nieunormowany plan dnia. Szła spać około drugiej w nocy, wstawała często około trzeciej po południu. Ode mnie wymagano opieki i towarzystwa, bez utrzymywania porządku, bo do sprzątania przychodziła inna pani. Zakupy robił pan Zuckerman. Pomimo podeszłego wieku był niezwykle sprawny i żywotny. Pani interesowała się polityką i piłką nożną. Oczekiwała ode mnie udziału w dyskusji na te tematy, a dodatkowo, żebym grała z nią w memory (po niemiecku). Po kilku dniach byłam totalnie zmęczona i z przeświadczeniem, że nie jestem w stanie sprostać oczekiwaniom. Trudno było mi się porozumieć i wytłumaczyć zaistniałe nieporozumienie. Ale opatrzność nade mną czuwała. W któryś dzień przyszła pani sprzątająca. Okazała się Polką mieszkającą tam od wielu lat. Poprosiłam ją o pomoc w wytłumaczeniu tego nieporozumienia. Myślicie, że to koniec? O nie, to zaledwie początek przygody. 
Kiedy doszliśmy z synem podopiecznej do wspólnego wniosku, że nie sprostam ich oczekiwaniom (nota bene nikt nie był w stanie sprostać, nawet niemieckie pielęgniarki) zadzwoniłam do koordynatora w firmie. Na początku próbowano mnie przekonać, żebym jednak została, ale nie chciałam. W tej sytuacji zaproponowano mi inne miejsce, z tym, że oddalone o ponad 100 km...
Dotrzeć miałam tam... pociągiem, z jedną przesiadką. Miałam dojechać do Fryburga, a stamtąd miał mnie zabrać syn kolejnej podopiecznej. Rety! Od dwudziestu lat nie jeździłam pociągiem nawet w Polsce, a tu mam wyruszyć w podróż z przesiadkami? Myślałam, że umrę ze stresu. Ale zdążyłam już nawiązać kontakt z Danusią, sprzątająca u moich gospodarzy i jej przyjacielem Reinholdem. Reinhold powiedział, że nie pozwoli mi zginąć i zawiózł mnie na nowe miejsce samochodem. I całe szczęście, bo przygody mnie nie opuszczały. Przez całą drogę próbowaliśmy dodzwonić się do syna nowej podopiecznej. Niestety bezskutecznie. Później okazało się, że miał wypadek samochodowy i nie mógł odebrać. Ale Reinhold z Danusią zawieźli mnie na miejsce, do Buchenbach. Tylko że nowi gospodarze nie byli jeszcze przygotowani na moje przybycie. Okazali się bardzo przyzwoitymi ludźmi. Pierwszą noc spędziłam w hotelu. 
Moją nową podopieczną była 64. letnia pani chora na raka. Cudowna rodzina, cudowny dom i miejsce w górach Schwardzwald. 
W tym miejscu mogłabym spędzić sporo czasu. Czułam się jak we własnej rodzinie. Czas pracy był poukładany, w czasie wolnym miałam do dyspozycji rower i mogłam zwiedzać okolicę. Cała rodzina wspierała mnie w nauce niemieckiego i ogólnie było cudownie. Ale... co dobre bardzo szybko się kończy. Moja podopieczna była bardzo chora. Spędzałam z nią bardzo dużo czasu czytając jej książkę albo tylko trzymając za rękę. Poczułyśmy do siebie sympatię. Wiedziałam, że ma trudności z jedzeniem, ale jadła, żeby sprawić mi przyjemność. Aż przyszedł pewien wieczór, w którym zauważyłam na jej ciele plamy opadowe. Czułam, że to koniec. Powiedziałam jej mężowi, że to już ostatnie chwile. Spędził z nią cały wieczór trzymając w objęciach. Był to niezwykle wzruszający widok. Ci ludzie bardzo się kochali...
Rano zastałam pokój zamknięty. Pani Brygida odeszła cichutko. Spędziłam z nią zaledwie tydzień, ale miałam wrażenie, jakbym znała ją znacznie dłużej. Bardzo przeżyłam jej śmierć. Zostałam z rodziną jeszcze parę dni. Przygotowałam jej ubranie, zaopiekowałam się wnuczkami. Było mi trochę nieswojo tak uczestniczyć w ich żałobie, ale nie miałam innego wyjścia. W Niemczech było wtedy święto i nie mogłam dodzwonić się z informacją o śmierci podopiecznej do firmy. 
Po śmierci pani Brygidy wróciłam do domu. Nie miałam siły na nowe doświadczenie. Ale po tygodniu dostałam nowe zlecenie... CDN
Buchenbach, widok na góry

Kościół w Buchenbach, proboszczem był Polak

Drzewo genealogiczne rodziny

Piękne góry Schwarzwald

Herb rodziny

kominek w salonie
rower, na którym zwiedzałam okolicę
Danusia i Reinhold- moje anioły :)

środa, 20 lutego 2019

2/6... Praca...
Dorosłe życie nierozerwalnie związane jest z pracą. W sytuacji, kiedy wchodzi się w dorosłość odrobinę za wcześnie, kariera zawodowa nie zawsze przebiega zgodnie z marzeniami. A ja dodatkowo swoje dorosłe życie rozpoczęłam w trudnych czasach przemian gospodarczych lat 90. XX wieku. 
Pierwsze oficjalne zatrudnienie nie było podyktowane potrzebą finansową, raczej potrzebowałam zajęcia poza domem. Zaraz po osiemnastych urodzinach przyjaciółka mojej mamy zaproponowała mi pracę w swoim warzywniaku. Amelka miała zaledwie pół roku, więc podjęcie przeze mnie zatrudnienia wymagało opracowania rozwiązań logistycznych. Na mamę nie mogłam liczyć, bo sama miała zaledwie 37 lat, dwoje małych dzieci oraz pracę. Babcia była jeszcze obrażona za to, że wyprowadziliśmy się do wynajętego mieszkania, ciocia pracowała (też miała mało lat), a o miejscu w żłobku nie mogłam nawet marzyć. Ale nie ma rzeczy niemożliwych, z odsieczą przyszła przyjaciółka, która akurat była w ciąży i nie pracowała. Pewnie teraz, w naszym skomercjalizowanym świecie, trudno sobie wyobrazić, że świadczyłyśmy sobie pomoc zupełnie bezpłatnie. W imię przyjaźni. 
Zaczęłam więc pracę, zostałam sprzedawczynią, czyli zaczęłam od zawodu przed którym broniłam się rękami i nogami. Pani Hania, moja pracodawczyni dbała o mnie. Dziś trudno sobie wyobrazić, że w okresie zimowym nie można było kupić pomidorów i ogórków. Sałata, rzodkiewka i szczypior pojawiały się w okolicach kwietnia. Nazywało się je nowalijkami i były po prostu drogie. A pani Hania obdarowywała mnie nowalijkami bez ograniczeń. Do tego przychodziła do mnie do kiosku około południa i zabierała mnie na obiad do baru. Wynagrodzenie w wysokości 15. tysięcy dostawałam również regularnie. Gdzie teraz można znaleźć takiego cudownego pracodawcę? Niestety, moja kariera nie trwała długo. Męża powołano do wojska, a ja przeszłam na utrzymanie Armii Ludowego Wojska Polskiego. Okazuje się, że to był mój jedyny, poważny socjal, z którego skorzystałam przez całe swoje dotychczasowe życie. Wojsko za bycie żoną poborowego płaciło mi aż 22. tysiące złotych. A że przyszło lato, z przyjemnością korzystałam z czasu wolnego spędzanego z dzieckiem. 
We wrześniu rozpoczęłam naukę w szkole dla pracujących. Musiałam okazać zaświadczenie o zatrudnieniu. Był to pic na wodę, ale zaświadczenie zależało zdobyć. I znowu pomógł mi stary znajomy, właściciel chyba najstarszej w mieście cukierni. Oficjalnie byłam jego pracownicą, chociaż nigdy nie widziałam tej cukierni od zaplecza. 
Eldorado finansowe skończyło się wraz z powrotem męża z wojska. Mąż wrócił do pracy w sklepie, ale jego pensja była niższa od tego, co płaciło wojsko. Musieliśmy się z tego utrzymać w trójkę. Z dnia na dzień zapragnęłam pracy. Jak wyglądało jej poszukiwanie w 1988 roku? Trzeba było pomyśleć, gdzie chce się pracować i zanieść tam podanie. A ja chciałam pracować tam gdzie mąż. Poszłam więc do PSS "Społem" z podaniem o pracę i... od ręki ją dostałam. Kto mieszka w Ząbkowicach i jest w moim wieku wie, co znaczył w tamtych latach sklep "Pierzeja". W ogóle wie, z jakim prestiżem i możliwościami wiązał się zawód sprzedawcy w czasach, kiedy kawa i alkohol przed trzynastą stanowiły środek płatniczy oraz przepustkę do załatwiania wszelkich spraw. A ja zostałam sprzedawczynią na stoisku monopolowo-cukierniczym :) z nieograniczonym dostępem do kawy i alkoholu, a od czasu do czasu do upragnionych ciastek "Delicja". 
W sklepie pracowała młoda załoga, w większości znaliśmy się ze szkół. Było fajnie, miło, zabawnie aż do czasu, kiedy dotknęły nas przemiany gospodarcze. 
W czasie wolnym jeździliśmy na wycieczki. Powyższe zdjęcie zostało zrobione podczas zimowej wyprawy na Szrenicę. Jak sobie pomyślę, że spośród naszej młodej załogi dwie koleżanki nie żyją, robi mi się bardzo smutno. Rak pokonał Dorotę i Sylwię :( które nie miały okazji dożyć swoich pięćdziesiątych urodzin. 
Kiedy latem nie otrzymałam urlopu, żeby móc pojechać na obóz, zwolniłam się bez żalu. Pomyślałam, że na jesień bez problemu wrócę do pracy. Ale... był już rok 1989, 4. czerwca odbyły się pierwsze, częściowo wolne wybory. Kraj przechodził z gospodarki odgórnie sterowanej do gospodarki rynkowej. U mnie wystąpiło mocne i bolesne zderzenie z rzeczywistością, pojawiło się zjawisko bezrobocia. 
Po powrocie z obozu nie mogłam znaleźć pracy. Co prawda pojawiła się tzw. kuroniówka, ale trudno było z niej wyżyć. Zwłaszcza, że oboje byliśmy bez pracy. Zaczął się okres kombinowania, zajęć dorywczych, jakichś interesów. Sama udzielałam korepetycji, robiłam czapki na drutach i sprzedawałam w sklepie z odzieżą niemowlęcą. Korzystając z tego, że paszport stał się rzeczą osiągalną, zaczęliśmy uprawiać turystykę biznesową. Od czasu do czasu udało nam się pojechać do pracy za granicę w ramach Ochotniczych Hufców Pracy. Ja na Węgry, mąż do Czechosłowacji. Potem w telewizorze pojawiły się apele różnych znanych ludzi, w których nawoływali:"weź sprawy we własne ręce!".
Wzięliśmy! Założyliśmy swój pierwszy biznes: dostarczanie mleka do domu klienta.
Czas naszej pierwszej działalności gospodarczej wspominam z ogromnym sentymentem. Była to bardziej przygoda niż praca. Wstawaliśmy o 4. rano i wózkiem ręcznym jechaliśmy do mleczarni  po mleko. Mleko w tamtym czasie było w szklanych butelkach. Potem, dzwoniąc butelkami roznosiliśmy je na osiedlu, stawiając każdemu klientowi mleko pod drzwiami. Potem zaczęły dotykać nas trudności, w klatkach schodowych założono domofony. Ale tą trudność udało nam się pokonać. Rzadko pomagałam w roznoszeniu mleka, bo nie mogłam zostawić dziecka samego w domu. Ale wspomagał nas przyjaciel rodziny Wojtek oraz mój nieletni wówczas brat. Mariusz miał 11. lat, kiedy z wielkim zapałem razem z nami pracował. Tyle, że później usypiał na lekcjach. Do moich zadań należało zbieranie zamówień i opłat. Interes szedł dobrze, po trzech miesiącach kupiliśmy swój pierwszy samochód... pełnoletniego, czerwonego malucha. Eldorado skończyło się po roku. Wykończyła nas galopująca hiperinflacja :)
I znowu nastał czas prac dorywczych. Bardzo trudny okres. Zaszłam w ciążę, więc i tak nikt by mnie do pracy nie przyjął. Ciąża skończyła się poronieniem. Byłam w fatalnym stanie psychicznym. Brak pracy dodatkowo mnie dołował. W międzyczasie zdałam maturę i zaszłam w kolejną ciążę. 2/3 tego stanu spędziłam w szpitalu. Niektórzy do dziś myślą, że w tym szpitalu pracowałam. Dwoje dzieci dostarczało mi wystarczająco dużo zajęć, więc odpuściłam poszukiwania pracy. 
Kiedy udało mi się zdobyć miejsce w żłobku dla Sylwii, wróciłam do poszukiwań. Moja dobra znajoma zakładała biuro usług opiekuńczych i gromadziła załogę. Ukończyłam kurs opieki nad osobami starszymi i chorymi i rozpoczęłam "karierę" opiekunki. Było to jedynie 3/4 fatalnie opłacanego etatu. Praca bardzo trudna i wymagająca. A ja byłam bardzo młodą osobą. Miałam 24. lata, byłam empatyczna, delikatna i wrażliwa. Z wielkim i otwartym sercem przystąpiłam do pracy, ale życie zweryfikowało moje podejście. Wśród moich podopiecznych były osoby bardzo miłe, o których cały czas pamiętam. Ale były też i takie, z powodu których przeżywałam nocne koszmary :)Zrozumieć może mnie tylko inna opiekunka.
Nie pamiętam powodu, dla którego pierwszy raz odeszłam z firmy.
Był rok 1994. Bezrobocie w Polsce na poziomie 19%. U nas, na Dolnym Śląsku jeszcze większe. Padały wałbrzyskie kopalnie, upadła nasza huta Szklary. Wiele ludzi znalazło się w tragicznej sytuacji. Na horyzoncie pojawiły się pewne możliwości. Rząd udzielał kredytów na restrukturyzację przemysłu. Kto skorzystał? Oczywiście oszuści i kombinatorzy. Do jednego z nich trafiłam na pół roku. Zatrudniłam się w nowo powstałym zakładzie w Szklarach jako  introligator. Co mogę o tej pracy powiedzieć? Tylko tyle, że przez pół roku nie otrzymałam wynagrodzenia. Ba, ja tego wynagrodzenia nie otrzymałam do dzisiaj. Po pół roku, bo tyle potrzebowałam przepracować dla uzyskania prawa do zasiłku, pożegnałam bez żalu Szklary. W międzyczasie pracowałam w lesie przy sadzeniu drzew, bez jakichś sukcesów finansowych (też nie wypłacono mi wynagrodzenia), udzielałam korepetycji, zajmowałam się sprzedażą zniczy i choinek i co tam jeszcze się trafiło. Aż znowu agencja usług opiekuńczych ogłosiła nabór opiekunek. Ktoś powie, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale wówczas nie miałam raczej wyboru. Przystąpiłam do pracy już mądrzejsza i bardziej doświadczona, ale nadal za marne pieniądze.
Kiedy chodziłam do szkoły podstawowej, nauczyciele często zachęcali nas do nauki słowami: ucz się, bo jak nie będziesz się uczyć to skończysz w Faelu. Potem nastąpiły przemiany gospodarcze i Fael stał się jednym z bardziej pożądanych miejsc  pracy. Pracownicy tego zakładu wzbudzali nawet zawiść i zazdrość nie pracujących tam osób. Często nazywani śrubokrętami. I naraz miasto obiegła wieść: robią nabór do Fael-Elfa. Stanęłam więc w szranki, choć bez przekonania. O dziwo dostałam pracę. W moim życiu rozpoczął się okres "fabrycznej dziewczyny".
Jest rok 1997. Najniższe wynagrodzenie wynosi 406 zł brutto.
Praca w fabryce nigdy nie byłą moim marzeniem. Praca w zamkniętym pomieszczeniu, od dzwonka do dzwonka trochę mnie przerażała. Ale nie miałam wyjścia. Mój pierwszy dzień w pracy pamiętam ze szczegółami. Czekaliśmy w biurowcu na rozmowę kwalifikacyjną. Po rozmowie wszystkie przyjęte osoby udały się na szkolenie BHP oraz zapoznanie ze stanowiskiem. Potem podzielono nas na zmiany i mieliśmy przyjść do pracy w dniu następnym. W pewnym momencie kierownik powiedział do mnie: pani zostaje. Nie wiem czy jeszcze ktoś wtedy został. Zaprowadzono nas (mnie) na halę produkcyjną, pokazano poszczególne stanowiska. Okazało się, że wśród pracowników jest sporo moich znajomych. W pewnym momencie pojawił się mój kolega z technikum i harcerstwa Radek. Był kierownikiem zmianowym. Rozmowa byłą krótka:ty...do skalowni! Rety, co to jest skalownia? Zaprowadził mnie do wydzielonego pomieszczenia, w którym przy dziwnych urządzeniach pracowały trzy osoby. Maszyny błyskały światełkami, panie na nich pracujące w niewiarygodnym tempie przebierały rękami. Miałam przerażenie w oczach. Okazało się, że można to opanować. Miałam dobre nauczycielki :) Grażynka zapewne przeczyta te słowa i może nawet pokaże Ali? Sporo starsze ode mnie panie potraktowały mnie  życzliwie i wszystkiego nauczyły. Inaczej niż panie z przeciwnej zmiany. Przytoczę tu pewne wspomnienie. Nie wiem czy był to mój drugi, czy trzeci dzień pracy. Nie będę opisywać pracy w skalowni. Powiem tylko, że do obowiązków skalowacza należało opisywanie wadliwych sztuk i odkładanie  ich do właściwych pojemników. Być może zrobiłam coś niewłaściwie, ale miałam do tego prawo. Przychodzę więc do pracy, wchodzę do pomieszczenia i z wrodzonej grzeczności mówię wszystkim głośno dzień dobry! Odpowiada mi cisza... Panie siedzą rządkiem na krzesłach z założonymi rękami, zero uśmiechu, miny jakieś takie zawzięte... W pewnym momencie wchodzi do pomieszczenia młody pracownik tej zmiany, Piotrek i wita się ze mna. W pewnym momencie odzywa się jedna: Piotrek, powiedz nowej pani, żeby odkładała sztuki tam i tam. Piotrek pokazał mi w czym rzecz i finito. Ale nie, za chwilę następna: Piotrek powiedz nowej pani, żeby sprawdzała lakier. Kurcze, ale się wtedy odpaliłam. Nie, żebym była niegrzeczna. Z czarującym uśmiechem powiedziałam: Piotrek, powiedz tym miłym paniom, że nowa pani doskonale mówi po polsku, a do tego nie jest pracownikiem specjalnej troski i rozumie co się do niej mówi :)
Nigdy z tymi paniami nie miałam konfliktów, ale też nie nawiązałam ciepłych relacji. Bardzo szybko awansowałam na stanowisko kontrolera jakości i to ja mówiłam tym paniom co mają robić. Praca w Elfie to był jeden z przyjemniejszych okresów zatrudnienia. Szkoda, że trwało to zaledwie trzy lata. Zarobki? Istne Eldorado. W pierwszym miesiącu pracy zarobiłam 832 zł. Potem wpłynęły jakieś pieniądze na święta, potem jakaś premia po rozliczeniu kwartału, a potem to już nawet nie czekałam na wypłatę, bo ciągle wpływały jakieś pieniądze. To co dobre szybko się kończy. W sierpniu 1999 roku moja ostatnia wypłata w Elfie wyniosła prawie trzy tysiące złotych. Potem trafiliśmy pod skrzydła korporacji i dobre się skończyło. Od września byłam już pracownikiem General Elektric Power Controls Polska. Zaczął się dziewięcioletni horror. Nie mogę powiedzieć, wyniosłam z tej pracy wiele pożytecznych umiejętności i doświadczeń. Musiałam pracować, ponieważ miałam jeszcze małe dzieci. Ale z roku na rok coraz bardziej praca odbijała się na moim zdrowiu.
Pominę okres spędzony w  GE. W swoje 40. urodziny podjęłam decyzję dość szaloną, zwolniłam się z pracy! Tak naprawdę bez jakiegoś planu na życie. Założyłam firmę, która poniosła totalną klapę. Majątku się nie dorobiłam. Dużo czasu poświęcałam na pracę społeczną w ZHP. Pracowałam nieraz po 10. godzin dziennie, tyle że za darmo. Dość późno zrozumiałam, że satysfakcją rachunków nie zapłacę.
Żeby ratować swoje finanse podjęłam pracę w sklepie. Praca jak praca, angażuję się w każdą. Aby tylko atmosfera była przyjazna. No, tu takiej nie było. Szef/właściciel, który próbuje wyładowywać swoje frustracje na pracownikach to nie jest to, czego oczekiwałam. Majątku też nie płacił. Mąż bez przerwy mnie ostrzegał, że stanowczo za bardzo się angażuję, a on i tak tego nie doceni. I tak się stało. W momencie, kiedy za szwankowało mi zdrowie dostałam wypowiedzenie. Przyjęłam je z ogromną ulgą, bo nie wypadało mi się zwalniać, a praca zbyt dużo mnie kosztowała.
Zaraz po podreperowaniu zdrowia wpadłam na pomysł wyjazdu do Niemiec... jako opiekunka. Tyle, że tej pracy muszę poświęcić osobny post :)
CDN

wtorek, 19 lutego 2019

1/6...Edukacja

Wielokrotnie pisałam o szkole, ale zawsze w kontekście wspomnień. Dziś chciałabym swoją edukację przeanalizować, zastanowić się, co mi dała?
Proces zdobywania wiedzy w szkole podstawowej miałam, jakby to powiedzieć, mocno rozdrobniony. Związane to było ze zmianami miejsca zamieszkania. Ja jako dziecko niewiele miałam wówczas do powiedzenia, chociaż ten koczowniczy tryb życia mi nie odpowiadał. Gdy szłam do pierwszej klasy, moja mama miała 26. lat. Teraz osoby w tym wieku postrzegam jako jeszcze dzieci potrzebujące wsparcia rodziców. A oni byli już wtedy zdani tylko na siebie. Poszukiwali swego miejsca na ziemi. Ja im w tych poszukiwaniach towarzyszyłam. A że należało spełniać obowiązek szkolny, wraz ze zmianą miejsca pobytu, zmieniałam szkołę. Czy była to dla mnie trauma? Zaburzało mój dziecięcy świat? Nie, ja jedynie tęskniłam za babcią, którą widywałam rzadko. 
Naukę w szkole podstawowej rozpoczęłam w Zawierciu, w klasie I B. Uczyłam się tam do ferii zimowych, a potem byłyśmy zmuszone razem z mamą zmienić miejsce pobytu. Nie będę wracać do powodów tego stanu rzeczy. Z tego pierwszego półrocza w mojej pamięci pozostało tylko mgliste wspomnienie, w którym każdego dnia rozpoczynaliśmy lekcje od wniesienia i postawienia na biurku proporczyka i odśpiewania hymnu klasy. Słowa brzmiały jakoś tak: Gdy dzwoneczek się odezwie biegniemy do szkółki, by pracować pracowicie jak robocze pszczółki. Dana moja dana, szkółko ukochana, chętnie cię witamy, bo szczerze kochamy! Pamiętam jeszcze, że uczyliśmy się z elementarza Falkowskiego i pisali stalówką maczaną w kałamarzu. Nie pamiętam za to ani imion koleżanek i kolegów, ani nawet imienia wychowawczyni. Korzyści, jakie wyniosłam z tego krótkiego pobytu? Pisanie stalówką wyrobiło mi porządny charakter pisma :)
Następną klasą była klasa I w szkole nr. 4. w Ząbkowicach. Rozpoczęcie nauki w czwórce przysporzyło odrobinę kłopotu. Mama pozostawiła mnie pod opieką babci i cioci i wróciła do Zawiercia. Okazało się, że w nowej szkole uczy się z podręcznika "Litery", więc mój Falkowski nie był potrzebny. Kupić książki w środku roku szkolnego 1976/1977 graniczyło z cudem. A zwłaszcza ćwiczeń, bo używanych podręczników było sporo. Ciocia przepisywała mi polecenia do ćwiczeń do zwykłego zeszytu, a ja je wypełniałam. W tej klasie spędziłam 2,5 roku. Nawiązałam pierwsze szkolne przyjaźnie. Wiesiu...zapewne to przeczytasz. Byłaś moją pierwszą, szkolną przyjaciółką, więc tym bardziej jest mi miło, że odnowiłyśmy kontakty. Nie ważne, że tylko przez Internet i telefon. Akurat skład tej klasy oraz nazwiska nauczycieli pamiętam do dziś. Obecnie w budynku szkoły znajduje się przedszkole, do którego chodziły moje dzieci, rodzeństwo, siostrzeńcy i wnuczka. Budynek pełen moich dziecięcych wspomnień. 
Przyszedł czas, w którym moja mama zapragnęła znowu mieć mnie przy sobie. Ponownie zmieniłam szkołę. Wróciłam do Zawiercia, ale do klasy IV D. Z tego etapu pamiętam jedynie pewne przykre zdarzenie. Przyszłam do szkoły w białej, plisowanej spódniczce. W pewnym momencie jakiś chłopak podbiegł i podniósł mi spódnicę z okrzykiem "kino za darmo"! Dostałam białej gorączki. Pomimo tego, że byłam raczej mała i wątła, powaliłam tego chłopaka i bardzo mocno tłukłam pięściami, aż ktoś z nauczycieli z niego mnie ściągnął. Nie jestem z tego ataku agresji dumna. Aby nie dopuścić do podobnych wybryków, aż do szóstej klasy nie nosiłam spódnic. Po półroczu przenieśliśmy się do Myszkowa. Spędziłam w myszkowskiej  szkole 2,5 roku. Nabrałam wielu doświadczeń, nauczyłam się walczyć o swoje. Poznałam nowe koleżanki, nawiązałam nowe przyjaźnie. W Myszkowie mieliśmy zwyczaj organizowania prywatek z okazji urodzin. Robiło się zaproszenia, mamy przygotowywały przekąski (chipsów nie było), zasłanialiśmy okna i tańczyli przy magnetofonie kasetowym. Inny dobry zwyczaj z Myszkowa? Często jeździliśmy na ciekawe wycieczki krajoznawcze. Po półroczu w szóstej klasie wróciłam do Ząbkowic. Niestety zmieniła się rejonizacja i nie mogłam wrócić do znanej mi już klasy i szkoły. Przydzielono mnie do szkoły nr 1. Do klasy VI B. Cóż mogę powiedzieć? Pokochałam tą szkołę, klasę i wszystkich jej uczniów i nauczycieli. Gdy ktoś mnie pyta o podstawówkę, zawsze identyfikuję się z jedynką i mam ogromny do niej sentyment. Ktoś by pomyślał, że częste zmienianie środowiska powoduje jakieś emocjonalne braki w dziecku. Niczego takiego nie odczuwałam. Wręcz przeciwnie, to że musiałam w środku roku szkolnego wchodzić we względnie zintegrowane środowisko spowodowało u mnie rozwinięcie umiejętności, dziś to się tak ładnie nazywa: umiejętności interpersonalne :) Nawiązywanie kontaktów, występy publiczne, prezentacje, wykłady nie wywołują u mnie stresu. Jestem otwarta i bardzo lubię ludzi. Uwielbiam mieć wielu znajomych. 
Edukacja to nie tylko szkoła podstawowa. Kolejny etap również nie przebiegał u mnie prosto i spokojnie. W dzieciństwie chciałam być weterynarzem albo nauczycielem. Ale zarówno technikum weterynaryjne jak i liceum pedagogiczne znajdowało się poza miejscem mojego zamieszkania. Babcia nie dopuszczała nawet myśli o tym, że zamieszkam w internacie. O dojazdach i marznięciu na przystankach również nie było mowy. Wybrałam więc szkołę oddaloną od mojego mieszkania o jakieś 150. metrów. Zespół Szkół Budowlanych, a konkretnie technikum budowlane. I choć nie dane mi było ukończenie tej szkoły, mam z nią związane najlepsze wspomnienia. Najlepsi, ukochani nauczyciele, nawet ci, którzy dawali w kość. Przyjaźnie, znajomości i umiejętności. Gdy ktoś mnie pyta o szkołę średnią, identyfikuję się z moją budowlanką. 
Maturę zdałam na wydziale zaocznym Zespołu Szkół Zawodowych na ulicy Wrocławskiej w Ząbkowicach, ale nigdy nie czułam się z tą szkołą związana. A po maturze...
Po maturze przyszły trudne czasy przemian gospodarczych lat dziewięćdziesiątych. Miałam małe dzieci, nie miałam stałej pracy, ani pewności jutra. Marzyłam o studiach matematycznych w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze, ale były dla mnie finansowo niedostępne. 
Kiedy dostałam swoją pierwszą poważną pracę, natychmiast złożyłam papiery na studia. Tym razem na Akademię Ekonomiczną w Jeleniej Górze. Zdałam bez problemu egzaminy wstępne (tak, tak, kiedyś zdawało się egzaminy) i rozpoczęłam studiowanie. Dobrnęłam do końca pierwszego roku. Nie dlatego, że mi nie szło, ale dlatego, że miałam absorbującą pracę. Często jeździłam na zajęcia po nocce, a po zajęciach wracałam na noc do pracy. Z Ząbkowic do jeleniej Góry jest około 100. kilometrów. Po jakimś czasie byłam najzwyczajniej wykończona. Zrezygnowałam ze studiów, bo w tamtym czasie miałam inne priorytety. Przede wszystkim musiałam zadbać o pracę, która dawała mi utrzymanie, wszak miałam małe dzieci. Wróciłam na studia, kiedy w Ząbkowicach otwarto filię Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. Skończyłam te studia nawet z niezłym wynikiem, ale...nie przystąpiłam do obrony pracy licencjackiej. Kierunek studiów mi wybitnie nie leżał :) Ale nie myślcie, że był to czas zmarnowany. Wiedza raz zdobyta pozostaje. Chyba, że zdobywa się ją na zasadzie ZZZ. 
Teraz jestem w takim miejscu, w którym studiuję dla przyjemności. Bez żadnej presji. Turystyka i Rekreacja. Znalazłam dziedzinę, która wybitnie mnie interesuje i studiowanie przybrało inny wymiar. Uwielbiam swoje młodziutkie koleżanki i czas spędzany na uczelni. Człowiek uczy się całe życie, a wiek to stan ducha, nie metryczka z peselem. Przez swoje 50. lat (bez pięciu dni) zdobyłam spory zasób wiedzy i umiejętności. Pozwolę sobie wymienić kilka. Być może stanie się to inspiracją dla kobiet, które uważają, że już jest za późno :)
  • Opiekunka osób starych i chorych
  • Wychowawca kolonijny
  • Pierwsza pomoc przedmedyczna
  • Księgowość, kadry, płace
  • Animator czasu wolnego
  • Język niemiecki i jeszcze parę totalnie odjechanych, których zapewne nigdy nie wykorzystam.
Każdy kurs, oprócz określonych umiejętności niesie za sobą nowe, atrakcyjne znajomości. Takie prawdziwe, realne, nie wirtualne facebookowe. 

niedziela, 17 lutego 2019

Właśnie mija czwarty rok odkąd założyłam bloga. Ilość wpisów jak na cztery lata nie należy do imponujących, ale nigdy nie byłam systematyczna. Piszę wtedy, kiedy czuję taką potrzebę, kiedy mam coś do powiedzenia. 
Ten czas jest dla mnie szczególny, za dwa tygodnie skończę 50. lat. Jakby na to nie patrzeć jest to szmat czasu. Będąc nastolatką uważałam pięćdziesięciolatków za staruszków, którzy mają wszystko za sobą :) Jak to punkt widzenia zmienia się w zależności od punktu siedzenia.

Od napisania powyższych zdań minął kolejny tydzień. Tak to już jest. Na chwilę minęło natchnienie, potem ktoś przyszedł, następnie zachciało się spać... I następny dzień. Będąc w pracy dostałam telefon od sąsiadki, że jacyś robotnicy pracujący przy elewacji sąsiedniego budynku pytają, czy aby kabel który muszą odłączyć nie należy do mnie? Kurcze, skąd mam wiedzieć? Wszak nie ja te kable zakładałam. Gdy wróciłam do domu, okazało się, że należał do mnie... Internet! W dzisiejszych czasach trudno żyć bez Internetu. Przez chwilę miałam nawet taki zamiar, ale szybko mi przeszło. Dzwonię więc do biura obsługi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy uzyskałam prawie natychmiastowe połączenie! Nazywam się Max i jestem sztuczną inteligencją, w czym mogę pomóc? Cześć Max, chciałam zgłosić awarię internetu. Ok, podaj proszę numer.... Super! Do momentu, kiedy miły Max poprosił o podanie PINu. Jaki qrwa pin? Nie znam żadnego pinu. OK, w takim razie przełączę cię do konsultanta... No i się zaczęło! Po pół godziny, gdy debilna melodyjka przenicowała mój mózg, a połączenia nadal nie uzyskałam, zrezygnowałam z pomocy. Cóż, bez internetu można jednak żyć. A może zrobić hot spota z telefonu? Jednak nie, widać plan losu był inny. Zamiast pisać poczytaj :) No i tak zrobiłam. A potem rozpoczął się nowy semestr, wyjazd do szkoły, jakieś domowe zajęcia po powrocie i... minął cały tydzień. Czas nie ma jednak nad nami litości. Rozpoczął się ostatni tydzień przed pięćdziesiątymi urodzinami. Doszłam do wniosku, że w tak doniosłej chwili powinnam poczynić jakieś podsumowania, bilanse, remanenty dotyczące edukacji, kariery zawodowej, życia rodzinnego, społecznego i czego tam jeszcze. Sześć dni...

wtorek, 29 stycznia 2019

Od ostatniego wpisu tak dużo się wydarzyło, że nie wiem od czego zacząć? Wypada chyba od tych strasznych wydarzeń z Gdańska, gdzie zginął człowiek, mąż, ojciec, syn, przyjaciel i polityk. Daleka jestem od oceniania i szukania winnych. Poczułam ogromny smutek, choć nie znałam człowieka osobiście. Następne tygodnie minęły nie wiadomo kiedy. W niedzielę zdałam egzaminy
i zakończyłam kolejny semestr studiów. W tym gorącym czasie, pełnym historycznych zdarzeń zagubił się gdzieś dzień urodzin mojej córki. Zeszłe urodziny odbywały się w atmosferze smutku po śmierci babci, tegoroczne utonęły w nadmiarze politycznych i nie tylko wydarzeń... Ale jak tak pomyśleć, to wszystkim urodzinom Sylwii towarzyszą niezwykłe okoliczności, począwszy od dnia narodzin...
Jakby to było wczoraj...
Moja młodsza córka zawsze miała do nas pretensje, że jej dzieciństwo nie ma obfitej dokumentacji fotograficznej, tak jak dzieciństwo jej starszej siostry. "Pewnie jestem adoptowana". Śmiejemy się
z tego, ale czasami popadam w zadumę i rozmyślam o tym czasie. Co prawda urodziła się jako drugie dziecko, ale była to już moja czwarta ciąża. Pierwsza zakończyła się sukcesem i narodzinami Amelki. Potem było wczesne poronienie z niewiadomych przyczyn. Lekarz twierdził, że takie rzeczy się zdarzają. Ok, staramy się dalej. Zaszłam w trzecią ciążę. Początek był udany, ale w piątym miesiącu zaczęły się problemy. Niestety, moja druga córka urodziła się stanowczo za wcześnie i nie udało się uratować małego życia. Zmarła po piętnastu minutach. Stało się to w dniu, w którym moja klasa maturalna bawiła się na studniówce. Byłam załamana. Lekarz przekonał mnie, żebym nie czekała
z zajściem w ciążę, a on ze wszystkich sił postara się doprowadzić ją do szczęśliwego zakończenia. Tak też się stało. Zaszłam w ciążę i od pierwszych tygodni byłam pod ścisłą opieką lekarza. Pierwszy raz wylądowałam w szpitalu zaledwie w czwartym tygodniu. Potem regularnie lekarz kładł mnie na krótkie, tygodniowe obserwacje. Zamiast czuć radość ze swojego błogosławionego stanu, czułam permanentny niepokój. Dziewięć miesięcy strachu. W piątym miesiącu (październik) wylądowałam w szpitalu już na stałe. I tak prawie do samego rozwiązania. Najtrudniej było w  okresie świąt
i sylwestra, bo zostać samemu na całym oddziale nie należy do przyjemności. A co w tym czasie działo się z moim starszym dzieckiem? Było pozbawione mojej opieki. Tatuś musiał prosić o pomoc babcie, ciocie, przyjaciół i znajomych. Nie było to łatwe. Ale moje dziecko jakoś się nie skarżyło. Opuściłam ją już drugi raz. Pierwszy, kiedy zaraz po porodzie zachorowałam na żółtaczkę i drugi raz, kiedy starałam się ze wszystkich sił donosić ciążę. A miała tylko trochę ponad cztery latka. Wróciłam do domu na dwa tygodnie przed rozwiązaniem. 
Noc z 16. na 17. stycznia 1991 roku...
Było mi jakoś niewygodnie, więc przeniosłam się na łóżko Amelki. Ale i tak nie mogłam zasnąć. Słuchałam radia. Gdzieś około trzeciej w nocy spiker powiedział: Drodzy słuchacze, na Bagdad spadły bomby! I ja wraz z tymi pierwszymi bombami poczułam pierwsze skurcze. Wszystko odbyło się błyskawicznie, bo Sylwia przyszła na świat o 5. rano. Można powiedzieć, że z wielkim hukiem!
Kiedy urodziła się Amelka mieszkaliśmy kątem u babci. U babci była spiżarka, którą zaadaptowaliśmy na ciemnię fotograficzną i oddawaliśmy się pasji. W dzień zdjęcia, w nocy wywoływanie. W momencie, gdy urodziła się Sylwia, mieliśmy ciasne, ale własne mieszkanie,
w którym nie było nawet toalety, a co dopiero miejsca na ciemnię. Lata dziewięćdziesiąte to czas hiperinflacji, braku pracy i niepewnego jutra, dlatego sprzedaliśmy sprzęt, a wywoływanie zdjęć
u fotografa niestety sporo kosztowało. I stąd brak tej dokumentacji fotograficznej z dzieciństwa Sylwii :) Może kiedyś wybaczy nam to zaniedbanie?

niedziela, 13 stycznia 2019

Jedno mrugnięcie powiek i minął rok... Wtedy to była sobota, od innych sobót wyróżniająca się tym, że miałam nic nie robić, oddać się błogiemu lenistwu. Z samego rana odwiedziła mnie przyjaciółka. Popijałyśmy poranną kawę i rozmawiały aż... Aż zadzwonił telefon:
- Beatka, dzwoniła koleżanka mamy i powiedziała, żebyśmy przyszły bo mama u niej umiera.
Pomyślałam w pierwszej chwili, że to jakiś niedorzeczny żart. A potem, że pewnie coś zjadła albo wypiła i zwija się z bólu. Przecież nie jeden raz opowiadała, że zjadła smażone i umierała z bólu. Ubrałam się więc i poszłam... Okazało się, że nie poczekała na nas. Po prostu sobie umarła. 
Zawsze wydawała mi się niezniszczalna. Byłam przekonana, że mamy przed sobą jeszcze szmat czasu. Że z wszystkim zdążymy. Kiedy zobaczyłam ją taką leżącą nieruchomo, z zamkniętymi oczami, zimną, to najpierw przyszło niedowierzanie. Za chwilę się obudzę i okaże się to sennym koszmarem. Ale to była rzeczywistość. Żal, rozpacz, tęsknota przyszły później, razem ze świadomością o nieodwracalności...
Mówi się, że czas leczy rany. Pewnie tak, kiedyś będziemy ją wspominać bez łez. Ale jeszcze nie teraz. 
Niedawno uświadomiłam sobie, że kiedy mama spoczęła na cmentarzu, odwiedzam ją znacznie częściej niż za życia. Zmarnowałam masę czasu, którego już nie odzyskam. Muszę się z tym pogodzić. Muszę z tym żyć.
Czuję potrzebę opowiedzenia o mojej mamie, która nie była ideałem. Ale któż z nas nim jest? Pomimo różnych słabości była po prostu dobrym człowiekiem <3 . 
Urodziła się pięć lat po II wojnie światowej, w roku 1950. Nie miała łatwego dzieciństwa, ale wtedy mało kto miał łatwo. Aby pomóc swoim rodzicom zdecydowała się pójść do szkoły zawodowej
i zostać gastronomem. Szkoła zawodowa dawała możliwość zarobkowania, ponieważ praktyki były płatne. Mama była piękną, młodą kobietą. Chciała wyglądać ładnie i modnie, ale możliwości modnego ubioru były mocno ograniczone. Do szkoły musiała dojeżdżać. Była późna jesień, kiedy moja mama wystroiła się w krótką spódniczkę. Ale nie miała odpowiednich butów. Posiadane przez nią trzewiki nie pasowały do krótkiej spódniczki. Postanowiła więc ubrać domowe papcie zwane baletkami. To były zupełnie inne baletki od tych, które znamy dzisiaj. Były z materiału, a podeszwę miały z ceraty. Stała można powiedzieć, że boso na przystanku i czekała na autobus. Bardzo mocno zmarzła. W konsekwencji zachorowała na zapalenie płuc czy nawet na gruźlicę i wiele tygodni spędziła w szpitalu w Sokołowsku. Zawsze mi o tym opowiadała, kiedy jako młoda dziewczyna nie dbałam o ciepły ubiór w zimie. Potem, po szkole została kelnerką. To były lata sześćdziesiąte XX wieku. Zawód kelnera nie był jakoś szczególnie dobrze płatny, ale nadrabiało się napiwkami. Finansowo powodziło jej się dobrze. I mogła już sobie pozwolić na modne ciuchy. Tylko, że niezbyt długo cieszyła się swobodą. Miała zaledwie 19. lat kiedy przyszłam na świat. Pierwsze małżeństwo niestety skończyło się fiaskiem po roku. Ojciec był bardzo zazdrosny i zaborczy. Kiedyś ponoć obserwował przez okno jak pracowała. Zobaczył, że za bardzo (jego zdaniem) uśmiecha się do klientów. Wpadł na salę i wywalił na gości restauracyjnych cały stolik z zawartością. Mama musiała z własnych pieniędzy pokryć straty. Do tego bardzo się wstydziła. Na szczęście miała wyrozumiałego szefa. Zdecydowała się na rozwód, choć jeszcze bardzo długo musiała się borykać z chorobliwą zazdrością byłego męża.
 

poniedziałek, 7 stycznia 2019


Poniedziałek- właśnie minął  pierwszy tydzień 2019 roku. Tym razem nie robiłam podsumowań ani planów na rok następny. W myśl piosenki Anety Lipnickiej „ Wszystko się może zdarzyć”…

Zeszły rok  miałam zaplanowany. A potem nadszedł ten straszny dzień, w którym zawalił się mój świat. Wyrwa w sercu nadal się nie zasklepiła. Tęsknię… a za sześć dni minie rok od nagłej  śmierci mamy. Mama rozpoczęła czarną serię pożegnań. W całym roku pożegnałam wielu bliższych
i dalszych znajomych. Ludzi, po których pozostały wspomnienia, anegdoty, którzy odcisnęli ślad na moim życiu. Żal… Ale życie toczy się dalej. Rok 2018 nie tylko mi zabierał- również dawał. Ślub córki, przyjście na świat wnuka, w miejsce pożegnanych znajomych wiele nowych, wartościowych znajomości. Zweryfikowałam wiele poglądów. Zmieniłam zdanie na temat wielu osób. Dokonałam przewartościowania. Rok 2018 nauczył mnie jednego, niczego nie odkładać na później, zwłaszcza spotkań z ludźmi, bo można nie zdążyć L. Od wigilii nieustannie myślę o ostatnich trzech tygodniach, których właściwie nie wykorzystałam. Kiedy wydawało mi się, że moja mama jest niezniszczalna i będzie zawsze. A przynajmniej jeszcze przez bardzo długi czas. Ważne były dla mnie lekcje, kursy, plany zawodowe. Ciągły wyścig z czasem, choć tak naprawdę wcale nie musiałam się z nim ścigać. I nagle wszystko się skończyło, straciłam szansę i nigdy już nie będę jej miała…
W ostatnim dniu 2018 roku pożegnałam swoją koleżankę z dawnej pracy… Przez cały rok planowałam, że ją odwiedzę. Że może w końcu pójdę z nią na działkę, którą zawsze się chwaliła. Odwlekałam te odwiedziny, bo ciągle było coś ważniejszego, pilniejszego. I też nie zdążyłam… Nie miałam pojęcia, że chorowała. Kiedy spotykałyśmy się przypadkiem na ulicy opowiadała o operacji męża, o swoim wyjeździe do przyjaciółki do Niemiec, o wielu innych rzeczach tylko nie o tym, że choruje. A ja myślałam o niej jak o mojej mamie, że jest niezniszczalna.
Wydawało by się, że z każdego życiowego doświadczenia wyciągam wnioski. Tak, wyciągam wnioski, tylko czasami stanowczo za późno.

Rok 2019 jest dla mnie rokiem ważnym. Popularnie mówi się: zmiana kodu J. Tak, niedługo stuknie mi pięćdziesiątka, półwiecze. Chciałabym, żeby był to mój półmetek, ale to nie ode mnie zależy. Nie wiem ile mam gdzieś tam zapisanego czasu. Chciałabym tylko nie zmarnować ani godziny. Mieć go dla rodziny, dzieci, wnuków i znajomych. Ale też dla siebie. Trochę zwolnić, nabrać dystansu, spuścić powietrze. Pobyć ze sobą i dla siebie. I zwiększyć asertywność… tylko czy potrafię?
Zmiany rozpocznę w środę od wizyty u fryzjera J… a potem koniecznie muszę wrócić do biegania
i rozsądnej diety, bo … waga dzisiaj do mnie przemówiła. I wcale nie była dla mnie miła!