piątek, 25 listopada 2016

Czas już powrócić z Wojnowa. Zostało mi jeszcze jedno zabawne wspomnienie. Koniecznie muszę je przytoczyć. Kto jeździł do Wojnowa wie, że na tym obozie nigdy nie brakowało jedzenia. Syte posiłki to była wojnowska tradycja. Ale młodzi ludzie czasami mają żołądki bez dna. Tak też któregoś wieczoru (późnego wieczoru) w parę osób poczuliśmy głód. W pierwszej kolejności przejrzeliśmy plecaki w poszukiwaniu jakichkolwiek zapasów. Wynik poszukiwań wypadł mizernie: jedna zapomniana konserwa rybna, do której nie mogliśmy się dostać bez otwieracza i parę suchych ciastek. A że głód nas rozbudził, postanowiliśmy spędzić wieczór poza namiotem. Przed naszym obozem stał zaparkowany samochód ciężarowy, którym woziło się sprzęt. Było to wyśmienite miejsce do wieczornych i nocnych spotkań. Usiedliśmy pod samochodem i po prostu rozmawiali. Jednemu z kolegów głód jednak ciągle dokuczał, więc postanowił powęszyć w kuchni. I w pewnym momencie wrócił do nas razem z garnkiem... pełnym bigosu. To był najpyszniejszy bigos w naszym życiu. Siedzieliśmy pod samochodem i jedli z jednego garnka zimny bigos :) W pewnym momencie podszedł do nas wartownik i zapytał co robimy? Udaliśmy, że mamy podwójną randkę :) A kiedy odszedł kontynuowaliśmy konsumpcję. W końcu najedzeni do syta odnieśliśmy garnek z mocno naruszoną zawartością do kuchni, a sami kontynuowaliśmy tak mile rozpoczęty wieczór. W pewnym momencie na obozie zaczął się jakiś ruch. To kadra wybierała się na jakąś potańcówkę. Panie kucharki zatrzymały się przy kuchni. Kiedy sięgnęły po garnek... rozległ się krzyk przywołujący wartownika. Waaaaaartowniiiiiiiiiiik!!! Kto zjadł nasz bigos??? To tam był bigos? A ja taki głodny :( Tak, kadra pojechała na potańcówkę z mocno naruszonymi zapasami, a wartownik nie mógł nam wybaczyć tego, że nie podzieliliśmy się znaleziskiem. Po pewnym czasie do naszej miejscówki zaczęli dołączać inni, którzy zostali obudzeni krzykami kucharek. A w pewnym momencie okazało się, że na przyczepie znajdują się prawie wszyscy. W namiocie pozostali tylko najmłodsi. To była jedna z ostatnich obozowych nocy. Cudowna, ciepła, pod gwiazdami. Przenieśliśmy na przyczepę materace i śpiwory oraz gitarę... i tak śpiewając cichutko romantyczne, obozowe piosenki pożegnaliśmy się z Wojnowem. Ja w zasadzie na zawsze, bo to był mój ostatni obóz, na którym byłam uczestnikiem. Każdy następny, to już praca kadrowa i ogromna odpowiedzialność. 

Wojnowo... znacznie później

środa, 23 listopada 2016

Przeziębienie w listopadzie jest rzeczą normalną. Ale kiedy mnie dopadło, zatęskniłam do dzieciństwa. Zatęskniłam za osobami, których już przy mnie nie ma. Napisałam na Facebooku:

 Kiedyś było łatwiej... człowiek trochę po kichał i zaraz babcia biegła z herbatką z miodem, 
 gorącym rosołkiem czy innym specyfikiem. I chorowanie było przyjemne. A teraz?... Szkoda gadać 

I naprawdę tak pomyślałam. Babcia Ziuta zawsze była na każde moje zawołanie. Spełniała wszystkie moje zachcianki. A teraz, kiedy dzieciństwo minęło bezpowrotnie, człowiek jest taki samotny w chorobie. Nie ma kto przynieść herbatki, pomacać czółko, zmierzyć temperaturę. Wszyscy domownicy są zajęci swoimi sprawami, po prostu pracują. A ja ... muszę sobie radzić sama. I bardzo mi z tym niekonfortowo... 

Ale nic na to nie poradzę, nie da się zatrzymać upływającego czasu. Na tym polega życie. Chociaż szkoda. Fajnie się chorowało za dzieciaka!
Cała prawda o dzieciństwie :)
k:(llllll

czwartek, 17 listopada 2016

Co oznacza chore dziecko? To, że należy uruchomić pogotowie babcine.  Tak, więc babcia rusza do pomocy, zaniedbując nawet swoje zajęcia i zobowiązania.
Pogoda zdecydowanie depresyjna nie pomaga ani zabawie, ani kontynuacji letnich wspomnień. A tak bardzo chciałam do końca listopada uporać się z latem 1985 roku. A było to dla mnie bardzo ważne lato, ostatnie lato nastolatki J Każde następne to już lato odpowiedzialnego nie tylko za siebie, młodego człowieka. Nowe zadania i nowe priorytety.
Powrócę jeszcze do Wojnowa z 1985 roku.
Muszę tu wspomnieć o pracy mojej mamy. Otóż pracowała wówczas w słynnej, w pewnych kręgach,  mordowni, zwanej barem „Pod bykiem”. Obok tegoż lokalu rozbijał się rok rocznie cyrk. Wszyscy artyści spędzali wolne chwile w tymże lokalu. Co to ma za znaczenie? Istotne J.  Jako córka barmanki dostawałam od artystów sporo darmowych biletów na przedstawienia. I tym sposobem z całą Konopnicką szliśmy do cyrku. Sama nie znosiłam tego rodzaju rozrywki (zresztą zostało mi to do dzisiaj) ale nie wypadało nie skorzystać. Siedząc na widowni i przyglądając się akrobatkom zastanawiałam się, jak one sobie radzą w tych trudnych dla kobiet dniach. Mają takie skąpe stroje, a środki higieniczne dostępne w tamtych czasach raczej nie pozwalały na tego typu aktywność. Która z pań pamięta tę skrzypiącą w majtkach watę? Uciekającą na plecy przy prawie każdym ruchu? Nawet nie ćwiczyło się wtedy na wf-ie, bo mogło się skończyć kompromitacją J. A tu takie sztuki te panie wyprawiają, i do tego w tak skąpych kostiumach?  Oczywiście zapytałam je o to przy pierwszej nadarzającej się okazji. I wtedy pokazały mi tampony. Dla współczesnych kobiet nie jest to nic nowego. Ale w 1985 roku większość mieszkanek naszego kraju nie miało pojęcia o tamponach. Zwłaszcza, że po tę skrzypiącą watę również trzeba było odstać swoje w kolejkach. Zostałam szczęśliwą posiadaczką paru tamponów, podarowanych mi przez cyrkowe artystki. Oczywiście zabrałam je na obóz. Pewnie z tego powodu, że nie miałam odwagi ich użyć J.
Któregoś pięknego, upalnego dnia jedna z koleżanek wyraziła żal, że nie może skorzystać z kąpieli, bo przyszły właśnie te dni. Wtedy zaprezentowałam ten malutki, higieniczny wynalazek. Oglądałyśmy z wielkim zainteresowaniem instrukcję obsługi umieszczoną na opakowaniu. W końcu chyba któraś z dziewczyn zdecydowała się na użycie. I tak poznałyśmy zalety tamponów, zwłaszcza podczas lata. Tylko, że szybko się skończyły. Wtedy postanowiłyśmy poszukać tego cuda w aptekach. Kombinowałyśmy słusznie, że może przyszły do jakiejś malutkiej apteki w Sulechowie i nikt nie wie, do czego służą. Tylko, że dojazd do Sulechowa nie był sprawą prostą. Aż tu pewnego dnia trafiła się okazja, tyle, że naszemu koledze Radkowi.  Radek nie należał do osób wstydliwych (większość mężczyzn wstydziło się kupować kobiece środki higieniczne) i zgodził się popytać w aptekach. Czekałyśmy z niecierpliwością na jego powrót. I wrócił… z całym workiem skrzypiącej waty J.
- Dziewczyny, nie było tych jakichś tamponów, ale dowieźli watę, więc wam kupiłem!!!
I tak dostałyśmy prawie roczny zapas waty, a tampony… pozostały w sferze malutkich marzeń, które mogłyśmy zrealizować dopiero w latach dziewięćdziesiątych.

piątek, 11 listopada 2016

Obóz w Wojnowie w 1985 roku ciąg dalszy...
Nie przypominam sobie, żeby obowiązywał nas na obozie jakiś plan pracy. Ale zajęć nam nie brakowało. Głupich pomysłów również nie :) Któregoś wieczoru, korzystając z czystych wód jeziora, postanowiliśmy pójść na raki. Gdzieś tam ktoś przeczytał, że raki są smaczne. Tak więc zaopatrzeni w wiaderka i latarki poszliśmy łowić. Nawet udało nam się złowić parę sztuk. Należało je jakoś przyrządzić. Tylko, że nikt nie miał pojęcia jak. Na pewno należało je ugotować... i tak, zupełnie nieświadomie zgotowaliśmy tym biednym rakom piekło. Nalaliśmy do gara wody, postawili na gazie i do tej zimnej wody wrzuciliśmy raki :( Nikt nam nie powiedział, że raki wrzuca się do wrzątku. Możecie sobie wyobrazić, jakim mękom poddaliśmy te biedne skorupiaki. One piszczały i próbowały wydostać się z gara, a my przykryliśmy pokrywką i usiedli na niej, żeby nie wyszły. Po dokonaniu tej makabrycznej zbrodni, nikt w zasadzie nie miał już ochoty na konsumpcję. Trochę poskubaliśmy, a resztę postanowiliśmy zachować w całości. Nawet jednego przywiozłam do domu. Po jakimś czasie zaczął masakrycznie śmierdzieć. Była to zapewne zemsta tego biednego stworzenia. 
Takie nocne wyprawy nad jezioro były u nas standardem. Nie, żeby się kąpać, siedzieliśmy na pomoście i snuli opowieści. Pary przytulały się do siebie i ogólnie było miło. Którejś nocy siedząc na pomoście usłyszeliśmy plusk wody. Jak jeden mąż skierowaliśmy wszystkie latarki na brzeg. A tam... nocnej kąpieli chciała zażyć Zuza. Stała na brzegu jak ją bozia stworzyła, zupełnie nagusieńka i krzyczała nein, nein! Przed światłem zasłaniała jedynie oczy, całość wdzięków pozostawiając naszym oczom :) Była wręcz anorektycznie chuda. Same kości obleczone skórą. A my zaniemówiliśmy kontemplując ten niecodzienny dla nas widok. W końcu ktoś rzucił hasło, żeby zgasić latarki i pozwolić Zuzie na spokojną kąpiel. Zuza w ogóle była mocno wyzwolona. Kiedy podczas tradycyjnych ślubów obozowych została zaślubiona Polakowi, natychmiast postanowiła spełnić małżeński obowiązek :) I tak spełniała przez szereg nocy, aż nasz kolega uznał, że więcej nie da rady i poprosił, żeby któraś z nas udawała jego dziewczynę. Najlepiej zazdrosną dziewczynę. Co było robić, uratowania chłopaka podjęła się Ania. A Zuza? Długo samotną nie została. Ze swoją swobodą seksualna wcale się nie kryła. W zasadzie na każdym kroku wychodziły różnice w mentalności naszej i naszych niemieckich obozowiczów. Nie chcę przez to powiedzieć, że my byliśmy tacy święci. Nie, i u nas zdarzały się jakieś tam przytulanki- macanki. Ale żeby aż tak? Nawet jeżeli były wśród nas pary, które posunęły się w relacjach trochę dalej, nigdy nie było to takie publiczne :) A z tego obozu wróciły w zasadzie przynajmniej dwa małżeństwa, szczęśliwie trwające do dziś. 
Obóz obfitował w taką ilość wydarzeń, że chyba do grudnia nie uda mi się ich opisać :) 
CDN

poniedziałek, 7 listopada 2016

Przyszedł właśnie ten okres, kiedy los sprawdza moją wytrzymałość :) Nie dość, że za oknem plucha, trzeba palić w piecu, to jeszcze skończył się sezon turystyczny i znowu jestem bez pracy. Sam początek bezrobocia jest mi na rękę, bo mogę nadrobić trochę domowych zaległości, ale przestaje być miło w chwili, kiedy przychodzą rachunki :) Ale cóż, trzeba sobie jakoś radzić. 
Może wykorzystać ten czas na kontynuację wspomnień? O ile dobrze pamiętam, a nie chce mi się wracać do poprzednich wpisów, skończyłam w połowie wakacji 1985 roku. W momencie, w którym wróciłam ze Szczawnicy i przygotowywałam się do wyjazdu na obóz do Wojnowa. 
Mój pierwszy obóz w Wojnowie był w całości niezwykły. Gościliśmy niemieckich skautów z NRD. Dla młodszych czytelników wyjaśniam :) NRD, Niemiecka Republika Demokratyczna to ta socjalistyczna część Niemiec. Ich mundurki składały się z białych koszul, czerwonych chust i niebieskich, filcowych furażerek. Była to młodzież 12-16 letnia. Natomiast z naszej strony przyjechali głównie harcerze starsi, tacy, którzy przez cały rok aktywnie pracowali w drużynach. W większości mieliśmy 16-18 lat, z małymi odstępstwami w obie strony. Dziwnym trafem mieliśmy w swoim gronie trójkę małolatów, Edytę, Kazia i Andrzejka, ale mieli oni dobrą opiekę pod naszymi skrzydłami. 
Wojnowo w tamtym czasie może i było dzikie, ale tętniące życiem. Jedyny sklep znajdował się tuż pod lasem. Za sklepem była chyba jakaś sala, bo wydaje mi się, że wymykaliśmy się tam na dyskoteki. Do czasu, aż miejscowe chłopaki postanowili pokazać nam swoją władzę. Którejś nocy przyszli pod obóz z kijami i rozpoczęli zadymę. Stanęliśmy oczywiście do walki jak lwy, wykorzystując jako broń wszystko, co wpadło nam do ręki. W którymś momencie zaczęliśmy tracić przewagę i wtedy ktoś wpadł na pomysł wykorzystania gaśnicy. Ta broń zdecydowała o naszej wygranej, ale to, co ukazało się naszym oczom o poranku... masakra! Cała kuchnia, namiot stołówki, kuchnia polowa... wszystko pokryte  białym proszkiem. Zima w środku lata. A na środku nasz komendant  Leszek Abgarowicz (człowiek-siła spokoju) który omiótłszy teren wzrokiem powiedział coś w tym rodzaju (dosłownie nie potrafię przytoczyć): Widzę, że harcerze w wielkim poświęceniem bronili obozu.Mam nadzieję, że z równym poświęceniem doprowadzą obóz do porządku. No i przywróciliśmy. Najtrudniej było doczyścić kuchnię polową :)
Któregoś dnia parę osób wypłynęło kajakami do wioski, po drugiej stronie  jeziora. Zdaje się, że nazywała się Stare Kramsko. A tam, w sklepie, odkryto piwo o wyjątkowo przystępnej cenie. Utworzyliśmy regularny kanał dystrybucji. Wyglądało to mniej więcej tak: do wspólnej sakiewki zbierało się pieniądze. Składali się prawie wszyscy (z wyjątkiem naszych małolatów) i za zebrane środki dyżurni kajakarze płynęli po piwo. Potem spotykaliśmy się w namiocie drużynowego, siadali w koło, za pomocą pasa otwieraliśmy piwo i piliśmy je. Trwało to dość długo, nawet parę dni. Kiedy zapasy się kończyły, do worka po namiocie pakowaliśmy butelki i znowu dyżurni płynęli kajakiem do Starego Kramska. Wszystko to trwało dotąd, aż kaucja za butelki przestawała starczać na pełne piwo. Potem, znowu składka itd. Aż do momentu, kiedy zaczynało nam brakować pieniędzy. Trudno się dziwić. W Wojnowie wówczas nie było na co wydawać pieniędzy, a jedzenia nigdy nam nie brakowało :)
Warunki sanitarne na obozie były wówczas kiepskie. Ale też i inne były wymogi. Dwie bardaszki na wszystkich i jedna malutka umywalnia. Bez umywalek, tylko z miskami. Był również namiot sanitarny, przy którym wodę grzało się w parniku. Ale raz w tygodniu (obóz trwał wtedy trzy tygodnie) mieliśmy okazję skorzystania z pryszniców w pobliskim ośrodku wypoczynkowym. Na kolonistów z tego ośrodka mówiliśmy "kurczaki", bo był to ośrodek wypoczynkowy jakichś zakładów drobiarskich. 
Szliśmy się kąpać w dwóch grupach, najpierw dziewczyny, później chłopcy. W 1985 roku jeszcze nie wszyscy mieli natryski w swoich domach, więc taka kąpiel nie była czymś zwykłym. Pod prysznice poszłyśmy z grupą Niemek. I tam po raz pierwszy ujawniły się różnice w mentalności naszych narodów :) Pomiędzy boksami pryszniców nie było zasłonek. Tak, że kąpiąca się osoba była widoczna w całej okazałości. Dlatego czułyśmy się skrępowane i wchodziły pod natrysk w strojach kąpielowych. Tego problemu nie miały nasze niemieckie koleżanki, były totalnie bezpruderyjne. Bez skrępowania rozbierały się do naga i szły pod prysznic. Jedna z opiekunek, Zuza, zapytała mnie dlaczego kąpiemy się w strojach. Próbowałam coś tam jej tłumaczyć o wstydzie, skrępowaniu... A ona na to: mycie i podmywanie się w majtkach, to tak jak mycie włosów w czepku kąpielowym :)
CDN