poniedziałek, 29 czerwca 2015

Zanim opowiem o wakacjach po szóstej klasie, muszę wspomnieć pewne zdarzenie z początku semestru. Gdy tylko zaadaptowałam się w nowej szkole, zaczęłam dostawać tajemnicze liściki. Oczywiście byłam ciekawa, kto jest nadawcą. Po pewnym czasie listy zaczęły mi dostarczać koleżanki nadawcy. Były podpisane imieniem Andrzej. Szybko się zorientowałam, że tajemniczy Andrzej chodzi do czwartej klasy. Pozwoliłam sobie przy nadarzającej się okazji zerknąć do dziennika czwartej klasy. I co się okazało? Tajemniczy Andrzejek nie był Andrzejkiem, tylko... Marzeną. Kiedy tylko rozszyfrowałam zagadkę, podjęłam wraz z koleżankami tę grę. Przez jakiś czas mnie to bawiło, ale w końcu się znudziło. A wtedy zapoznałam się z Marzeną oficjalnie i zaproponowałam koleżeństwo bez tych podchodów :) 
I w końcu nadeszły wakacje. Nie pamiętam jakim sposobem załapałam się na tygodniowy turnus NAL ( nieobozowej akcji letniej) w Srebrnej Górze. Mało, że sama pojechałam, to jeszcze namówiłam do wyjazdu Mariolę i parę innych koleżanek z czwórki. Pojechała również Marzena. Komendantem obozu został Janusz Wójcik a oboźnym Piotr Tracz. I to była cała kadra. Obóz składał się z czterech czy pięciu namiotów, czyli około 30 osób. Był tak fajny, że z Mariolą, Beatą i Marzeną postanowiłyśmy pojechać jeszcze na trzeci turnus. Na ten trzeci turnus pojechałyśmy już jako wielkie znawczynie obozowego życia. Zamieszkałyśmy razem w namiocie i zaczęły zabawę w Marzena to Andrzej. Na pytanie dlaczego chłopak mieszka z nami w namiocie miałyśmy gotową odpowiedź: jest strasznie nieposłuszny i tato ( Janusz Wójcik) za karę umieścił go w naszym namiocie. A Marzena świetnie odgrywała swoją rolę, rozkochując w sobie małolaty. 
Z tym właśnie obozem związana jest pewna anegdota. Jak na porządny harcerski obóz przystało, pełniliśmy nocne warty. Pewnej nocy stałam na warcie z Beatą. Kiedy przyszedł czas na zmianę warty, Beata poszła budzić Mariolę. Nie dała rady przywrócić ją do przytomności. Poszłam więc ja. Ale niestety moje wysiłki również nie przyniosły rezultatu. Zrezygnowane, postanowiłyśmy postać jeszcze dwie, przysługujące Marioli, godziny. Kiedy już miałyśmy wyjść z namiotu, Mariola zerwała się z łóżka i krzyknęła: Dziewczyny! widziałyście to??? - Co?- odpowiedziałyśmy chórem . Na to Mariola już spokojnie rzekła: Gówno... czerwone z białym.- I znowu zaległa na łóżku smacznie pochrapując. 
Rano oczywiście niczego nie pamiętała i pewnie po dziś dzień jest przekonana, że z tą historią ją wkręcamy. Ale z ręką na sercu... jest to najprawdziwsza prawda. 
Jeżeli chodzi o Marzenę, to wyszła za mąż, urodziła dwóch synów i... chyba chcąc oszukać naturę unieszczęśliwiła i siebie, i męża. Natury nie oszukasz. W tej chwili mieszka gdzieś w Europie ze swoją partnerką i mam nadzieję, że jest szczęśliwa. Czego jej z całego serca życzę. A Mariola, Beata i wiele, wiele innych osób jeszcze nie raz pojawią się w moich wspomnieniach. 

Na dole, od lewej: Marzena i ja :)


czwartek, 25 czerwca 2015

Powoli zbliżały się wakacje. Nauczyciele wystawiali już oceny. Moje oceny były w porządku, z wyjątkiem tej matematyki. Pani Tutaj, nasza matematyczka, rozpoczęła przepytywania, aby móc wystawić końcowe stopnie. Przepytywała również mnie. W końcu byłam trójkową uczennicą. Sprawdzała moją wiedzę prawie na każdej lekcji. Matematyka nie sprawiała mi kłopotów, więc te odpytywania w ogóle mi nie przeszkadzały. Po którejś tam lekcji nauczycielka zadała mi pytanie, skąd u mnie trójka, skoro rozwiązywanie zadań sprawia mi widoczną przyjemność? Czyżby w Myszkowie był tak wysoki poziom? Nie pamiętam oceny końcowej w szóstej klasie, ale w każdej następnej miałam celujący z matematyki. Włącznie z oceną z matury, na której jako przedmiot dodatkowy wybrałam właśnie matematykę.
Po trzydziestu latach od zakończenia podstawówki, z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że miałam mądrych, dobrych i życzliwych nauczycieli. Koniecznie muszę wspomnieć panią Kosmaty, nauczycielkę geografii. Geografia nie była moim hobby. Program nauczania był raczej nudny i mało zajmujący. Ale pani Kosmaty zaradziła nudzie. W każdej klasie mieliśmy przeczytać dowolną książkę geograficzną i ją zreferować. Pierwszą książką o tematyce zarówno geograficznej, jak i przygodowej, jaką przeczytałam była "Tomek w krainie kangurów" Alfreda Szklarskiego. A potem to już poszło. Okazało się, że geografia może być fascynująca. A zwłaszcza geografia naszego regionu. Miłością do górskich wędrówek zaraził mnie pan Stanisław Beck, nauczyciel wychowania fizycznego. Razem z historykiem, Januszem Wójcikiem, organizowali niezliczoną ilość rajdów i wycieczek, na których integrowały się wszystkie klasy, ponieważ wędrowaliśmy w mieszanych grupach. 
No i harcerstwo... prężnie działająca organizacja pod wodzą Komendanta Szczepu im. Tadeusza Kościuszki, dh phm Janusza Wójcika. 
Pod koniec roku szkolnego, nie pamiętam dokładnie, ale było to przed słynnym "Grześkowym" rajdem, zostałam wysłana do "domu partii", do dh Słonopasa. W celu przytargania, bądź uzyskania związanych z rajdem informacji. Dom partii, czyli siedziba PZPR, znajdował się w obecnym budynku PKO. Na samej górze miała swoją siedzibę Komenda Hufca ZHP. Były to czasy mocnego upolitycznienia organizacji, ale dla nas, dzieci i młodzieży, absolutnie nie miało to żadnego znaczenia. Poszłam. Przez całą drogę powtarzałam sobie nazwisko osoby, do której miałam się zgłosić. Ale jak to zwykle bywa... zapomniałam. Doszłam do wniosku, że jak już wejdę do środka i przejrzę tabliczki na drzwiach, to sobie przypomnę :) Nie dane mi było. W progu przywitał mnie wysoki mężczyzna pytając, kogo szukam? - Druha..... Świniopasa!- wypaliłam bez zastanowienia. - A może Słonopasa? - O, właśnie, Słonopasa. Gdzie go znajdę? - A, to ja jestem :) Myślałam, że ze wstydu zapadnę się pod ziemię. Ale niestety, ziemia nie chciała się rozstąpić i pochłonąć mnie z moim wstydem. Tak rozpoczęta znajomość przetrwała trzydzieści lat... i trwa nadal.

A to cząstka naszej klasy z Januszem Wójcikiem, 
nauczycielem historii i komendantem szczepu ZHP




środa, 24 czerwca 2015

Przyjaźń... słowo, którego się nadużywa. Ale czy na pewno? Istnieją różne rodzaje przyjaźni. Niektóre nawiązujemy we wczesnym dzieciństwie i nie zawsze trwają do końca życia, ale na pewno do końca życia pozostają w sercu. Nie mogę sobie przypomnieć początku przyjaźni z Mariolą, ale na pewno była to moja największa i najważniejsza przyjaciółka z dzieciństwa. A teraz... może nie odwiedzamy się i nie pijemy porannych kawek, ale gdyby któraś potrzebowała pomocy, na pewno by ją od drugiej otrzymała.
Z Mariolą wiąże się mnóstwo wspomnień, naprawdę mnóstwo fantastycznych przygód. Ale należy zacząć od początku :)
Ja już wspomniałam, nie pamiętam początku, poznania, pierwszego spotkania. Przypuszczam, że stało się to za sprawą innej koleżanki z dzieciństwa, Ani. A właściwie za sprawą mamy Ani. Ania była najmłodsza w swojej rodzinie. A różnica wieku pomiędzy nią a jej rodzeństwem była spora. Pewnie nie z własnej winy, ale z powodu chuchania i dmuchania na nią przez jej mamę, uznawaliśmy ją za nie pasującą do reszty damę. Mama Ani wychylała się przez okno, żeby ostrzec, że się spoci. Albo wołała do domu na podwieczorek (posiłek innym nie znany), na który dostawała wypasione kanapeczki, truskawki czy inne owoce. Ania oczywiście nie chciała chodzić sama, więc dostąpiłam zaszczytu towarzyszenia jej przy posiłkach. Kiedyś, w związku z tym towarzyszeniem, miało miejsce zdarzenie, które o mały włos nie przyprawiło moją babcię o zawał serca :) Byłyśmy małe, ja w pierwszej a Ania w drugiej klasie podstawówki. Mama zawołała ją na posiłek, ja jej towarzyszyłam. Było to wczesnym popołudniem, bo pamiętam, że szła na drugą zmianę do pracy. A pracowała w cukrowni, to pamiętam dokładnie. Zjadłyśmy przygotowane kanapki i postanowiłyśmy pobawić się w domu. Anka zaprosiła mnie do pokoju, którego okna wychodziły na podwórko. Do dziś pamiętam stare, solidne meble: szafę, komodę i stół. Pod stołem urządziłyśmy sobie kącik i przykryły się kocem. W prawie całkowitej ciemności zaczęłyśmy sobie opowiadać straszne historie. Oczywiście wszystkie zmyślone, ale bardzo emocjonujące. O duchach, strachach, diabłach... W pewnym momencie Anka stwierdziła, że w komodzie mieszka diabeł i czasami z niej wychodzi, ale bardzo rzadko. A w szafie zamieszkuje duch jej zmarłego taty. W tym czasie na dworze zdążyło się już ściemnić, a my ciągle tkwiłyśmy pod stołem, coraz bardziej się nakręcając strachem. Żadna z nas nie chciała wyjść spod stołu. Do domu zdążył wrócić z pracy brat Anki. Zajrzał do pokoju, ale było ciemno i pusto, więc uznał, że nas nie ma. A pora późna. No i rozpoczęły się poszukiwania. Nie wiem o której godzinie zostałyśmy odnalezione pod tym stołem, ale było bardzo późno. Lania nie dostałam, bo byłam wystarczająco przerażona, ale dostałam zakaz chodzenia do kogokolwiek, bez powiadomienia rodziny. Zresztą i tak nie chciałam się bawić u Anki, bo ciągle przeszkadzała mi obecność tego ducha. Anka też w niego uwierzyła. Siła autosugestii :)
Mariola mieszkała w tej samej kamienicy, tyle, że na trzecim piętrze. Też miała starsze rodzeństwo, dwóch braci. Nie wiem w jaki sposób rozpoczęłyśmy swoją znajomość, ale po pewnym czasie byłyśmy nierozłączne. Stała się dla mnie jak siostra, której jeszcze wówczas nie miałam.
Oczywiście nasze przygody wymagają osobnych wpisów, bo są niesamowicie malownicze.


sobota, 13 czerwca 2015

Krótki czas, który mi pozostał od przybycia do jedynki do końca roku szkolnego wykorzystałam na poznawanie. Zarówno uczniów wszystkich klas jak i nauczycieli. Starałam się poznać nawet tych, którzy mnie nie uczyli. Ponadto zaangażowałam się w harcerstwo, samorząd szkolny, turystykę. Generalnie wszędzie mnie było pełno. Z moich koczowniczych doświadczeń pozostała mi niezwykła umiejętność nawiązywania znajomości. Integrowaniu się z innymi klasami sprzyjały lekcje religii. Odbywały się one po południu w salkach katechetycznych przy kościele. Każdy uczestniczył w katechezach przy swojej parafii, więc nie wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że mamy kolegów różnych wyznań. I to, moim zdaniem, była zdrowa sytuacja, czego niestety teraz nie ma. Kiedy myślę o katechezie, przypomina mi się jedno zdarzenie. Nie pamiętam, w której byłam wówczas klasie, ale to i tak mało istotne :) Nie mam pojęcia skąd wziął się pomysł wywoływania duchów i do końca nie pamiętam, kto brał w tym udział. Na pewno była ze mną Monika i Agnieszka z równoległej klasy. Zaopatrzone w niezbędny ekwipunek, czyli klucz i książeczkę do nabożeństwa, przystąpiłyśmy do poszukiwania odpowiednio ciemnego miejsca. Wszystko działo się tuż przed lekcją religii, przed salką katechetyczną. Wcisnęłyśmy się do jakiegoś składziku, czy komórki... nie wiem jak to miejsce nazwać i zaczęłyśmy obrzęd wywoływania duchów. Chyba Monika wpadła na pomysł, aby przywołać konkretnego ducha. Nie bardzo pamiętam, na czym ten obrzęd miał polegać i jak duch miał odpowiadać na nasze pytania. Za to dokładnie pamiętam, że książeczka obracała się w naszych dłoniach na tym kluczu. W pewnym momencie zostałyśmy poinformowane, że zbliża się ksiądz i rozpoczynamy katechezę. Próbowałyśmy szybko pożegnać ducha i pójść na lekcję, ale ten niestety nie chciał odchodzić. Kontynuowałyśmy procedurę jeszcze na lekcji, nie zważając na to, że inni dziwnie nam się przyglądają. Nie udało się. Przez kolejne dni spotykałyśmy się w szkole w wielkiej konspiracji. Agnieszka z przerażeniem nam opowiadała, że duch chyba u niej zamieszkał i ciągle ją nawiedza. Nie wiem czy mówiła prawdę, ale była naprawdę przerażona. Nie pamiętam finału tej historii. Na pewno postanowiłyśmy pójść do spowiedzi. Trafiłyśmy w konfesjonale na  nieżyjącego już księdza Adama, który swoim spokojnym, kojącym głosem tłumaczył nam, na czym polegała niestosowność naszego zachowania. Nie krzyczał, nie robił wyrzutów... a płakałam przy konfesjonale jak bóbr. I nigdy więcej nie wzięłam udziału w podobnych seansach. Nie wiem, jak moje koleżanki, ale przypuszczam, że też nie.

czwartek, 11 czerwca 2015

Mam tak dużo cudownych wspomnień z jedynki, że nie wiem od czego zacząć. Szkoła była całkiem inna niż myszkowska. Zdecydowanie mniejsza i przytulniejsza. Żadnej anonimowości. Niektóre klasy były dzielone na pół, aby dostać się do swojej, należało przejść przez inną klasę. Utrudnienie dla tych, którzy lubili się spóźniać. Zawsze na pierwszą lekcję spóźniał się Krzysiek Sałacki, ale chyba nic sobie z tego nie robił, że musiał przejść przez obcą klasę. Z dziewczynami ułożyłyśmy słowa piosenki, specjalnie dla Krzyśka:" Ósma już godzina, lekcja się zaczyna, a Sałacki śpi, a Sałacki śpi". Ale to przypadłość tych wszystkich, którzy mieszkają blisko szkoły. Gdy poszłam do szkoły średniej, która znajdowała się na mojej ulicy, również często się spóźniałam.
Zaraz na początku mojej kariery w jedynce udało mi się zorganizować ucieczkę w dniu wagarowicza :) W Myszkowie mieliśmy ten dzień w całości organizowany, więc przeniosłam myszkowski zwyczaj do Ząbkowic. Uciekła prawie cała klasa. Pierwsze wagary spędziliśmy na łące za zamkiem, przy ognisku. Nasza klasa należała do raczej zgranych. Zdarzały się konflikty i różnice zdań, ale zawsze dochodziliśmy do porozumienia.
W jedynce rozwinęła się moja harcerska kariera. Byłam mile zaskoczona, kiedy w tak małej szkole zastałam kilka drużyn harcerskich, którymi opiekowali się nauczyciele. Na początku nie wiedziałam, którą wybrać? Sportową druha Stanisława Becka? Artystyczną druha  Czesia Mostowego? Czy może drużynę druha Janusza Wójcika? Wybrałam drużynę Wójcika, ale to i tak nie miało znaczenia, ponieważ cały Szczep działał prężnie. Od chwili wstąpienia do drużyny, aż do końca podstawówki miałam zagospodarowane wszystkie weekendy :) Przeszliśmy setki kilometrów górskich szlaków. Wyśpiewaliśmy setki piosenek i nawiązaliśmy setki znajomości a nawet przyjaźni. Nauka w szkole podstawowej nr 1 im. Tadeusza Kościuszki to najcudowniejszy i najszczęśliwszy okres w moim dzieciństwie



środa, 10 czerwca 2015

Z całych sił próbuję sobie przypomnieć pakowanie i powrót do Ząbkowic. I nic nie pamiętam. Pierwsze wspomnienie dotyczy zapisu do szkoły. Skończyły się ferie i należało pójść do szkoły. Towarzyszyła mi ciocia Maryla. Przez dwa lata mojej nieobecności w mieście nastąpiła rejonizacja szkół. Ja oczywiście chciałam wrócić do swojej starej klasy w szkole nr 4. Wtedy nosiła imię Wandy Wasilewskiej  (niezbyt chwalebna patronka, ale prawdę mówiąc nie miała dla mnie znaczenia). Szkoła została przeniesiona z ulicy Ziębickiej na Kłodzką. Niestety, spotkało mnie rozczarowanie. Dyrektor, ze względu na rejonizację, nie zgodził się na mój powrót do poprzedniej klasy. Następne kroki skierowałyśmy na ulicę Krzywą, do szkoły nr 1. Szłam jak na ścięcie. Bałam się, że tam również mnie nie przyjmą, bo mój rejon to szkoła nr 2. Przywitał mnie pan Rajczakowski. Wtedy był chyba zastępcą dyrektora. Zapytał, czy znam kogoś, kto chodzi do tej szkoły. Znałam tylko jedną osobę, Anię Tomaszewską. I dzięki znajomości z Anią zostałam skierowana do klasy VI B. Procedura została rozpoczęta. Stanęłam przed nową klasą, rozpoczęłam autoprezentację i nagle... słyszę z pierwszej ławki głos: talarek, dolarek, stówka, złotówka. Bogdan Białczyński, moje utrapienie ze szkoły nr 4, drugo, a nawet trzecioroczniak :) Zamiast się zdenerwować ucieszył mnie jego widok. Lepiej mieć znanego przeciwnika niż nieznanego przyjaciela :) Zresztą, pomimo tego, że mi dokuczał, lubiłam Bogdana. I nadal lubię, bo od czasu do czasu spotykam go na ulicy. Potem okazało się, że tych moich znajomych jest dużo więcej. Trafiłam do najlepszej klasy, z którą przeżyłam najcudowniejsze szkolne chwile.


poniedziałek, 8 czerwca 2015

Myślałam, że w związku z tym, że dni mamy teraz długie, znajdę więcej czasu na pisanie. Niestety, błędne myślenie. Wraz z wydłużającym się dniem i rosnącą temperaturą... rosną babcine obowiązki. Ale rośnie też i serce babci, kiedy widzi, że wnuczka podziela jej zainteresowania i fascynacje. Spędziłyśmy wczoraj sympatyczny, choć męczący dzień. A dziś... do przedszkola i do pracy :)