niedziela, 29 lipca 2018

Ostatkiem sił dotarłam do recepcji. Tam miła pani przyjęła ode mnie zastaw pieniężny za wydany sprzęt i powiedziała, że mam do wyboru dwa szałasy: 5 i 7. Pokazała mi listę mieszkańców. Ponieważ nazwiska w piątce były tylko ukraińskie, a w siódemce w połowie ukraińskie... polskie też mi nic nie mówiły, absolutnie nikogo nie znałam, więc ... wybrałam 7, bo uchodzi ona za szczęśliwą liczbę :)
Nie ukrywam, że poczułam ukłucie rozczarowania, że moje koleżanki nie pomyślały o przypisaniu mnie do kwatery, ale zaraz wytłumaczyłam sobie, że być może odbyło się to na drodze losowania?
Poszłam do szałasu 7. Moja grupa ćwiczeniowa miała w tym czasie zajęcia z pływania, ja natomiast byłam potwornie zmęczona i spocona. Marzyłam o prysznicu.
Chwilę zajęło mi "obcykanie" o co chodzi z grafikiem zajęć. A potem przywitały mnie dziewczyny z grupy ćwiczeniowej D7. Większość grupy składała się z naszej, ze studiów. Potem okazało się, że moje nowe koleżanki z szałasu też są ze mną w grupie. Nie było w niej Agi i Edyty. 
Zajęcia odbywały się bardzo intensywnie. Od razu skojarzyły mi się z WIOSZ-em 1983 w Szalejowie :) Tam było nawet intensywniej, baliśmy się iść do toalety, żeby w tym czasie nie ogłoszono jakiegoś alarmu. Ale to było w czasie dawnego harcerstwa i raczej się już nie zdarza.
Pierwsze zajęcia, w których wzięłam udział to rekreacyjne gry ruchowe. Taki lajcik :) Zagraliśmy w krokieta, petankę, rzutki... Wszystko odbyło się w okolicach szałasu nr 1. I wtedy zobaczyłam z daleka powracające ze swoich zajęć koleżanki... tylko, że one mnie nie "zauważyły". Później jeszcze kilka razy mijałyśmy się podczas zajęć czy drogi do toalety. Edytka nawet zagadywała, ale zachowanie Agnieszki niezwykle mnie zadziwiło :) A raczej rozczarowało. Dwa semestry wspólnej pracy przy projektach, siedzenia przy jednym stole... Ot, życie. Zajęcia terenowe wiele weryfikują.
Czekała mnie jeszcze jedna batalia- o miejsce w stołówce. Ponieważ wszystkie miejsca były przydzielone, nie miałam gdzie zjeść kolacji. Do stołu zaprosiły mnie nowe koleżanki z szałasu, ponieważ jedna zrezygnowała z kolacji.
"Pomyślę o tym jutro" jak Scarlett O'Hara- "Mimo wszystko, życie się dzisiaj nie kończy" i tak też zrobiłam. Rano poprosiłam panie z kuchni o zastawienie mi wolnego stolika. Usiadłam samotnie, na podeście i miałam wszystkich na oku. Wcale mi to nie przeszkadzało, ale kiedy kierownik obozu zobaczył, że siedzę sama, trochę się zdenerwował. Zarządził "reorganizację", która niestety trwała parę dni. W rezultacie dostawiono mi miejsce do stolika dziewczyn z mojej grupy. A moje koleżanki... cóż ciągle zachowywały się dziwnie.
Życie składa się z drobiazgów, zarówno rozczarowań jak i niespodzianek. Poznałam na tym obozie wielu fantastycznych ludzi. Właśnie dzięki temu, że zamieszkałam w przypadkowym szałasie :) Moja grupa ćwiczeniowa okazała się niezwykle zintegrowana, kreatywna i koleżeńska. Słowem- fantastyczna. Siedem dni minęło nie wiadomo kiedy. Po obozie mogę stwierdzić, że jako starsza pani w towarzystwie młodych ludzi pokazałam całkiem niezłą kondycję :) Chociaż peselu się nie oszuka. W kościach trzeszczy, szybkość nie ta, ale umysł działa na najwyższych obrotach. Miałam okazję zagrać w kwadranta, popływać kanadyjką ( trudna sprawa, ale z chęcią potrenowałabym jeszcze), przygotować żaglówkę do rejsu... Spędziłam w Olejnicy cudowny czas. Stanowczo trwało to za krótko, ale takie jest życie. Lepszy niedosyt niż przesyt. Nie wiem, czy przeczyta to ktoś z moich olejnickich grupowiczów? Ale gdyby tak się zdarzyło, to wiedzcie, że jesteście wspaniali. A obóz w Olejnicy będę wspominać często i z rozrzewnieniem, bo mam świadomość, że "Nic dwa razy się  nie zdarza..."


wtorek, 24 lipca 2018

Obóz... Przez ponad trzydzieści lat brałam udział w organizowaniu letniego wypoczynku. Potem jechałam na obóz jako kadra i tak łączyłam pracę z wypoczynkiem. Aż tu, po tylu latach spotkała mnie niespodzianka... Już na pierwszym semestrze studiów dowiedziałam się o obozie :) Większość raczej nie podzielała mojego entuzjazmu, ale większość to jednak młodzi ludzie, bez doświadczeń takich jak moje. To co przyszło mi do głowy, to same plusy: nie będę się martwić, żeby posiłki były na czas, woda ciepła, toalety czyste i uczestnicy zaopiekowani. Nie do mnie będzie należała realizacja programu i dostosowanie zajęć do pogody. Nie ja będę odczuwała stres związany z wizytą SaNePid-u, kuratorium czy straży pożarnej :) SAME PLUSY!!! I tak zaczęłam odliczanie czasu do wyjazdu.
Potem pojawiły się komplikacje- termin obozu zbiegł się z terminem ślubu mojej córki. Ustaliłam z kierownikiem obozu, że dotrę na miejsce na własną rękę, z niewielkim opóźnieniem. Z pomocą córki obeznanej z internetową informacją zaplanowałam podróż.
I nadszedł ten dzień...
Plecak spakowałam wcześniej, więc nie miałam stresu związanego z tym, że czegoś zapomniałam. Pierwszy etap podróży też przebiegł spokojnie. Największym wyzwaniem dla mnie była podróż pociągiem... nie jechałam pociągiem jakieś 15 lat :) Okazało się, że aż tak bardzo się nie zmieniło. Bez problemu dojechałam do Leszna...
W Lesznie zaczęły się schody. Upał panował przeogromny, plecak ciążył mi bardzo, ubranie przylepiło do ciała. Udałam się w pełnym słońcu na dworzec autobusowy, żeby znaleźć jakieś połączenie do Olejnicy lub w jej pobliże. Dworzec autobusowy... zamknięty na głucho. Na placu manewrowym autobusów kilkanaście stanowisk i oprócz zmęczonego życiem i upałem pana śpiącego na ławce, nie było żywego ducha. Przeszłam wszystkie stanowiska w poszukiwaniu połączenia. Niestety w niedzielę nic nie jeździło. Przez moment poczułam się bezradna i postanowiłam zadzwonić do koleżanek, z którymi nawiązałam bliższy kontakt od początku studiów. Być może zapytają kogoś z kadry, jak mam dalej jechać? Niestety, nikt nie odebrał. Pomyślałam, że nie mają czasu albo mają wyciszone telefony. Zobaczą nieodebrane połączenie i oddzwonią. Ale czekać w nieskończoność? Trzeba sobie radzić :) Usiadłam na ławce i rozejrzałam się dokoła... w dali dostrzegłam kobietę jadącą na rowerze. Ostatkiem sił podbiegłam do niej ale... pani sprowadziła mnie na ziemię, mówiąc, że szukanie autobusu w niedzielę to utopijny pomysł. Cóż, postanowiłam wrócić na dworzec kolejowy i tam poszukać informacji. Mijały minuty a telefon milczał...
Babcia zawsze powtarzała: koniec języka za przewodnika! Wróciłam więc na dworzec PKP. Tam znalazłam człowieka, który mi pomógł. Dojechałam pociągiem do Błotnicy, a z Błotnicy miałam jeszcze do pokonania 5 km piechotą. Jeszcze w pociągu dostałam wiadomość od Agaty. Pytała, o której dotrę na miejsce i że zapisały mnie z dziewczynami do grupy D7. Na stacji w Błotnicy wysiadły dwie osoby... w tym ja. W "tłumie" stała jeszcze jedna- oczekująca na tę, która wysiadła ze mną z pociągu :) Zapytałam więc, w którą stronę mam się udać, żeby dojść do Olejnicy. Kobiety się zlitowały i podwiozły mnie do połowy drogi, potem wskazały kierunek i udały się we własnym. To, co przed sobą ujrzałam odrobinę mnie przeraziło...prawie trzy kilometry w pełnym słońcu, drogą rowerową! Ale jakoś trzeba dojść. Zarzuciłam plecak na ramiona (dobrze, że nie przyszło mi do głowy spakować się do walizki), założyłam na głowę czapkę i w drogę!
Gdy zobaczyłam w końcu tablicę: Ośrodek AWF 10 m... miałam ochotę paść na kolana i ucałować olejnicką ziemię. Przed tym czynem powstrzymała mnie myśl, że jak padnę na kolana to już na nich zostanę, przygnieciona plecakiem i ostatnie 10 m będę musiała pokonać na tychże kolanach... CDN


niedziela, 8 lipca 2018

Chciałam pisać o fantastycznym obozie w Olejnicy, chciałam... I znowu stało się inaczej, dostałam informację o kolejnej śmierci. Kolejna osoba z mojego otoczenia, taka, z którą łączy się wiele moich wspomnień z dzieciństwa i młodości, poszła w stronę światła...
Dziś nic więcej nie napiszę. Muszę oswoić się z myślą, że już tak będzie. Wśród moich przyjaciół jest sporo ludzi w słusznym wieku. I to, że chciałabym, żeby żyli wiecznie nic nie da. Tak zostało skonstruowane ludzkie życie: od narodzin, z każdym dniem bliżej śmierci. Ten rok wybitnie obfituje w śmierci. Los? Bóg? zabiera do siebie, nie pytając, czy sobie tego życzymy. A nam pozostają wspomnienia, anegdoty, ciekawostki i wiara, że kiedyś znowu wszyscy się spotkamy... Bo oni wszyscy żyją i żyć będą dokąd żyć będzie pamięć. A tymczasem... do zobaczenia się kiedyś...

wtorek, 3 lipca 2018

Wesele... czym jest w polskiej tradycji wesele? Dla gości pewnie niezłą zabawą, pod warunkiem, że zapewni się dobrą kuchnię i muzykę. Dla Młodych i ich najbliższych... cóż, wesele dostarcza sporo stresu. Począwszy od stworzenia listy gości, a skończywszy na całym przebiegu uroczystości. O swoim weselu pisałam jakiś czas temu. Mój stres, jako panny młodej był zupełnie innego rodzaju niż ten, który towarzyszył mi jako rodzicowi panny młodej :) 

Lista gości. Zwykle jest ograniczona możliwościami finansowymi i pojemnością sali weselnej. Z obu stron mamy liczne, patchworkowe rodziny. Kogo zaprosić? Kto się obrazi? Kto wykaże zrozumieniem a kto małostkowością? Lista gości, mam wrażenie, od początku stwarzała największy problem. A kiedy została już utworzona...

Dzieci zamówiły zaproszenia. Potem przyszedł ten straszny dzień, kiedy nagle zmarła babcia Halina. Zaproszenia przyszły parę dni po pogrzebie i... zgadnijcie do kogo było jako pierwsze? Potem nastąpił szereg zdarzeń, w wyniku których zmieniała się lista gości. 

Na koniec i tak nie wszyscy przybyli. Nawet do USC. Mieli ważne powody? Według mnie nie ma takiego interesu, ani takich obowiązków, których nie można przeorganizować, aby wziąć udział w dwudziestominutowej ceremonii. Zarówno do dzieci jak i do chorych można zorganizować godzinną w porywach opiekę. Ale to jest moje zdanie. Nie wszyscy myślą tak samo. 

Dobrnęliśmy do chwili, kiedy goście po ceremonii dotarli do sali weselnej. Dekorację powierzyliśmy mojej koleżance i była zachwycająca. To był pierwszy element, który nas nie zawiódł :) Potem jeszcze fantastyczne było jedzenie, obsługa i muzyka. Zasiedliśmy za stołami i zjedli obiad. A potem nastąpiła chwila "drętwoty". Moja córka wyglądała na zawiedzioną, bo nikt nie tańczy, nikt się nie bawi... Tylko, że byłą dopiero druga po południu i ludziom należało dać czas na zjedzenie, odsapnięcie z gorąca i wychylenie kielicha :) Nawet na prywatkach nikt nie zaczynał tańczyć przed zapadnięciem zmroku :) Zabawa powoli się rozkręcała, aż stała się taka jak powinna. Ludzie jedli, pili, tańczyli... Było weselnie. 

Na chwilę opuściłam towarzystwo weselników i wybrałam się na lokalny cmentarz, bo tam spoczywa mój szkolny przyjaciel Andrzej- Świrek i postanowiłam go odwiedzić. Towarzyszył mi mąż. Jak to zwykle bywa na cmentarzu, wpadliśmy w filozoficzny nastrój. Z jednej strony, patrząc na zdjęcie Andrzeja na nagrobku, pomyślałam, że tego wszystkiego mogłoby nie być, gdyby Andrzej nie wydobył mnie z rzeki wiele lat temu. O tej historii pisałam wcześniej. Była to wyprawa na Bartniki po zakończeniu ósmej klasy. Potem tak mocno zatęskniłam za mamą i teściową. I za babcią...

Wspominaliśmy przygotowania do naszego wesela. Rysiek powiedział, że zupełnie nie pamięta jak to było. Jedyny zakup jakiego dokonaliśmy to był alkohol kupiony w Baltonie. A reszta? Skąd się wzięła? Tak, nasze wesele w całości zorganizowała nam rodzina. Mamy, babcia i ciocia. Nawet nie wiedzieliśmy skąd wzięły pieniądze. Jak im się to udało w czasach, kiedy wszystko było na kartki? A przecież żadna nie byłą majętna. To były ciężko pracujące kobiety. Pamiętam jedynie jak babcia "rozmnażała" nasz alkohol :) Były to czasy prohibicji. Alkohol sprzedawany od godziny 13 tej. W soboty i niedziele niedostępny poza lokalami gastronomicznymi. A były to czasy sobotnich zabaw i dyskotek. Babcia najzwyczajniej sprzedała nasz alkohol po cenach meliniarskich, a za zarobione pieniądze odkupowała podstawową ilość i chowała do szafki. Nadwyżkę kasy odkładała na to nasze wesele. 

Nigdy wcześniej nie myśleliśmy o tym, jak dużo naszym mamom i rodzinie zawdzięczamy. 

Wróciliśmy na przyjęcie w melancholijnych nastrojach, ale zabawa już trwała na całego, więc dołączyliśmy i melancholia ustąpiła miejsca radości. Czekało nas mnóstwo wzruszeń. Dzieci przygotowały nam specjalne dedykacje i podziękowania. Cóż... łezki płynęły.

A potem znowu nastąpił ciąg małych katastrof. Amelka poszła przebrać sukienkę, po czym Sylwia przybiegła po ciocię Luizę, żeby ratowała sytuację. Co się stało? Pękł zamek na plecach. A ciocia jako mistrzyni krawiectwa mogła jedynie poradzić. I poradziła, chociaż Amelka wpadła w leciutką histerię, że nic jej nie wychodzi i ogólnie wszystko jest nie tak. Ale było super. Po jakimś czasie zapomniała o tym, że jest zszyta na okrętkę i zaczęła się w końcu dobrze bawić na swoim weselu. 

Ponieważ dzień poprawin miałam spędzić w podróży na obóz, jak kopciuszek, zaraz po północy ewakuowałam się z przyjęcia. Nie, nie sama, z moim księciem. Wróciliśmy do domu, a w nim... pobojowisko :) Rozrzucone rzeczy, puste opakowania, kwiaty, prezenty i sama nie wiem co jeszcze... Odgruzowaliśmy łóżko i poszli spać. Rano czekała mnie podróż, a mojego męża ciężka próba doprowadzenia mieszkania do porządku. Daliśmy radę! Czy straciliśmy córkę? Nie, zyskaliśmy zięcia! Przed nami jeszcze jedna taka próba... ślub Sylwii. Ale teraz mamy już doświadczenie :)