poniedziałek, 25 października 2021

 O terapeutycznej mocy pisania bloga słów kilka... 

Kiedyś koleżanka bardzo trafnie określiła mój sposób funkcjonowania. Powiedziała, że zanim przystąpię do właściwych działań wcześniej odśnieżę biegun, pozamiatam pustynię i przesieję wodę w morzu. Coś w tym jest. Już dawno zauważyłam, że jasno i precyzyjnie potrafię działać tylko pod presją czasu. Kiedy w sobotę wstałam z mocnym postanowieniem zmian, otworzyłam komputer, żeby zacząć od napisania paru słów na blogu. Po napisaniu dwóch zdań... poszłam z psem na spacer, nastawiłam pranie, zrobiłam zakupy i znów usiadłam do komputera. Napisałam coś i poszłam powiesić pranie, przygotować obiad, ponowny spacer z psem. Parę słów i... Już wiecie co. Pomimo rozlicznych zajęć pobocznych nie był to jednak czas stracony. Zaczęłam wracać na właściwe tory. Przygotowałam materiały do prac zaliczeniowych, pobieżnie przejrzałam teksty w książkach i artykułach, wydrukowałam co ważniejsze. A dziś otworzyłam nową kartę w WORD i napisałam pierwsze słowo mojej pracy magisterskiej... "Wprowadzenie" 😁😁😁. Mało? Zawsze coś. Więcej na razie nie mogę gdyż dojrzałam kurz i paprochy na podłodze i potrzebę włączenia zmywarki. Niemniej jestem z moich postępów zadowolona bo ponoć najtrudniejszy jest pierwszy krok. Potrenuję w tym miejscu zgrabne składanie słów w zdania i mam nadzieję, że w końcu przełamię niemoc twórczą.    

Dzień powoli mija, choć do wieczora zostało jeszcze parę godzin. Posprzątałam, umyłam podłogi, byłam na spacerze z psem, napisałam około pięciu zdań do pracy magisterskiej, a teraz pies patrzy na mnie z wyrzutem, że opóźniam wyjście na spacer. Więc dziś z czystym sumieniem, z poczuciem, że udało mi się przełamać w sobie zniechęcenie do życia, kończę ten wpis i ruszam na spacer. 

P.S. Dziękuję wszystkim za wsparcie po wczorajszym wpisie! 


niedziela, 24 października 2021

     Ostatnio całkowicie zdominowało mnie zniechęcenie. W zasadzie do wszystkiego. Nie chciałabym nazywać mojego stanu depresją, ponieważ depresja to poważna choroba. A mój stan... Cóż, spowodowany jest szeregiem niesprzyjających okoliczności, ale słowem depresja jednak nie ośmieliłbym się szafować. Może jesienna melancholia? Przesilenie? Nawet teraz, wstałam z mocnym postanowieniem spędzenia czasu przed komputerem, napisania paru rzeczy, a już kombinuję jak tego nie robić 😜. Zapewne ten post będzie pisany baaardzo długo. 

    Kiedy mam taką możliwość, lubię po swojemu celebrować poranki. Wstać rano, popatrzeć na budzący się dzień, usiąść z kubkiem kawy, bez pośpiechu skorzystać z toalety, wyjść na spacer z psem... Ostatnio sama sobie zaburzam ten rytm. Coraz częściej korzystam z funkcji "drzemka", potem jestem w całkowitym niedoczasie. Siadam z kawą w fotelu, mój pies jak wyrzut sumienia patrzy mi w oczy i ponagla, że to już czas na spacer, a ja się ociągam. Idziemy na spacer, a ja zamiast cieszyć się chwilą myślami jestem przy rzeczach, które powinnam zrobić. Wracam do domu, siadam w fotelu i odpływam. Włączam jakiś serial, na który patrzę bez użycia ważnych funkcji mózgu. W ostatnim tygodniu nie przeczytałam niczego wartościowego, nie napisałam nawet słowa w swojej pracy magisterskiej, nie zrobiłam niczego pożytecznego. Kładłam się spać z poczuciem zmarnowanego czasu, z mocnym postanowieniem poprawy w dniu następnym, a potem... powtórka. Dziś z wielkim wysiłkiem próbuję się przełamać i wrócić na właściwe tory. Zaczęłam od tego wpisu, ale niech nikt nie myśli, że powstanie on od jednego podejścia do komputera. W międzyczasie byłam już na spacerze z psem i nastawiłam pranie.

    Pod koniec maja byłam zmęczona. Zarówno zdalnym studiowaniem jak i pracą fizyczną. Marzyły mi się wyprawy w góry, spotkania ze znajomymi, odpoczynek na moim podwórku, wśród coraz ładniej kwitnących kwiatów. Chodząc pomiędzy regałami w pracy, w myślach nieustannie powtarzałam: rety, ale posiedziałabym sobie w domu. No i wypowiedziałam w złą godzinę 😜. Pierwsza sobota czerwca, wolne od szkoły i pracy. Czas dla mnie i wnuczki. I ten idiotyczny upadek. Upadając podparłam się wyprostowaną ręką. W pierwszej chwili nawet się nie zmartwiłam. Łokieć wyskoczył mi ze stawu, w szoku nastawiłam go z powrotem, poruszałam palcami i uznałam, że wszystko będzie okej. Kiedy zaczęłam odczuwać ból, zrobiłam sobie temblak z saszetki i zgłosiłam się na SOR. I zaczęło się! Pominę czas jaki spędziłam na SOR. Wszyscy wiedzą, że w szpitalu należy swoje odczekać. Moja sytuacja nie była najgorsza, gdyż mogłam usiąść. Gorzej miała dziewczyna, która uległa wypadkowi w pracy, tłukąc sobie boleśnie kość ogonową. Zrobiono mi prześwietlenie, ale lekarz nie czekając na opis uznał, że to stłuczenie i zalecił mi noszenie ręki na temblaku, zażywanie środków przeciwbólowych i zwolnienie lekarskie na dziesięć dni. Zastosowałam się do wszystkich zaleceń. Po dwóch tygodniach nie odczuwałam żadnej poprawy, a wręcz przeciwnie, miałam problem ze zgięciem i prostowaniem ręki, ból nie mijał, nie mogłam nawet podetrzeć... sami wiecie czego. Poprosiłam lekarza pierwszego kontaktu o skierowanie do specjalisty ortopedy i na rehabilitacje. I co z tego, że na skierowaniu napisano "pilne!". Najbliższą wizytę u specjalisty na NFZ zaproponowano mi na... październik!

    Rozpoczęłam leczenie w prywatnym gabinecie, ale i tak zmarnowałam mnóstwo czasu. Kiedy trafiłam do specjalisty, ten bez wątpienia, na podstawie tego samego zdjęcia zdiagnozował złamanie z przemieszczeniem odłamka kości do stawu. Rozpoczęłam żmudny proces rehabilitacji, okupiony potem i łzami. W międzyczasie zostałam "zaproszona" przez ZUS do lekarza orzecznika, który potwierdził diagnozę. Mijają miesiące, a ja jeszcze nie odzyskałam sprawności. Siedzę w domu i z każdym miesiącem popadam w tarapaty finansowe. Cóż, zasiłek chorobowy do najwyższych nie należy, a wizyty u specjalisty kosztują. To, że nie zalegamy z podstawowymi zobowiązaniami zawdzięczam tylko i wyłącznie ciężkiej pracy mojego męża. Ale to nie koniec, niedawno dostałam ponowne zaproszenie do ZUS, gdyż wg nich stanowczo za długo przebywam na zwolnieniu. A w tym samym czasie miałam kontrolną wizytę z zakładu pracy. Wg firmy kontrolującej powinnam przez cały czas zwolnienia przebywać w mieszkaniu, ewentualnie wyjść na podstawowe zakupy. I nie ważne, że na zwolnieniu nie ma słowa o leżeniu, że ma się złamaną rękę, a nie prątkującą gruźlicę. Wg kontrolujących należy przebywać w domu, nie wiem czy piżamka w misie również obowiązuje. Zgadzam się z tym, że zwolnienie to nie urlop i nie należy w tym czasie jechać na wczasy, ale przebywanie w domu?  Oczywiście, że się odwołałam od decyzji, że niewłaściwie wykorzystuję zwolnienie. Zwłaszcza, że wizyta kontrolerów zbiegła się w czasie z moim wezwaniem do ZUS. Ale zastanawia mnie jedno. Ostatnio tak dużo mówi się o zdrowiu psychicznym, a w rzeczywistości odmawia się przybywającym na zwolnieniach prawa do relaksu. Strasznie mnie to dotknęło. Poczułam się potraktowana jak przestępca gospodarczy. Dopadło mnie poczucie beznadziei, coś na kształt marazmu. I co mam z tym fantem zrobić? Jak odzyskać swoją dawną energię? Do tego ten strach, że nie dam rady pracować na dotychczasowym stanowisku. Że nie odzyskam mocy w ręce...


    I mamy nowy dzień! A ja dopiero umieszczam wczorajszy wpis:)