piątek, 24 listopada 2017

Zaniedbałam pisanie, zaniedbałam czytelników i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Zwykłe lenistwo i szukanie przeszkód. Mogłabym w zasadzie napisać, że odkąd rozpoczęłam studia to brakuje mi czasu, ale to nie prawda. 
Powoli kończy się listopad. Dziś było słonecznie i ciepło. Bardzo przyjemny dzień. W myślach przeniosłam się do innego listopada, tego sprzed 31 lat...
Była chwilka po południu. Korzystając z poprawy pogody wyszłam z dzieckiem na spacer. Aż przyszła pora karmienia, więc na chwilę wróciłam do domu. Usiadłam w fotelu, wyjęłam pierś i przystawiłam do niej dziecko. Patrzyłam na ssące usteczka... aż zaniepokoił mnie kolor mojej skóry na piersi. W pierwszej chwili pomyślałam, że słońce w ten sposób odbija się na skórze... ale to była złudna nadzieja. Tak naprawdę od razu wiedziałam co jest grane, tylko pragnęłam z całego serca się mylić. Nakarmiłam dziecko, co czym zawołałam babcię. - Muszę iść do szpitala... jestem cała żółta. I poszłam. Wzięłam kilka najpotrzebniejszych rzeczy, bo wiedziałam, że nie wrócę z poradni do domu. Szłam jak na skazanie, ze świadomością, że przez co najmniej miesiąc nie dotknę swojego dziecka. Kiedy dotarłam do poradni, pani doktor Mika załamała ręce. Byłam pomarańczowa. Skąd nawrót żółtaczki, kiedy naprawdę stosowałam się do wszystkich zaleceń? Rozwiązanie zagadki przyszło zaraz z pierwszymi wynikami badań. Tym razem została mi ona wszczepiona, podczas transfuzji krwi, po porodzie.
Tuż przed moim zachorowaniem kupiliśmy nowy aparat fotograficzny marki ZENITH i cały sprzęt do wywoływania zdjęć. W babcinej spiżarce urządziliśmy sobie ciemnię fotograficzną i z ogromną namiętnością oddaliśmy się fotografowaniu. Oczywiście naszą modelką była Amelka :)
W leczeniu żółtaczki duże znaczenie mają emocje. Okazuje się, że wątroba regeneruje się znacznie szybciej, kiedy człowiek nie ma stresów. Nadmierna euforia też nie sprzyja rekonwalescencji. Należy zachować emocjonalny umiar. A jak ja miałam zachować umiar, kiedy tak bardzo tęskniłam za dzieckiem? Więc moja rekonwalescencja przebiegała bardzo powoli. A tu... tik, tak, tik, tak... coraz bliżej ślubu... Rysiek profesjonalnie zaopiekował się dzieckiem. A mnie męczyła nie tylko tęsknota, martwiłam się relacjami Ryśka i babci. Żeby chociaż trochę ulżyć mojej tęsknocie, tatuś dokumentował rozwój Amelki fotografiami. W dzień fotografował, w nocy wywoływał zdjęcia i rankiem dostarczał mi je do szpitala. I tym sposobem Amelka miała całe pudła zdjęć z dzieciństwa, a Sylwia nie. Czego nie wybaczyła nam do dziś.
Pomimo tego, że obserwowałam rozwój dziecka na zdjęciach, strasznie tęskniłam. A jak na złość żółtaczka nie ustępowała. Pod znakiem zapytania stanął nasz ślub i wesele... Kolejny stres, który opóźniał moje wyzdrowienie.
Kiedy ponownie zachorowałam na żółtaczkę, byłam matką karmiącą piersią. Bozia mi nie poskąpiła pokarmu, mogłam wykarmić nawet dwójkę bobasów. A tu choroba i trzeba pozbyć się pokarmu. Był rok 1986 i położnictwo na dość mizernym poziomie. Tak więc przy obfitej laktacji należało spowodować u mnie zanik pokarmu. Dostałam jakieś zastrzyki, ale żeby przyspieszyć proces, panie pielęgniarki obandażowały mi piersi bandażem elastycznym. Musiałam przebywać w tym gorsecie parę dni. W końcu przyszedł moment, w którym mogłam rozwinąć bandaż...
Jako nastolatka byłam dość drobnej postury, ale piersi miałam obfite. Takie, których zazdrościły mi koleżanki. Więc kiedy zdjęłam bandaż... przeżyłam szok. Z moich piersi zostały dwa obwisłe woreczki. Masakra. W pierwszej chwili się rozpłakałam, czym znowu dostarczyłam swojej wątrobie stresu. Nic się nie układało po mojej myśli. W domu miałam kupioną sukienkę. Zakup odpowiedniego biustonosza graniczył z cudem. A mnie udało się zakupić taki bez ramiączek, w PEWEXie. Tylko, że nie miałam już co włożyć do tego biustonosza. To był naprawdę trudny okres w moim życiu; odizolowanie od dziecka, powolne zdrowienie, nie wiadomo czy zdążę do ślubu i na koniec sprawa z piersiami... Co było dalej? Jak widać przetrwałam, ale o tym w następnym wpisie :)