czwartek, 15 grudnia 2016

Mój setny wpis... I o czym tu napisać? Jakieś refleksje i podsumowania związane ze zbliżającym się końcem roku? Czy może powrócić do wspomnień? 
Powrót do szkoły po wakacjach zawsze był dla mnie fascynujący. Byliśmy już drugoklasistami, w pewien sposób już zgrani i zaprzyjaźnieni. Okazało się, że nie wszyscy powrócili po wakacjach do naszej klasy. Część postanowiła przenieść się do zawodówki, część w ogóle zrezygnowała z nauki w naszej szkole. Parę osób doszło do nas w drugiej klasie. Miedzy innymi Dorota, z którą można powiedzieć nawet zaprzyjaźniłyśmy się. Zmiany niewielkie, wręcz kosmetyczne. Ale spotkała nas też rewolucja, w postaci nauczyciela (nauczycielki) języka niemieckiego :) Do tej pory, czyli przez całą pierwszą klasę lekcje języka niemieckiego przebiegały lajtowo. Uczył nas pan Kułaczkowski. Taki, można powiedzieć, przedwojenny dżentelmen. Nie naciskał na nas za bardzo, więc odpuściliśmy sobie te lekcje i nie przykładaliśmy się do nauki. 
Staliśmy wszyscy zupełnie spokojnie przed klasą, w oczekiwaniu na lekcję. Aż tu... klasę otwiera nam jakaś kobieta. Wchodzimy... i jakby uderzył w nas piorun. Zaraz po przekroczeniu progu klasy przestaliśmy słyszeć język ojczysty. Wszystko, dosłownie wszystko, nowa nauczycielka wypowiedziała do nas po niemiecku... Oczywiście do momentu, w którym zorientowała się, że my ni w ząb nic z jej przemowy nie rozumiemy :) Zrobiło mi się jej szkoda. A że wróciłam niedawno z polsko-niemieckiego obozu, trochę ją rozumiałam. Próbowałam nawet nawiązać z nią prosty dialog, ale chyba jej nie pocieszyłam :) Kobieta była załamana, bo uświadomiła sobie, że czeka ją zadanie wręcz niemożliwe, czyli przerobienie dwóch lat w jeden rok szkolny. Przystąpiła wiec do pracy, ale skutek odniosła chyba marny. Tak naprawdę totalnie zniechęciła nas do nauki, że kto tylko mógł, uciekał z lekcji. Była młodą osobą, która powróciła do pracy po urlopie macierzyńskim. W mojej pamięci zachowała się jako osoba mało sympatyczna. Dlatego miedzy innymi nie wymieniam jej nazwiska. Za to pana Kułaczkowskiego, Zygmunta Kułaczkowskiego, wręcz uwielbiałam. I chyba tylko dla niego, z chęcią staram się dokształcać i zgłębiać język niemiecki, który tak na marginesie bardzo lubię :)
Poza niemieckim pozostałe przedmioty nie wzbudzały w nas jakichś większych emocji. Trochę rozrabialiśmy, trochę dokuczali, trochę kombinowali. Tak jak w szkole. Nauka nie sprawiała mi kłopotu. W zasadzie nie miałam jakiegoś ulubionego przedmiotu. Ogólnie lubiłam chodzić do szkoły. Nie mogłam się jedynie dogadać z wychowawcą. Jakoś nie nadawaliśmy na tych samych falach. Byłam przekonana, że traktuje dziewczyny, a miedzy innymi mnie, znacznie gorzej niż chłopców. Nie byłabym sobą, gdybym nie starała się te swoje spostrzeżenia potwierdzić. 
Ważnym przedmiotem w technikum budowlanym był rysunek techniczny. Robiliśmy różne proste rysunki zarówno w ołówku, na papierze milimetrowym, jak i tuszem na kalce. Była to żmudna praca. Żmudna i czasochłonna. Dlatego wymyśliliśmy sposób, żeby ułatwić sobie pracę. Papiernik rzadko sprawdzał rysunek w ołówku, który był niezbędny, żeby zrobić rysunek na kalce. Często jedna osoba robiła rysunek ołówkiem, który służył wielu osobom jako podkład do kalki. Druga osoba robiła kopie na kalce. Pozostawało jedynie wypełnić pismem technicznym tabelkę i praca była gotowa. Dzieliliśmy się pracą uczciwie, raz ołówek, raz tusz. Gotowe prace były przydzielane losowo. A mimo to zawsze dostawałam gorszy stopień.
Większość dziewczyn paliło papierosy. Ja jakoś nie zdołałam się nauczyć. Nigdy mnie nie ciągnęło do używek i tak jest do dzisiaj. Jedyną używką jakiej nadużywam jest kawa :) Nie paliłam papierosów, ale często towarzyszyłam palącym. I na tym tle wystąpiło apogeum mojego konfliktu z wychowawcą. Papiernik palił bardzo dużo. Kiedy się koło niego stanęło, czuć było głównie nikotynę, a dopiero później jakiś nieśmiały zapach wody po goleniu. Któregoś dnia oddawaliśmy na lekcji gotowe rysunki w kalce. Kiedy podeszłam ze swoją pracą, sprawdził ją, ocenił oczywiście niżej niż pracę kolegi i zaczął coś notować na marginesie. Pochyliłam się, żeby odczytać. Nie mogłam odszyfrować napisu, więc zapytałam co napisał. A napisał dokładnie tak: "Beata pali papierosy!" Na początku ten wpis mnie rozbawił, więc zapytałam skąd czerpie swoją wiedzę o tym, że palę papierosy. Powiedział, że czuje ode mnie. No, tego było dla mnie za wiele. Dostałam jakiegoś amoku, wykrzyczałam mu, że jest jakimś fenomenem, który sam śmierdzi fajami i czuje je od innej osoby. Nie omieszkałam również wspomnieć o niesprawiedliwym ocenianiu i fałszywych oskarżeniach o palenie. Zwłaszcza, że mieszkałam trzydzieści metrów od szkoły i nie musiałam palić w szkolnej ubikacji :) Po tym wybuchu opuściłam klasę trzaskając drzwiami. Poszłam do domu i opowiedziałam wszystko, cały żal, babci i cioci. One dopiero się zdenerwowały. Ciocia Maryla chciała od razu iść do szkoły i robić awanturę. Ledwie ją powstrzymałam. Ale chyba miała okazję wyrazić swoje zdanie na jakiejś wywiadówce. Tak więc, moje relacje z wychowawcą uległy znacznemu pogorszeniu. Straciłam do niego zaufanie i stał się wtedy ostatnią osobą, z którą rozmawiałabym, gdybym miała jakieś problemy. 
Mała grupa ukończyła technikum :) Zaczynało 27 osób

piątek, 25 listopada 2016

Czas już powrócić z Wojnowa. Zostało mi jeszcze jedno zabawne wspomnienie. Koniecznie muszę je przytoczyć. Kto jeździł do Wojnowa wie, że na tym obozie nigdy nie brakowało jedzenia. Syte posiłki to była wojnowska tradycja. Ale młodzi ludzie czasami mają żołądki bez dna. Tak też któregoś wieczoru (późnego wieczoru) w parę osób poczuliśmy głód. W pierwszej kolejności przejrzeliśmy plecaki w poszukiwaniu jakichkolwiek zapasów. Wynik poszukiwań wypadł mizernie: jedna zapomniana konserwa rybna, do której nie mogliśmy się dostać bez otwieracza i parę suchych ciastek. A że głód nas rozbudził, postanowiliśmy spędzić wieczór poza namiotem. Przed naszym obozem stał zaparkowany samochód ciężarowy, którym woziło się sprzęt. Było to wyśmienite miejsce do wieczornych i nocnych spotkań. Usiedliśmy pod samochodem i po prostu rozmawiali. Jednemu z kolegów głód jednak ciągle dokuczał, więc postanowił powęszyć w kuchni. I w pewnym momencie wrócił do nas razem z garnkiem... pełnym bigosu. To był najpyszniejszy bigos w naszym życiu. Siedzieliśmy pod samochodem i jedli z jednego garnka zimny bigos :) W pewnym momencie podszedł do nas wartownik i zapytał co robimy? Udaliśmy, że mamy podwójną randkę :) A kiedy odszedł kontynuowaliśmy konsumpcję. W końcu najedzeni do syta odnieśliśmy garnek z mocno naruszoną zawartością do kuchni, a sami kontynuowaliśmy tak mile rozpoczęty wieczór. W pewnym momencie na obozie zaczął się jakiś ruch. To kadra wybierała się na jakąś potańcówkę. Panie kucharki zatrzymały się przy kuchni. Kiedy sięgnęły po garnek... rozległ się krzyk przywołujący wartownika. Waaaaaartowniiiiiiiiiiik!!! Kto zjadł nasz bigos??? To tam był bigos? A ja taki głodny :( Tak, kadra pojechała na potańcówkę z mocno naruszonymi zapasami, a wartownik nie mógł nam wybaczyć tego, że nie podzieliliśmy się znaleziskiem. Po pewnym czasie do naszej miejscówki zaczęli dołączać inni, którzy zostali obudzeni krzykami kucharek. A w pewnym momencie okazało się, że na przyczepie znajdują się prawie wszyscy. W namiocie pozostali tylko najmłodsi. To była jedna z ostatnich obozowych nocy. Cudowna, ciepła, pod gwiazdami. Przenieśliśmy na przyczepę materace i śpiwory oraz gitarę... i tak śpiewając cichutko romantyczne, obozowe piosenki pożegnaliśmy się z Wojnowem. Ja w zasadzie na zawsze, bo to był mój ostatni obóz, na którym byłam uczestnikiem. Każdy następny, to już praca kadrowa i ogromna odpowiedzialność. 

Wojnowo... znacznie później

środa, 23 listopada 2016

Przeziębienie w listopadzie jest rzeczą normalną. Ale kiedy mnie dopadło, zatęskniłam do dzieciństwa. Zatęskniłam za osobami, których już przy mnie nie ma. Napisałam na Facebooku:

 Kiedyś było łatwiej... człowiek trochę po kichał i zaraz babcia biegła z herbatką z miodem, 
 gorącym rosołkiem czy innym specyfikiem. I chorowanie było przyjemne. A teraz?... Szkoda gadać 

I naprawdę tak pomyślałam. Babcia Ziuta zawsze była na każde moje zawołanie. Spełniała wszystkie moje zachcianki. A teraz, kiedy dzieciństwo minęło bezpowrotnie, człowiek jest taki samotny w chorobie. Nie ma kto przynieść herbatki, pomacać czółko, zmierzyć temperaturę. Wszyscy domownicy są zajęci swoimi sprawami, po prostu pracują. A ja ... muszę sobie radzić sama. I bardzo mi z tym niekonfortowo... 

Ale nic na to nie poradzę, nie da się zatrzymać upływającego czasu. Na tym polega życie. Chociaż szkoda. Fajnie się chorowało za dzieciaka!
Cała prawda o dzieciństwie :)
k:(llllll

czwartek, 17 listopada 2016

Co oznacza chore dziecko? To, że należy uruchomić pogotowie babcine.  Tak, więc babcia rusza do pomocy, zaniedbując nawet swoje zajęcia i zobowiązania.
Pogoda zdecydowanie depresyjna nie pomaga ani zabawie, ani kontynuacji letnich wspomnień. A tak bardzo chciałam do końca listopada uporać się z latem 1985 roku. A było to dla mnie bardzo ważne lato, ostatnie lato nastolatki J Każde następne to już lato odpowiedzialnego nie tylko za siebie, młodego człowieka. Nowe zadania i nowe priorytety.
Powrócę jeszcze do Wojnowa z 1985 roku.
Muszę tu wspomnieć o pracy mojej mamy. Otóż pracowała wówczas w słynnej, w pewnych kręgach,  mordowni, zwanej barem „Pod bykiem”. Obok tegoż lokalu rozbijał się rok rocznie cyrk. Wszyscy artyści spędzali wolne chwile w tymże lokalu. Co to ma za znaczenie? Istotne J.  Jako córka barmanki dostawałam od artystów sporo darmowych biletów na przedstawienia. I tym sposobem z całą Konopnicką szliśmy do cyrku. Sama nie znosiłam tego rodzaju rozrywki (zresztą zostało mi to do dzisiaj) ale nie wypadało nie skorzystać. Siedząc na widowni i przyglądając się akrobatkom zastanawiałam się, jak one sobie radzą w tych trudnych dla kobiet dniach. Mają takie skąpe stroje, a środki higieniczne dostępne w tamtych czasach raczej nie pozwalały na tego typu aktywność. Która z pań pamięta tę skrzypiącą w majtkach watę? Uciekającą na plecy przy prawie każdym ruchu? Nawet nie ćwiczyło się wtedy na wf-ie, bo mogło się skończyć kompromitacją J. A tu takie sztuki te panie wyprawiają, i do tego w tak skąpych kostiumach?  Oczywiście zapytałam je o to przy pierwszej nadarzającej się okazji. I wtedy pokazały mi tampony. Dla współczesnych kobiet nie jest to nic nowego. Ale w 1985 roku większość mieszkanek naszego kraju nie miało pojęcia o tamponach. Zwłaszcza, że po tę skrzypiącą watę również trzeba było odstać swoje w kolejkach. Zostałam szczęśliwą posiadaczką paru tamponów, podarowanych mi przez cyrkowe artystki. Oczywiście zabrałam je na obóz. Pewnie z tego powodu, że nie miałam odwagi ich użyć J.
Któregoś pięknego, upalnego dnia jedna z koleżanek wyraziła żal, że nie może skorzystać z kąpieli, bo przyszły właśnie te dni. Wtedy zaprezentowałam ten malutki, higieniczny wynalazek. Oglądałyśmy z wielkim zainteresowaniem instrukcję obsługi umieszczoną na opakowaniu. W końcu chyba któraś z dziewczyn zdecydowała się na użycie. I tak poznałyśmy zalety tamponów, zwłaszcza podczas lata. Tylko, że szybko się skończyły. Wtedy postanowiłyśmy poszukać tego cuda w aptekach. Kombinowałyśmy słusznie, że może przyszły do jakiejś malutkiej apteki w Sulechowie i nikt nie wie, do czego służą. Tylko, że dojazd do Sulechowa nie był sprawą prostą. Aż tu pewnego dnia trafiła się okazja, tyle, że naszemu koledze Radkowi.  Radek nie należał do osób wstydliwych (większość mężczyzn wstydziło się kupować kobiece środki higieniczne) i zgodził się popytać w aptekach. Czekałyśmy z niecierpliwością na jego powrót. I wrócił… z całym workiem skrzypiącej waty J.
- Dziewczyny, nie było tych jakichś tamponów, ale dowieźli watę, więc wam kupiłem!!!
I tak dostałyśmy prawie roczny zapas waty, a tampony… pozostały w sferze malutkich marzeń, które mogłyśmy zrealizować dopiero w latach dziewięćdziesiątych.

piątek, 11 listopada 2016

Obóz w Wojnowie w 1985 roku ciąg dalszy...
Nie przypominam sobie, żeby obowiązywał nas na obozie jakiś plan pracy. Ale zajęć nam nie brakowało. Głupich pomysłów również nie :) Któregoś wieczoru, korzystając z czystych wód jeziora, postanowiliśmy pójść na raki. Gdzieś tam ktoś przeczytał, że raki są smaczne. Tak więc zaopatrzeni w wiaderka i latarki poszliśmy łowić. Nawet udało nam się złowić parę sztuk. Należało je jakoś przyrządzić. Tylko, że nikt nie miał pojęcia jak. Na pewno należało je ugotować... i tak, zupełnie nieświadomie zgotowaliśmy tym biednym rakom piekło. Nalaliśmy do gara wody, postawili na gazie i do tej zimnej wody wrzuciliśmy raki :( Nikt nam nie powiedział, że raki wrzuca się do wrzątku. Możecie sobie wyobrazić, jakim mękom poddaliśmy te biedne skorupiaki. One piszczały i próbowały wydostać się z gara, a my przykryliśmy pokrywką i usiedli na niej, żeby nie wyszły. Po dokonaniu tej makabrycznej zbrodni, nikt w zasadzie nie miał już ochoty na konsumpcję. Trochę poskubaliśmy, a resztę postanowiliśmy zachować w całości. Nawet jednego przywiozłam do domu. Po jakimś czasie zaczął masakrycznie śmierdzieć. Była to zapewne zemsta tego biednego stworzenia. 
Takie nocne wyprawy nad jezioro były u nas standardem. Nie, żeby się kąpać, siedzieliśmy na pomoście i snuli opowieści. Pary przytulały się do siebie i ogólnie było miło. Którejś nocy siedząc na pomoście usłyszeliśmy plusk wody. Jak jeden mąż skierowaliśmy wszystkie latarki na brzeg. A tam... nocnej kąpieli chciała zażyć Zuza. Stała na brzegu jak ją bozia stworzyła, zupełnie nagusieńka i krzyczała nein, nein! Przed światłem zasłaniała jedynie oczy, całość wdzięków pozostawiając naszym oczom :) Była wręcz anorektycznie chuda. Same kości obleczone skórą. A my zaniemówiliśmy kontemplując ten niecodzienny dla nas widok. W końcu ktoś rzucił hasło, żeby zgasić latarki i pozwolić Zuzie na spokojną kąpiel. Zuza w ogóle była mocno wyzwolona. Kiedy podczas tradycyjnych ślubów obozowych została zaślubiona Polakowi, natychmiast postanowiła spełnić małżeński obowiązek :) I tak spełniała przez szereg nocy, aż nasz kolega uznał, że więcej nie da rady i poprosił, żeby któraś z nas udawała jego dziewczynę. Najlepiej zazdrosną dziewczynę. Co było robić, uratowania chłopaka podjęła się Ania. A Zuza? Długo samotną nie została. Ze swoją swobodą seksualna wcale się nie kryła. W zasadzie na każdym kroku wychodziły różnice w mentalności naszej i naszych niemieckich obozowiczów. Nie chcę przez to powiedzieć, że my byliśmy tacy święci. Nie, i u nas zdarzały się jakieś tam przytulanki- macanki. Ale żeby aż tak? Nawet jeżeli były wśród nas pary, które posunęły się w relacjach trochę dalej, nigdy nie było to takie publiczne :) A z tego obozu wróciły w zasadzie przynajmniej dwa małżeństwa, szczęśliwie trwające do dziś. 
Obóz obfitował w taką ilość wydarzeń, że chyba do grudnia nie uda mi się ich opisać :) 
CDN

poniedziałek, 7 listopada 2016

Przyszedł właśnie ten okres, kiedy los sprawdza moją wytrzymałość :) Nie dość, że za oknem plucha, trzeba palić w piecu, to jeszcze skończył się sezon turystyczny i znowu jestem bez pracy. Sam początek bezrobocia jest mi na rękę, bo mogę nadrobić trochę domowych zaległości, ale przestaje być miło w chwili, kiedy przychodzą rachunki :) Ale cóż, trzeba sobie jakoś radzić. 
Może wykorzystać ten czas na kontynuację wspomnień? O ile dobrze pamiętam, a nie chce mi się wracać do poprzednich wpisów, skończyłam w połowie wakacji 1985 roku. W momencie, w którym wróciłam ze Szczawnicy i przygotowywałam się do wyjazdu na obóz do Wojnowa. 
Mój pierwszy obóz w Wojnowie był w całości niezwykły. Gościliśmy niemieckich skautów z NRD. Dla młodszych czytelników wyjaśniam :) NRD, Niemiecka Republika Demokratyczna to ta socjalistyczna część Niemiec. Ich mundurki składały się z białych koszul, czerwonych chust i niebieskich, filcowych furażerek. Była to młodzież 12-16 letnia. Natomiast z naszej strony przyjechali głównie harcerze starsi, tacy, którzy przez cały rok aktywnie pracowali w drużynach. W większości mieliśmy 16-18 lat, z małymi odstępstwami w obie strony. Dziwnym trafem mieliśmy w swoim gronie trójkę małolatów, Edytę, Kazia i Andrzejka, ale mieli oni dobrą opiekę pod naszymi skrzydłami. 
Wojnowo w tamtym czasie może i było dzikie, ale tętniące życiem. Jedyny sklep znajdował się tuż pod lasem. Za sklepem była chyba jakaś sala, bo wydaje mi się, że wymykaliśmy się tam na dyskoteki. Do czasu, aż miejscowe chłopaki postanowili pokazać nam swoją władzę. Którejś nocy przyszli pod obóz z kijami i rozpoczęli zadymę. Stanęliśmy oczywiście do walki jak lwy, wykorzystując jako broń wszystko, co wpadło nam do ręki. W którymś momencie zaczęliśmy tracić przewagę i wtedy ktoś wpadł na pomysł wykorzystania gaśnicy. Ta broń zdecydowała o naszej wygranej, ale to, co ukazało się naszym oczom o poranku... masakra! Cała kuchnia, namiot stołówki, kuchnia polowa... wszystko pokryte  białym proszkiem. Zima w środku lata. A na środku nasz komendant  Leszek Abgarowicz (człowiek-siła spokoju) który omiótłszy teren wzrokiem powiedział coś w tym rodzaju (dosłownie nie potrafię przytoczyć): Widzę, że harcerze w wielkim poświęceniem bronili obozu.Mam nadzieję, że z równym poświęceniem doprowadzą obóz do porządku. No i przywróciliśmy. Najtrudniej było doczyścić kuchnię polową :)
Któregoś dnia parę osób wypłynęło kajakami do wioski, po drugiej stronie  jeziora. Zdaje się, że nazywała się Stare Kramsko. A tam, w sklepie, odkryto piwo o wyjątkowo przystępnej cenie. Utworzyliśmy regularny kanał dystrybucji. Wyglądało to mniej więcej tak: do wspólnej sakiewki zbierało się pieniądze. Składali się prawie wszyscy (z wyjątkiem naszych małolatów) i za zebrane środki dyżurni kajakarze płynęli po piwo. Potem spotykaliśmy się w namiocie drużynowego, siadali w koło, za pomocą pasa otwieraliśmy piwo i piliśmy je. Trwało to dość długo, nawet parę dni. Kiedy zapasy się kończyły, do worka po namiocie pakowaliśmy butelki i znowu dyżurni płynęli kajakiem do Starego Kramska. Wszystko to trwało dotąd, aż kaucja za butelki przestawała starczać na pełne piwo. Potem, znowu składka itd. Aż do momentu, kiedy zaczynało nam brakować pieniędzy. Trudno się dziwić. W Wojnowie wówczas nie było na co wydawać pieniędzy, a jedzenia nigdy nam nie brakowało :)
Warunki sanitarne na obozie były wówczas kiepskie. Ale też i inne były wymogi. Dwie bardaszki na wszystkich i jedna malutka umywalnia. Bez umywalek, tylko z miskami. Był również namiot sanitarny, przy którym wodę grzało się w parniku. Ale raz w tygodniu (obóz trwał wtedy trzy tygodnie) mieliśmy okazję skorzystania z pryszniców w pobliskim ośrodku wypoczynkowym. Na kolonistów z tego ośrodka mówiliśmy "kurczaki", bo był to ośrodek wypoczynkowy jakichś zakładów drobiarskich. 
Szliśmy się kąpać w dwóch grupach, najpierw dziewczyny, później chłopcy. W 1985 roku jeszcze nie wszyscy mieli natryski w swoich domach, więc taka kąpiel nie była czymś zwykłym. Pod prysznice poszłyśmy z grupą Niemek. I tam po raz pierwszy ujawniły się różnice w mentalności naszych narodów :) Pomiędzy boksami pryszniców nie było zasłonek. Tak, że kąpiąca się osoba była widoczna w całej okazałości. Dlatego czułyśmy się skrępowane i wchodziły pod natrysk w strojach kąpielowych. Tego problemu nie miały nasze niemieckie koleżanki, były totalnie bezpruderyjne. Bez skrępowania rozbierały się do naga i szły pod prysznic. Jedna z opiekunek, Zuza, zapytała mnie dlaczego kąpiemy się w strojach. Próbowałam coś tam jej tłumaczyć o wstydzie, skrępowaniu... A ona na to: mycie i podmywanie się w majtkach, to tak jak mycie włosów w czepku kąpielowym :)
CDN

środa, 19 października 2016

Pisałam już, że nie mogłabym utrzymywać się z pisania ? Odeszłam od komputera tylko na chwilę, a tu... minęło dwa miesiące. Nie zdążyłam nawet ze wspomnieniami z wakacji 1985 roku. A został mi do opisania bardzo ciekawy, mój pierwszy obóz w Wojnowie. Kiedyś do niego wrócę. Teraz, patrząc za okno, trudno mi wspominać piękne, ciepłe, letnie dni. 
Od mojego ostatniego wpisu tyle się wydarzyło. Pokonałam ząbkowicką dziesiątkę, nadal trenuję i mam kolejne plany. Ale zdarzyły się również rzeczy smutne. Wspomnienie o nich bardziej współgra z dzisiejszą aurą. 
Mniej więcej rok temu poznałam przez internet pewnego człowieka. Po prostu wyraził chęć przynależności do utworzonej przeze mnie grupy "Miłośnicy ząbkowickich zakamarków". Był przewodnikiem sudeckim i okazało się, że mamy wielu wspólnych znajomych. Czasami zdarzało się, że mnie okropnie zanudzał. Wystarczyło, że zaświeciła się ikonka o mojej dostępności, natychmiast dostawałam wiadomość. Nie zawsze miałam czas na konwersację. Któregoś dnia zapytał, czy może przyjechać ze znajomymi i zwiedzić różne wieże: ratuszową, kościelną itp. Zorganizowałam takie zwiedzanie i zaprosiłam ich do Ząbkowic. Niestety, przyjechali znajomi, a główny bohater nie. Ale za jego pośrednictwem poznałam kolejne dwie osoby. W chwili obecnej mam wrażenie, że znamy się od wielu lat. Potem zaprosił mnie do zwiedzania Kościoła Pokoju w Świdnicy, tak jakby od kuchni :) W trakcie tego spotkania poznałam znowu kolejne osoby. Osoby, w którymi kontynuuję znajomość poprzez Facebook'a. I w końcu miałam okazję poznać inicjatora spotkania... Nigdy więcej nie miałam okazji spotkać Jacka osobiście. Gdzieś tak w okolicy Bożego Narodzenia, nie wiem czy w przypływie szczerości, czy z poczucia samotności, przyznał mi się do swojej trudnej sytuacji. A jeszcze wcześniej zachęcił do odwiedzenia mnie w Izbie Pamiątek swoją koleżankę, która w zasadzie stała się również moją znajomą. Nie dość, że nosimy to samo imię, to jeszcze uprawiamy ten sam zawód :) W każdym bądź razie przejęłam się sytuacją Jacka i z pomocą internetowych znajomych zorganizowałam dla niego pomoc. Taką doraźną, głównie żywnościową. Muszę się przyznać, że przez krótki moment zwątpiłam w jego szczerość. Dlatego dość dokładnie zapoznałam się z sytuacją. Przy pomocy poznanego wcześniej Jarka zaopiekowaliśmy się Jackiem. Różnica wieku sprawiła, że czułam się jakbym przejęła opiekę nad niezaradnym życiowo ojcem. Jacek poważnie zachorował. Nie wiem czy z powodu uporu czy wstydu nie chciał podjąć leczenia. W zasadzie zmusił go Jarek. I tak przez prawie cały rok staraliśmy się mniej lub bardziej kierować jego życiem. Aż przyszedł moment, że życie Jacka zgasło... Zmarł tydzień temu...
Tak sobie myślę, jakie dziwne są koleje losu. Człowiek, którego osobiście spotkałam tylko jeden raz w życiu wzbogacił moje życie o wiele osób, które za jego przyczyną poznałam. Zastanawiam się, czy mogliśmy zrobić coś więcej? 
Żegnaj Jacku, miłośniku gór i Jana Nepomucena. Życie toczy się dalej, ale będziemy o Tobie pamiętać. 
Chciałabym podziękować tym wszystkim, którzy odpowiedzieli na mój zeszłoroczny apel i mieli swój udział w pomocy dla Jacka. Przywróciliśmy mu wiarę w człowieka.
Z lewej strony Jacek

środa, 17 sierpnia 2016

I przyszły kolejne wakacje. Trochę inne od poprzednich. Przez cały czas, od wyjazdu z Myszkowa, utrzymywałam kontakt z moją przyjaciółką Kasią G. Ponieważ ukończyłyśmy pierwszą klasę szkoły średniej, mama Kasi pomogła w zorganizowaniu wspólnego pobytu w przepięknej miejscowości, Szczawnicy. Zaopatrzona w torbę konserw o nazwie "Turystyczna" wyruszyłam na moje pierwsze, indywidualne, wspólne z przyjaciółką wakacje. Najpierw pojechałam do Myszkowa, a potem, już razem, wyruszyłyśmy autobusem do Szczawnicy. Miałyśmy zarezerwowany malutki pokoik przy głównej ulicy. Bardzo skromny. Ale czego nam więcej było potrzeba??? Kącik do spania i dostęp do łazienki w pełni zaspakajał nasze potrzeby. Niespodzianką dla mnie była możliwość korzystania z miejscowego uzdrowiska. Mama Kasi załatwiła nam rehabilitacje dróg oddechowych. Kasia występowała jako swoja siostra Grażyna, ja jako Kasia. Biorąc pod uwagę egzotyczną urodę obu sióstr, pasowałam jak wół do karety. Ale nikt nie zadał sobie trudu sprawdzania czy Kasia to Kasia, a Grażyna to Grażyna. Rozpoczęłyśmy pierwszy, prawie dorosły (bo właścicielka pokoju miała na nas oko) pobyt w Szczawnicy. Poranki spędzałyśmy na rehabilitacjach, a resztę dnia na... głównie spacerach. Pieniny to piękne góry. Ale pogoda nie była sprzyjająca jakiejkolwiek turystyce. A my obie byłyśmy mało rozrywkowe. Tak, że dyskoteki czy inne ekstrawagancje nie wchodziły w grę :) Popołudnia i wieczory spędzałyśmy głównie w kinie. Bilety były śmiesznie tanie, tak, że było nas stać! Tylko repertuar skromny, przez dwa tygodnie obejrzałyśmy wielokrotnie dwa filmy. Naprzemiennie "Klasztor Shaolin" i "Błękitny grom" :) Kasia znała Szczawnicę, ponieważ przez wiele lat przyjeżdżała tam na kolonie, na których jej mama była wychowawcą. Któregoś dnia wybrałyśmy się na dłuższą wycieczkę górskim szlakiem. W pewnym momencie trafiłyśmy na coś, na kształt gospody, w której zjadłyśmy najlepszy na świecie żurek z jajkiem. Kiedy podchodziłam do okienka z napisem "Zwrot naczyń", dojrzałam tabliczkę z nazwiskiem właściciela. Osłupiałam! Na tabliczce widniało MOJE nazwisko!!! Nie byłabym sobą, gdybym nie nawiązała pogawędki z obsługą i nie pochwaliła się zbieżnością nazwisk. I spotkała mnie ogromna niespodzianka. Otóż... byłyśmy niedaleko miejscowości Niedźwiedź. A w tej miejscowości wielu mieszkańców nosi nazwisko Talarek. I okazało się, że mój dziadek, Franciszek Talarek, pochodzi właśnie z tego miejsca. Kiedy wróciłam do domu, zaczęłam dziadka podpytywać. Okazało się, że trafiłam na własną ojcowiznę? dziadkowiznę? W każdym bądź razie znalazłam małą cząstkę swoich korzeni. Postanowiłam jeszcze raz spędzić wakacje w tych okolicach i poznać lepiej drzewo genealogiczne. Niestety... minęło już 31 lat i nadal... mam w planach spędzenie wakacji w tamtych okolicach i głębsze poznanie swoich korzeni :) Kiedyś to zrobię!!!
Dwa tygodnie szybko minęły i musiałam pożegnać się z Kasią i Szczawnicą. Za parę dni wyjeżdżałam na obóz. Tym razem miałam po raz pierwszy pojechać do Wojnowa...


czwartek, 11 sierpnia 2016

Maj był w pełnym rozkwicie. Zrobiło się wręcz upalnie. Nadal nie miałam okazji spotkać mojego chłopaka. Właściwie pogodziłam się z myślą, że puścił mnie w trąbę. Czego oczy nie widzą... w sumie można się przyzwyczaić. Rok szkolny zbliżał się ku końcowi, miałam sporo zajęć. Aż tu, dnia pewnego... 
Znalazłam się na ząbkowickim rynku (Plac 15-go Grudnia, tak wówczas nazywał się dzisiejszy Rynek) w niewłaściwym dla mnie czasie. Idąc, ujrzałam przed sobą coś, jakby sylwetkę mojego chłopaka. W zasadzie nic dziwnego, skoro mieszkaliśmy w tym samym mieście, ba, na tej samej ulicy nawet :) Tyle, że idący przede mną chłopak trzymał za rękę jakąś nieznaną mi blondynkę, przyodzianą w białe spodnie. Z mojej perspektywy wyglądała na dość dupiastą. Niestety znikli mi za rogiem i nie miałam pewności, czy to był on. Ale nasz ryneczek do zbyt wielkich nie należy. Odwróciłam się na pięcie i poszłam w przeciwnym kierunku. Po chwili miałam mojego ukochanego, trzymającego za rękę nie tylko dupiastą, ale również cycatą blondynę, dokładnie przed sobą. Można powiedzieć face to face. Widok ten zmroził mnie całkowicie. Urażona duma od razu przystąpiła do kontrofensywy. Z ogromną bryłą lodu w sercu i promiennym uśmiechem na twarzy... przywitałam się serdecznie. Trzeba było widzieć jego minę. Pewnie spodziewał się jakiejś sceny zazdrości, a tu, cześć, co słychać?
Bryła lodu w moim sercu niestety nie chciała odtajać. Byłam zawiedziona, zraniona i zdradzona. Dodatkowo do moich problemów uczuciowych swój kamyczek dorzuciła mi mamusia. Szalała jak nastolatka bez zobowiązań, zostawiając dzieci. W pewnym momencie miałam dość, poczułam, że chyba więcej nie uniosę. Zabrałam do plecaka swój pamiętnik i fiolkę z tabletkami. Tabletki przepisał mi doktor Dulski, nasz szkolny lekarz. Byłam lekko przeziębiona, a nasz doktor nie szafował zwolnieniami. Kazał mi łykać tabletki i zasuwać do szkoły. Pamiętam, że wzięłam zaledwie kilka i bardzo źle się poczułam. Kręciło mi się w głowie. Pewnie dlatego pomyślałam, że będą doskonałe, żeby wreszcie zakończyć to moje nędzne (tak wtedy pomyślałam) życie. Poszłam na łąkę za ogólniak. Usiadłam nad rzeczką, oparłam się o drzewo i zaczęłam pisać... Wylewałam żal na kartki pamiętnika, czułam się nieszczęśliwa. Wielokrotnie przeliczałam tabletki, aż ... Przyszła mi do głowy taka myśl: dlaczego do cholery mam schodzić z drogi tym wszystkim, którzy mnie wkurzają? Dlaczego mam komukolwiek ułatwiać życie? Chłopak? Moja babcia Talarkowa powtarzała, że tego kwiata pół świata. Mama? W końcu jest dorosła i nie mogę całe życie zamieniać się z nią rolami. Nie, nie zamierzam schodzić z tego świata, nie zamierzam skracać swojej ziemskiej drogi!!!
Tabletki wylądowały w rzece. A ja wstałam, otrzepałam ciuchy z trawy i postanowiłam stawić czoła wszystkim przeciwnościom!!!

niedziela, 7 sierpnia 2016

Moje wpisy są chyba coraz nudniejsze, bo zdecydowanie mniej osób je czyta. Ale co tam. Kiedyś pisało się pamiętniki i ukrywało głęboko w szufladzie, teraz przyszła moda na swoisty ekshibicjonizm i pisze się ogólnie dostępne blogi :) W każdym przypadku, zarówno pamiętnika jak i bloga, pisanie spełnia funkcję terapeutyczną. I dla piszących i , mam nadzieję, dla czytających. 
Przez lipiec zaniedbałam i pisanie i bieganie. A tu nieubłaganie zbliża się "Ząbkowicka Dziesiątka". Czas więc powrócić do treningów. Wczoraj trochę pobiegałam. A kiedy biegam, tak sama, bez towarzystwa... przypominam sobie przeróżne zdarzenia  z własnego życia :) Podczas wczorajszego biegu znowu powróciłam myślami do czasu szkoły...
Wiosna w 1985 roku była kapryśna. Zbliżaliśmy się powoli do końca pierwszej klasy technikum. W szkole nie miałam żadnych problemów. Utrzymywałam się w czołówce najlepszych uczniów, działałam w samorządzie, założyliśmy z Piotrem drużynę harcerską i nazwali ją "HELIOS". Równolegle rozwijał się mój burzliwy związek z chłopakiem. Ciągle tym samym. Związek składający się z rozstań i powrotów. Niezbyt zobowiązujący. Co prawda, chłopak ciągle nalegał, żebyśmy wkroczyli na wyższy poziom :) Tylko, że ja nie byłam zainteresowana. Odzywało się właśnie to, o czym pisałam wcześniej. Pięć lat różnicy wieku, inne potrzeby, inne oczekiwania. Nie wiem jak wyglądało w tym czasie życie moich koleżanek, bo pomimo przyjaźni i zaufania, nigdy nie rozmawiałyśmy na intymne tematy. Owszem, od czasu do czasu porozmawiałyśmy o chłopakach, który komu się podoba i dlaczego, ale nigdy nie wgłębiałyśmy się w intymne szczegóły naszego życia. Porozmawiać z mamą??? Ona w tym czasie sama zachowywała się jak niesforna nastolatka. Z babcią? Różnica pokoleniowa, zresztą babcia miała złe małżeńskie doświadczenia i najnormalniej w świecie nie znosiła mężczyzn. Pozostawały mi książki. Romantyczne powieści o nastolatkach. Wtedy zaczytywałam się w Siesickiem, Musierowiczowej, Paukszcie...
I przyszedł w końcu moment, kiedy postanowiłam powiedzieć tak. Zgodzić się na przejście na wyższy poziom związku :) Moja zgoda chyba nawet zaskoczyła mojego chłopaka. Przygotowałam sobie klucze od pustego mieszkania mojej mamy i umówiłam się w parku. Rety, pamiętam nawet szczegóły swojej garderoby! Ubrana byłam w granatowe spodnie zaprasowane na kant, bawełnianą, szarą koszulę, białe!!! trzewiki zapinane na rzepy, czarną, skórzaną kurtkę, długą, poniżej bioder... Był 30 kwietnia, zimno i deszczowo. Umówiłam się w parku. Stałam tam pod parasolem, kiedy przyszedł. A potem objęci poszliśmy do mieszkania. Żadnego romantyzmu, muzyki, świec czy innych tego typu bzdur. Po prostu rozłożyliśmy łóżko i... stał się ten mój pierwszy raz :) Nie potrafię powiedzieć, czy byłam usatysfakcjonowana? Czy dostarczył mi rozkoszy? Na pewno miałam świadomość tego, że już nie ma odwrotu. Nie pamiętam również żadnych deklaracji, rozmów o miłości i tego typu romantycznych bzdur. Drogi powrotnej do domu też nie pamiętam :) 
Na drugi dzień uczestniczyliśmy w obchodach pierwszomajowych. Pogoda była paskudna. Trochę słońca, trochę deszczu, trochę śniegu. Było zimno. Staliśmy na zamkowych błoniach i udawali, że słuchamy nudnego, przydługiego przemówienia. Na szczęście nie byłam obciążona żadną szturmówką, bo reprezentowałam szkołę w harcerskim mundurze. łatwo się wywinęłam od wszelkich transparentów mówiąc, że regulamin musztry nie dopuszcza trzymania czegokolwiek w trakcie marszu :) Na zamku zgromadzili się przedstawiciele wszystkich szkół. Wiele osób szukało schronienia w jakimś zaułku. Sama też, pod pretekstem szukania ochrony przed zimnem, przeszłam całe błonia w poszukiwaniu mojego chłopaka. Niestety, nie było go. Myślami byłam w dniu poprzednim. Miałam nadzieję, że on też, że się spotkamy, pójdziemy na spacer... Niestety...
Nie przyszedł, nie zapukał, nie czekał :) Nie widziałam go mniej więcej do połowy maja. Potwierdziła się odwieczna teoria starszych pań o tym, że dostał co chciał i puścił w trąbę :)
A kiedy go znowu zobaczyłam, serce na moment przestało mi bić...

środa, 3 sierpnia 2016

Powinnam chyba zrezygnować z urlopów. Pomijam ten drobniutki fakt, że jak tylko zaczynam urlop to psuje się pogoda. Żaden z moich urlopowych planów nie został zrealizowany. Urlop upływa mi na chodzeniu na pogrzeby i rozwiązywaniu nie do końca swoich problemów :( Tak więc... na szczęście nie zostało mi już zbyt dużo wolnych dni. Dzisiaj zmobilizowałam się do tego, żeby pobiegać z rana. Musiałam przewietrzyć umysł. Na szczęście wróciła moja kumpela i mam znowu swój wentyl bezpieczeństwa. Mogę się zupełnie bezkarnie wygadać, bez strachu, że moje słowa wypowiedziane w emocjach zostaną gdziekolwiek powtórzone. I tym sposobem znowu brakuje mi czasu na powrót do wspomnień. Teraz dla odmiany utknęłam w technikum :) Przyjdzie jednak czas, że do nich wrócę. Przyjdzie również czas, że bardziej szczegółowo opiszę swoje obecne sprawy, które staną się już wspomnieniem. Do których będę mogła podejść z dystansem i właściwie je ocenić. Jestem już w wieku, w którym potrafię powstrzymać emocje, odłożyć ocenę zdarzeń na później. Nie działam już impulsywnie, tylko rozsądnie. Chociaż czasami rozrywa mnie od środka. Ale wtedy doskonałym lekarstwem jest bieg. Tak jak dzisiaj. Pobiegłam bez planu co do dystansu i tempa. Ba, nawet bez planu co do trasy. Prawie jak Forest Gamp. I bardzo mi to pomogło. Dodam jeszcze tylko parę ze słynniejszych cytatów z "Przeminęło z wiatrem": 

Nie mogę już o tym teraz myśleć. Jeśli choć przez chwilę jeszcze będę się nad tym zastanawiać to zwariuję. Pomyślę o tym jutro.

Niepowodzenia tworzą ludzi albo ich łamią.

Jutro też będzie dzień

Mimo wszystko, życie się dzisiaj nie kończy

czwartek, 28 lipca 2016

Od mojego ostatniego wpisu minęło dużo czasu. Dlaczego? Każdy na prawo do chwilowej niemocy twórczej, czy kanapowej depresji. Nie tylko zaniedbałam pisanie, ale również bieganie. I tak minęła mi pewna część urlopu. Nie, nie był to czas zupełnie stracony. Przeczytałam 1000 stron tekstów. Poczułam potrzebę zalegania na sofie i czytania. Zagłębiania się w świat fikcji, rosyjskich i skandynawskich kryminałów. Między innymi, dlatego, że nie potrafiłam podjąć decyzji, co do tematu blogowych wpisów: czy powrócić do wspomnień, czy może zająć się sprawami bieżącymi? Na rozstrzyganiu tej kwestii i oczywiście na czytaniu upłynął mi prawie cały lipiec. Ale teraz koniec lenistwa. Czas na poprawę! Zwłaszcza, że od jutra zaczynam drugą część urlopu. I nie zamierzam go tracić na jakikolwiek rodzaj kanapingu J

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Bardzo dawno nie pisałam... Nie dlatego, że brakuje mi tematów. Raczej z nadmiaru. Gdy tylko siadałam do komputera, ogarniał mnie smutek. Muszę zmierzyć się z wielkim wyzwaniem. Moja córka z zięciem postanowili spróbować lepszego życia w Irlandii i... zabierają moją ukochaną, jedyną , cudowną wnuczkę :(
















Staram się mocno trzymać, ale jeszcze ciągle nie dopuszczam do siebie myśli, że mamy przed sobą ostatnie trzy tygodnie. Tak, wiem, nie będę pierwszą babcią na odległość, ale ... Jest mi cholernie smutno. Internet nie zastąpi mi naszych babcino- wnuczkowych chwil. Wielkich wypraw, wycieczek, ale i tych malutkich... budowania bazy pod stołem, omawiania eksponatów w muzeum, pokonywania labiryntu z kukurydzy... Kiedy przyjedzie w odwiedziny, będzie już znacznie starsza i zapewne będzie miała inne sprawy i tajemnice. Boję się chwili, kiedy zawiozę moje dziewczyny na lotnisko. A to już za trzy tygodnie.... :(

niedziela, 29 maja 2016

Kiedy przychodzi wiosna, a później lato, szkoda mi czasu na pisanie. Wtedy marzę o wynalazku, który automatycznie spisywałby moje myśli :) Wiosna oczywiście sprawia, że wspomnienia pchają się ze wszystkich stron. To czas miłosnych uniesień, ale i rozczarowań, które nieodłącznie towarzyszyły mi w młodości. Szkoła szkołą, ale przecież miałam już wtedy chłopaka. Tak do końca to nawet nie potrafiłam określić łączących nas relacji. Parą zostaliśmy już pod koniec wakacji w 1984 roku. Zaraz po tym zostałam uczennicą Zespołu Szkół Budowlanych. No, a mój chłopak był uczniem Zespołu Szkół Mechanicznych. Pierwszy nasz antagonizm: która ze szkół jest lepsza? Oczywiście nie mogliśmy dojść do porozumienia. Ale zgodni byliśmy co to zdania o LO :)
Kiedy teraz rozmyślam o naszych relacjach, dochodzę do wniosku, że piętnastoletnia dziewczyna i dwudziestoletni chłopak żyją w zupełnie innych światach. Mieliśmy zupełnie inne potrzeby, poglądy i oczekiwania. Tak więc nasz związek był niezwykle burzliwy. Składał się przede wszystkim z rozstań i powrotów. Dodatkowo miałam pod górkę w relacjach z mamą. Zachowywała się jak pies spuszczony z łańcucha. Rozsądek w jej postępowaniu to była ostatnia rzecz, której należało się spodziewać. Gnębiło mnie to niezwykle. Zwłaszcza jej niefrasobliwość w opiece nad dziećmi. Mariusz miał pięć lat, Ewelina zbliżała się do roczku. Gdybyśmy byli dziećmi dzisiaj, to nie obyłoby się bez kuratora, albo nawet jakiegoś bidula. Mama bez żadnych ustaleń scedowała opiekę nad dziećmi na babcię. Bo skoro zajmuje się dziećmi cioci, to dlaczego nie jej? Tylko, że ciocia i wujek na noc wracali do domu, a mama... pracowała w systemie tydzień na tydzień. Czyli: tydzień w pracy do późnej nocy i tydzień na hulankach. Miała paskudne, alkoholowe towarzystwo. Babcia często zaprowadzała dzieci do pracy i tam zostawiała. Miała nadzieję, że czegoś ją to nauczy. No niestety. Bywało tak, że brałam dzieci pod swoją opiekę. Mariusz był przesympatycznym dzieciakiem i zwykle sam potrafił się sobą zająć. Czasami miał niesamowite pomysły, które tylko cudem nie zakończyły się tragedią. Ewelinka natomiast była bardzo chorowita. Często wymagała pomocy lekarskiej i zastrzyków. Kiedy przyjeżdżała pielęgniarka, bez przerwy kłamałam, że mama jest w pracy i dlatego ja towarzyszę siostrze. Wszyscy i tak wiedzieli co się dzieje, tylko nikt nie reagował, bo w sprawy rodzinne nikt się nie wtrącał. A może był to błąd? Może mamie była potrzebna terapia wstrząsowa? Groźba zabrania dzieci? 
W pewnym momencie do szkoły przedostała się plotka, że jestem samotną, młodocianą matką. Parę osób widziało mnie z wózkiem i dorobiono sobie historię. Zostałam wezwana do szkolnego pedagoga, żeby wyjaśnić sytuację. 
Równolegle to problemów rodzinnych kulała moja miłość :) 
Pewnego razu, gdzieś tak w październiku organizowaliśmy w szkole dyskotekę. Często organizowaliśmy biletowane dyskoteki, żeby zdobyć pieniądze na działalność samorządu. Wtedy nikt nie zwracała uwagi na podatki, vaty, fiskalizację :) A nasze dyskoteki organizowane w auli cieszyły się powodzeniem. Sprzedawałam na dole bilety, kiedy stanął przede mną mój chłopak z... jakąś dziewczyną. Bez słów, bez najprostszego przywitania poprosił o dwa bilety i poszli na górę, trzymając się za ręce. A mnie... po pierwsze poczułam jakby mi ktoś wbił nóż w serce, a zaraz potem trafił mnie szlag. Sama nie wiem czy z powodu rozczarowania czy poczucia, że zrobiono ze mnie idiotkę. Przy sprzedaży biletów zastąpił mnie kolega, a ja pobiegłam do auli obcykać sytuację. Interesująca mnie para siedziała na krzesełkach pod ścianą. To znaczy on siedział na krześle, a ona siedziała mu na kolanach. Nie tańczyli. Dziewczyna tęsknie wodziła wzrokiem po parkiecie. Pewnie miała ochotę potańczyć, ale jej partner nie należał do miłośników tej aktywności. Zwykle chodził na dyskoteki, żeby posłuchać muzyki. Za to ja zaczęłam na tymże parkiecie królować. Byłam w szkole lubiana, łatwo nawiązywała kumpelskie relacje z chłopakami. Niektórzy zorientowali się w sytuacji i pośpieszyli mi z pomocą. W obronie mojej czci i honoru! Tak więc, trochę potańczyliśmy, trochę się po obściskiwali, a nawet pocałowali :) W pewnym momencie zauważyłam kątem oka, że mój chłopak wychodzi ze swoją partnerką. No to się dziewczyna pobawiła :) Z drugiej strony nie mogłam pojąć, jak można przyjść na dyskotekę do swojej dziewczyny w towarzystwie innej. I do tego nie zamienić nawet słowa, poza poproszeniem o dwa bilety. Było mi bardzo przykro. Natychmiast spisałam ten związek na straty. W sumie jeszcze nie była tak bardzo zaangażowana. 
Kiedy wracałam do domu po skończonej dyskotece, czekał na mnie pod domem. Po co? Wytłumaczyłam spokojnie, że nie odpowiada mi rola zabawki, czy którejś tam z kolei dziewczyny. Że nie pasujemy do siebie, mamy inne potrzeby, inne rzeczy nas cieszą itp. itd. Nie dawał za wygraną. Ciągle przychodził. W końcu mieszkaliśmy po sąsiedzku. Któregoś dnia poprosiłam Monikę, żeby powiedziała, że mnie nie ma w domu. No i usłyszałam jak mówi: ona kazała ci powiedzieć, że jej nie ma w domu :) I tak przyszedł. Przychodził codziennie, aż do następnego razu :)

wtorek, 17 maja 2016

Liczba wejść na mojego bloga spada :( Może jest zbyt mało kontrowersyjny? W zasadzie nie przejmuję się tym za bardzo, bo na życie zarabiam poprzez normalną, etatową pracę, a pisanie to jedynie relaks i rozrywka. Mam swoich wiernych czytelników i to mi wystarcza. Niedawno spotkałam w wejściu do biblioteki moją wychowawczynię z podstawówki, panią Rajczakowską. Przywitałyśmy się bardzo serdecznie. Pani Rajczakowska powiedziała, że czyta, za każdym razem jak odwiedza panią Elę :) I wtedy utwierdziłam się w przekonaniu że: po pierwsze warto pisać, po drugie... miałam świetne dzieciństwo i młodość, skoro tuż przed pięćdziesiątką nadal jestem zaprzyjaźniona ze swoimi nauczycielami i wielu z nich mnie wspiera :) A kiedy rozmawiam ze swoimi dziećmi, które pomimo tego, że niedawno pokończyły szkoły, jednak nie mają takich wspomnień i przyjaźni. Czy to świadczy o tym, że teraz nauczyciele są inni? 
Moi nauczyciele...
Przypomniałam sobie pewne zdarzenie z budowlanki.Było to już w drugiej klasie. Mieliśmy bardzo fajny przedmiot, który nazywał się "rysunek odręczny". Zajęcia prowadziła pani Krysia Kożuszko. Polegały głównie na szkicowaniu. Przy okazji szkicowania czy malowania uczyliśmy się zasad proporcji i perspektywy. Sama uwielbiałam pracę ołówkiem bądź węglem. Do dzisiaj mi to pozostało. Kiedy nad czymś myślę, kreślę ołówkiem przeróżne wzory :) Ale nie o tym chciałam napisać. Na lekcje rysunku potrzebowaliśmy bloków rysunkowych. Większość uczniów mojej klasy dojeżdżało do szkoły autobusem (tak, kiedyś po wioskach jeździły autobusy) a ja mieszkałam zaledwie 30 metrów od szkoły. Chciałam ulżyć kolegom i przechowywałam u siebie w domu wszystkie bloki. Przynosiłam je na zajęcia. 
Stałam na pietrze budynku przy ulicy Prusa i przez barierkę dyskutowałam z którymś z kolegów. Zapewne pytał, czy idę po bloki. Rzuciłam mu przez barierkę worek z książkami i poprosiłam, żeby zabrał do klasy. I wtedy pojawiła się za mną pani Ewa Czeleń, polonistka, postrach klas, w których uczyła. Moja klasa miała kontakt z panią Czeleń tylko podczas zajęć teatralnych. Zdaje się, że tylko ja na nie uczęszczałam. W każdym bądź razie usłyszałam: Aleś ty Talarek wygodna!- Chodziło chyba o ten worek.- Nie miałaś jeszcze krótszej spódnicy? Takiej do pępka?- zapytała
Mam pewną przypadłość, która towarzyszy mi do dnia dzisiejszego. Czasami szybciej odpowiadam niż myślę. Odpowiedziałam więc: Wydaje mi się, że moja spódnica jest w porządku. Mam siedemnaście lat i całkiem niezłe nogi, natomiast... czy panią ten pasek zbyt bardzo nie obciska?- pani Ewa była bardzo elegancką kobietą o doskonałej figurze. Zawsze wyczesana w wysoko upięty blond kok. W tamtej chwili miała na sobie łososiowy kombinezon, podkreślający talię szerokim, czarnym paskiem. Moja odpowiedź trochę ją zapowietrzyła. A potem z oburzeniem stwierdziła, że jeszcze nikt nigdy się nie ośmielił itp. itd.
Wydawałoby się, że popsuje to nasze relacje. Nigdy tak się nie stało. Kiedy zostałam już matką, a było to parę miesięcy po zdarzeniu, spotkałam panią Ewę na spacerze. Bardzo ubolewała nad moją decyzją o rezygnacji ze szkoły. Za każdym razem interesowała się moimi sprawami i mocno mi kibicowała. Potem została kierownikiem wydziału oświaty w starostwie. I nadal utrzymywałyśmy doskonałe relacje. Niedawno spotkałam panią Ewę na spacerze z wnuczką. Miałam swój dyżur przy Krzywej Wieży, a ona przechadzała się dokoła kościoła. Zatrzymała się koło mnie na pogaduszki. A na koniec powiedziała: Widzisz Beata, wyprzedziłaś mnie, wcześniej niż ja zostałaś babcią :)
Lata mijają, rodzą się nowe dzieci, a pani Ewa Czeleń jest zawsze taka sama: wysoka, postawna, o doskonałej figurze i fryzurze. I nieodmiennie pyta: Co tam u ciebie Jagódko?
Pani Krysia Kożuszko również pozostaje w gronie moich znajomych, tych realnych jak i facebookowych. Spotykamy się nieraz koło, regału, kiedy obie polujemy w sekond handzie :)

piątek, 13 maja 2016

Wczoraj dotarła do mnie za pośrednictwem mediów smutna wiadomość o śmierci Marii Czubaszek. Śmierć jest sprawiedliwie przypisana każdemu stworzeniu i nieunikniona. A jedna odejście pani Marii bardzo mnie zasmuciło. Miałam nadzieję na jeszcze parę spotkań. Nie wiem, czy mogę nazywać Marię Czubaszek swoją idolką? W wielu kwestiach mam zupełnie odmienne poglądy. A mino to panią Marię wprost uwielbiałam. Zawsze wypowiadała się, że nie lubi dzieci. Ale nigdy nie zrobiła dzieciom żadnej krzywdy: świadomie nie została matką ani nauczycielką, przedszkolanką czy opiekunką. Spotykała się z tego powodu z krytyką. Ale dlaczego? Nie ma obligatoryjnego obowiązku lubienia czy kochania dzieci. Pani Maria nie lubiła i unikała kontaktów. A kiedy już do takich kontaktów doszło, traktowała dzieci z szacunkiem. Byłoby znacznie gorzej, gdyby ze swoją niechęcią się kryła i na przykład została pedagogiem, który dzieci gnębi fizycznie i psychicznie. A takich, jak wiemy, nie brakuje. Tak było z wieloma innymi poglądami pani Marii. Mówiła o nich szczerze, ale nikogo nie zmuszała do podzielania.Papierosy, sama nie palę i nie toleruję w swoim otoczeniu. Pani Maria mówiła, że lubi palić, ale nikogo nie nakłaniała. No i paliła swoje. Oprócz Marii Czubaszek, jedyną osobą, u której bez szemrania toleruję zgubny nałóg tytoniowy, jest moja przyjaciółka Anka :) Może napiszę co mi się w pani Czubaszek podobało: Szczerość, poczucie humoru, dystans do siebie i innych, miłość do zwierząt, brak nachalności w propagowaniu czegokolwiek. Ona zwykle o swoich poglądach informowała, nigdy nie była żadną tubą propagandy. Podziwiam jej twórczość. No i to, że nie nadużywała ważnych również dla mnie słów typu: miłość, przyjaźń, honor, wiara,
12 października 2014 roku miałam w końcu przyjemność uczestniczenia w spotkaniu z panią Marią. Słuchając jej wypowiedzi, czy nawet opowieści, ze sceny po prostu popłakałam się ze śmiechu. A potem stałam w gigantycznej kolejce po autograf. Pani Maria wcale nie była zniecierpliwiona i z każdym z osobna rozmawiała. Nawet na takie intymne tematy jak korekta plastyczna twarzy :) Ponieważ od wielu lat śledziłam jej udział w "Spadkobiercach" zapytałam jak do tego doszło. Bo pani Czubaszek wraz z Karolakiem byli kiedyś gośćmi "Spadkobierców". Występ pani Marii był tak udany, że to widzowie wręcz zażądali jej udziału. I tak została nestorką rodu :)
Pani Mario! Wiem, że nie chciałaby pani, żeby smucić się z patosem z powodu pani odejścia. Powtarzała pani, że wczoraj i jutro się nie liczy. Pozostały mi książki. Szkoda, że ostatniej już mi pani nie podpisze :) Życzę pani spełnienia tego marzenia:
"A. Andrus: To jakby wyglądało Twoje niebo? M. Czubaszek: Siedzę przy barze. Oczywiście palę, aniołki podają mi popielniczki. Obok dużo psów. Też przy barze. Dużo palących psów. Piją piwo wołowe. I sporo fajnych ludzi. Jacek Janczarski, Adaś Kreczmar, Jonasz Kofta, Jurek Dobrowolski. I tak sobie siedzimy przy barku i mówimy: po co to było się tak męczyć, jak tu jest fajnie?" [*]
😟😞




czwartek, 5 maja 2016

Ostatnie dni miałam bardzo pracowite. I pomimo tego, że pewne spotkanie pod supermarketem obudziło we mnie szereg wspomnień, nie miałam czasu na bieżąco ich spisać. Czas nadrobić.
Ostatni dzień kwietnia był w miarę pogodny, postanowiliśmy z sąsiadami rozpocząć sezon podwórkowy. Wyruszyłam więc po pracy w poszukiwaniu węgla do grilla. Pod jednym z marketów spotkałam dawno nie widzianego Kazia Figzała. Obecnie urzędnika samorządowego (choć w innej gminie), lokalnego polityka. Ale dla mnie pozostanie na zawsze nauczycielem fizyki. Zresztą jednym z ulubionych nauczycieli. Przywitał mnie słowami: Beata, ty jesteś moim największym życiowym rozczarowaniem! Całkiem nieźle, jak na spotkanie po bardzo długim czasie :) Oczywiście zapytałam czym tak mocno rozczarowałam. - Ty powinnaś ukończyć politechnikę, siedzieć nad deską, tworzyć. Z twoją wiedzą... itp, itd. W żaden sposób nie mogłam go przekonać w krótkiej rozmowie, że mimo wszystko czuję się szczęśliwa i spełniona. Sam też, będąc świetnym nauczycielem, postanowił realizować się w zupełnie innej dziedzinie. A ja jestem jednak humanistką, z umiejętnością precyzyjnego, matematycznego myślenia i trochę większą niż przeciętna wiedzą z przedmiotów ścisłych :) Kazimierz jednak wie swoje.
Tak było przez całą moją edukację w technikum (w sumie zaledwie dwa lata). Każdy, no może prawie każdy, z nauczycieli dostrzegał we mnie zdolności związane z własnym przedmiotem. A jak to było z fizyką? Zabawnie.
Pierwsza lekcja fizyki. Wchodzimy do klasy (parter budynku przy Konopnickiej). Za biurkiem siedzi młody facet z blond czupryną na głowie i przygląda nam się z uwagą. Zaczyna się proces obwąchiwania. I tak, po chwili dowiaduję się, że kobiety w ogóle nie powinny brać się za fizykę czy inne nauki ścisłe. Paskudny szowinista :) No to ja ci pokażę! Właściwie nie pamiętam czyim pomysłem był szybki konkurs wiedzy fizycznej. Pod tablicą stanęli przedstawiciele wszystkich ząbkowickich podstawówek oraz okolicznych szkół, w tym ja, dumna reprezentantka ukochanej szkoły nr 1. Zaczęło się trywialnie, od przepytywania z regułek i definicji. Potem jakieś zadanka... aż w końcu pod tablicą zostałam tylko ja i kolega reprezentujący trójkę. Zaczęły padać pytania z wyższej półki. I w końcu zostałam sama pod tablicą. W oczach fizyka zapaliły się iskierki. Pewnie pomyślał "teraz ci pokażę!". - Twój kolega wchodzi na to biurko i z niego spada... policz... jak głęboko wgniecie podłoże? W oczach profesorka zobaczyłam triumf. Ale nie zamierzałam poddać się tak łatwo. Nie miałam pojęcia jak rozwiązać to zadanie, ale zaraz przypomniałam sobie słowa pana Rajczakowskiego: najpierw dane i szukane! Ok. Co wiemy? Zaczęłam zapisywać na tablicy znane mi wielkości a potem... pomyślałam, że uzyskam jakąś podpowiedź. Ale kiedy zapytałam o współczynnik twardości podłoża,.. Kazimierz mi odpuścił :) I tak nawiązała się miedzy nami silna nić porozumienia. 
Ulubionym zbiorem zadań fizyka był "Zbiór zadań z fizyki" Waldemara Zillingera. Każda lekcja kończyła się zdaniem: na zadanie domowe... Zillinger, od zadania... do zadania... W klasie rozlegał się wtedy jęk rozpaczy. Dla mnie zadania z Zillingera były zbyt schematyczne. Już pan Rajczakowski polecił mi "Zbiór zadań z fizyki" Kruczka. Zdarzało się, że rozwiązywałam zadania dla rozrywki. Takie dziwne hobby. Tak więc Zillinger nie stanowił dla mnie problemu. Robiłam te zadania na przysłowiowym kolanie. A potem oczywiście dawałam spisywać. Kiedy zostałam na tym złapana, Kaziu nie wyciągnął żadnych konsekwencji. Powiedział tylko: jak już dajesz spisywać, to przy okazji wytłumacz o co chodzi. Bardzo lubiłam lekcje fizyki. I chociaż nie mam teraz czasu na hobbystyczne rozwiązywanie zadań, to jednak podstawową wiedzę posiadam do dziś. Czasami nawet udzielam korepetycji gimnazjalistom. Zarówno z fizyki, chemii jak i z matematyki. I ponoć umiem nauczyć :)
Kiedy na Radzie Pedagogicznej stanęła sprawa mojej ciąży, Kazimierz Figzał był jednym z tych nauczycieli, którzy mocno naciskali na moje pozostanie w szkole. Ale cóż, stało się inaczej. Pewnie kiedyś o tym napiszę. Do jednego mogę się przyznać... bardzo żałuję mojej decyzji o przeniesieniu się na zaoczne. 

niedziela, 1 maja 2016

Niech się święci 1 Maj :) Od paru lat jeżdżę do Srebrnej Góry na pochód pierwszomajowy. A jeszcze niedawno, jakieś trzydzieści lat temu, kombinowałam jak się wymigać z pochodu. Oj, trochę tych pochodów było. Czasami świeciło słońca, czasami padał śnieg... Zbieraliśmy się na zamkowych błoniach, żeby wysłuchać zajmującego przemówienia pierwszego sekretarza. A potem w barwnym korowodzie szliśmy na stadion. Po drodze prezentując się przed trybuną koło domu partii :) Dzisiejszy bank PKO. A na stadionie był raj!!! Kiermasze książek, smaczna wędlinka sprzedawana z samochodów marki Star, rajstopy, bielizna i wiele, wiele innych, na co dzień niedostępnych produktów. Ważne było to, żeby nie dać się wkręcić w niesienie transparentu albo szturmówki. Bo z tego sprzętu należało się rozliczyć. Ogólnie panował radosny nastrój. Kwitł sojusz robotniczo-chłopski, Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. Naród był z partią, partia z narodem... Wszystko na pokaz, na siłę. A dzisiaj... z wielką ochotą, całkowicie dobrowolnie, bierzemy udział w srebrnogórskiej majówce. Nie wiem dlaczego, ale w pamięci utkwił mi jeden 1 maja. Już w technikum. Z racji tego, że posiadaliśmy drużynę harcerską, uczestniczyliśmy w pochodzie w mundurach. Pogoda nam nie sprzyjała, było okropnie zimno. Od czasu do czasu prószył śnieg. A przemówienie nie miało końca. Tak więc, cichcem, po kolei łamaliśmy szyk i uciekali w zaułki zamku. W pewnym momencie zrobił się tam okropny tłok. Wszyscy przepychali się jak najbliżej środka, bo w tak zwanej kupie było nam cieplej. Siedzieliśmy tam dość długo. Na tyle długo, że nikt nie usłyszał, że skończyło się przemówienie i należy uformować pochód. W pewnej chwili do naszego zacisznego kąta wpadł zadyszany wychowawca i rozgonił towarzystwo. Był to rok 1985. Nie pamiętam zakończenia pochodu ani kiermaszów na stadionie. Widocznie nic ciekawego się tam nie wydarzyło :)
Być może to ideologiczne święto nie miało sensu, ale nieodmiennie jest związane z moją młodością. I wracam do tych pochodów z rozrzewnieniem. 

środa, 20 kwietnia 2016

Dziś mija tydzień, odkąd postanowiłam ruszyć cztery litery i popracować nad formą. Każdy planuje jakiś początek od poniedziałku, ja zaczęłam od środy. I muszę sama się pochwalić. Codziennie jakaś forma aktywności: siłownia, bieganie, chodzenie, wyprawa w góry... Okazuje się, że nie jest to wcale trudne i ... można znaleźć czas. Po prostu zagospodarowałam poranki :) Po zakupy i do znajomych, nawet tych mieszkających na drugim końcu miasta, chodzę piechotą. Mam zamiar włączyć do swojej aktywności jeszcze basen, rolki i badmintona. I wiecie co WAM powiem? Czuję się zdecydowanie lepiej. Z tymi endorfinami to jednak prawda :)
W przypływie energii, być może nieopatrznie, poinformowałam znajomych, że planuję start w "Ząbkowickiej Dziesiątce". Posypała się lawina wsparcia. I teraz chyba nie mam wyjścia. Muszę spróbować. 

Ostatnia niedziela, spędzony czas z mężem i wnuczką, wspólne bieganie, wyprawa w góry... wszystko to sprawiło, że poczułam, jakby czas się zatrzymał. Albo nawet, jakbym cofnęła się w czasie. Niby nic wielkiego wdrapać się na górę, stanąć na tarasie widokowym. A jednak... Na stosunkowo prostym szlaku mijaliśmy tłumy ludzi. Większość z uśmiechem witała się z nami jak z dobrymi znajomymi. Znaczy to, że na górskich szlakach nadal jest mnóstwo życzliwości. Naładowałam akumulatory na cały tydzień. 






Teraz z niecierpliwością będę czekała na kolejną okazję do wspólnego wędrowania. Zsynchronizowanie czasu wolnego mojego i męża nie należy do łatwych zadań. No cóż, taką mamy pracę. Ale jak już nam się to uda, to wykorzystamy na maksa. Oczywiście razem z naszym skarbem największym i najważniejszym. Z naszą ukochaną wnuczka. I jestem w stanie dzielnie znieść swoją drugą pozycję. Bo to jednak dziadek jest naj, naj, naj. Najlepszy, najważniejszy, najukochańszy. 






Tyle na dzisiaj. Teraz jakieś śniadanko i do pracy :) Ale jutro mam wolne, więc może wrócę do szkolnych wspomnień? Chciałabym napisać o wielu osobach, kolegach, koleżankach (było ich znacznie mniej), nauczycielach. Ludziach, którzy tylko przez chwilę gościli w moim życiu oraz o tych, którzy pozostali w nim do dziś. Tematy na kolejny rok :)
Miłego dnia!!!


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Dziesiąty kwietnia to szczególna data. Aby oszczędzić sobie niepotrzebnych nerwów, stresów itp, które w połączeniu z depresyjną pogodą mogłyby mnie dotknąć, postanowiłam w dniu dzisiejszym unikać wszelkich informacji: radia, telewizji, gazet, portali informacyjnych i społecznościowych. Ogólnie mówiąc- komputera z dostępem do internetu. I nie chodzi tu wcale o to, że nie szanuję pamięci ofiar. Ale w swoim życiu byłam wirtualnym świadkiem wielu katastrof: samolotów ( Las Kabacki), promów pasażerskich, pociągów... Ofiary katastrofy smoleńskiej były tylko bardziej znane, niż pozostałe. A ja nie wartościuję ludzi na podstawie ich większej bądź mniejszej popularności. Wszystkim należy się jednakowa pamięć i szacunek, bez tych cyrków wyprawianych wokół obchodów. Tak więc odizolowawszy się od wszelkich informacji, zabrałam do pracy tablet bez dostępu do internetu i postanowiłam coś tam sobie napisać. Miałam pisać już przed wczoraj, ale jakoś zabrakło mi weny. 
W piątek, przy okazji prelekcji Kamila, w Izbie Pamiątek spotkałam swoją mentorkę, w pewnym sensie nauczycielkę i przyjaciółkę, panią Basię Gontarczyk. Niesamowicie mnie to spotkanie ucieszyło. Pani Basia od jakiegoś czasu mieszka sobie w domku w górach i odwiedza Ząbkowice tylko od czasu do czasu. Spotkanie z panią Basią stało się katalizatorem do powrotu do szkolnych wspomnień. 
Jednym ze szkolnych zwyczajów i obowiązków były dyżury na korytarzu. Teraz w wielu szkołach można spotkać się z recepcjami, ale w moich czasach musiała nam wystarczyć szkolna ławka i dwa krzesła. Ponieważ dyżury pełniliśmy parami, wynikającymi z kolejności występowania w dzienniku. I w ten oto sposób, przy okazji pełnienia dyżuru, miałam sposobność bliższego poznania się z Krzyśkiem Śliwką. Okazało się, że mamy wspólne zainteresowania, poezja, muzyka, malarstwo... Mogę śmiało powiedzieć, że zostaliśmy przyjaciółmi. Wymieniam Krzyśka z imienia i nazwiska, ponieważ zrobił literacką karierę i stał się osobą publiczną. To właśnie Krzysiek zapoznał mnie z panią Basią i wprowadził w świat ząbkowickiej "bohemy". A siedzibą naszą była "Grota". Spędzaliśmy tam prawie każde popołudnie. Ludzie o przeróżnych zainteresowaniach, wieku i pochodzeniu. Malarze, poeci, recytatorzy, amatorzy teatru. Organizowaliśmy wystawy, spotkania, koncerty, przedstawienia. Albo po prostu siedzieliśmy w wąskim gronie i dyskutowali. Związałam swoje losy z "Grotą" na długo. A z panią Basią już na zawsze. Po prostu uwielbiam tę kobietę. Właśnie stamtąd pochodzą moje różnorodne znajomości. Część osób poznanych w "Grocie" niestety przeszło już na drugą stronę. Między innymi pan Zygmunt Kułaczkowski, przedwojenny dżentelmen, który przez jakiś czas uczył mnie w technikum języka niemieckiego. Być może nie nauczył nas języka, ale na pewno dbał o maniery i kindersztubę. Najważniejsze było to, że w klubie"Pax" pod kierownictwem pani Basi, było miejsce dla każdego, bez względu na wiek, wykształcenie, poglądy. Był to czas PRL, realnego socjalizmu, a my mieliśmy tam namiastkę wolności. Kiedy przechodzę obok pustych pomieszczeń "Groty", odczuwam smutek i żal. To klimatyczne miejsce nie powinno stać puste. My wypełnialiśmy je z radością. Pani Basia, wraz z panią Zosią zawsze miały dla nas czas. Nie przypominam sobie sytuacji, w której tupałyby z niecierpliwością, oczekując wyjścia ostatniego bywalca. Wielu z naszych młodocianych wówczas artystów miało swój debiut w "Grocie", pod skrzydłami pani Basi. Jeżeli chodzi o mnie, to nie przejawiałam żadnych artystycznych talentów. No, może jedynie potrafiłam recytować. Kiedy wraz z Krzyśkiem postanowiliśmy wziąć udział w jakimś konkursie recytatorskim, pani Basia przygotowywała nas do występu. To jej zawdzięczam rozwój swoich recytatorskich umiejętności... Pani Basia ma swoje miejsce w moim sercu i pamięci. Za każdym razem, kiedy się spotykamy, witamy się z ogromną wylewnością. A na ten tydzień jesteśmy umówione na kawkę i pogaduchy !!!

piątek, 1 kwietnia 2016

Podejrzewam, że nie mogłabym utrzymywać się z pisania, ponieważ jestem okropnie niesystematyczna. Najlepiej działam pod presją czasu, więc wszystkie zawodowe zobowiązania realizuję. Ale blog... to tylko prywatne hobby. 
Czas powrócić do szkoły. Ubrać w słowa wspomnienia. Nie wiem od czego zacząć, może od swoich wrażeń dotyczących nowych nauczycieli? 
Pierwsza lekcja matematyki:
Kiedy zajęliśmy miejsca w ławkach, nauczycielka przystąpiła do odczytywania listy obecności. Musieliśmy wstać i zaprezentować swoje oblicze, żeby pani Lucyna Miszkiewicz, matematyczka, mogła powiązać twarz z nazwiskiem. Miała niesamowitą pamięć. Do tego zdolności śledcze :) Za skarby świata nie dało się dopisać do dziennika żadnego stopnia. Bezbłędnie wyławiała podróbki. Bez względu na to, czy oszustwo dotyczyło jej przedmiotu czy innego nauczyciela. Do tego pisała piórem z czarnym atramentem. 
Kiedy doszła do mojego nazwiska, popatrzyła na mnie i powiedziała: a, to ty. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, o co chodzi. Ale dowiedziałam się bardzo szybko. Okazało się, że napisałam egzamin wstępny z matematyki w rekordowym czasie i na maksymalną liczbę punktów. Pani Miszkiewicz postanowiła rozszerzyć moją matematyczną wiedzę :) W trakcie lekcji wprowadzała nas wszystkich w tajniki wiedzy matematycznej. Nie wiem, czy wszyscy odczuwali tak samo, ale dla mnie była doskonałą matematyczką, która bardzo jasno i przejrzyście wykładała tematy. Kiedy dochodziliśmy do zadań domowych, klasa dostawała zadania z podręcznika, ja natomiast ze zbioru zadań dla studentów. Gdyby było mi dane ukończyć szkołę z panią Miszkiewicz jako nauczycielką, myślę, że moja wiedza matematyczna byłaby jeszcze większa, niż jest obecnie. Nauczyła mnie cierpliwości, konsekwencji w dochodzeniu do rozwiązania, umiejętności upraszczania, logicznego myślenia. Parę razy zaprosiła mnie do siebie do mieszkania. Mieszkała wówczas w bloku na osiedlu. Miałyśmy w planach start w olimpiadzie matematycznej. Ale moje życie potoczyło się niestety inaczej. Kiedy przeniosłam się na wydział zaoczny, podcięto tam moje matematyczne skrzydła. Ale i tak maturę zdałam celująco. Na studiach wyszły niestety moje braki :) Całki, macierze, normy... te tematy były na wydziale zaocznym całkowicie pominięte. Pomimo to dałam radę. Co jeszcze zawdzięczam pani Miszkiewicz? O tym mogą powiedzieć ci wszyscy, którzy korzystali z moich usług jako korepetytorki :) Ponoć doskonale i cierpliwie, w prosty sposób, potrafię nauczyć. Po paru latach, już po ukończeniu szkoły, spotykałam swoją matematyczkę w innych okolicznościach. Pani Miszkiewicz była zapaloną grzybiarką. A ja... instruktorką ZHP. Spotykałyśmy się na naszej bazie obozowej w Wojnowie. Za każdym razem pytała mnie, czy mam udane życie. Bo nie mogła wybaczyć mojemu mężowi, że porzuciłam naukową karierę dla wychowywania dzieci :) A kiedy jej mąż został pierwszym burmistrzem i jednocześnie przełożonym mojego męża, za każdym razem wypominał mu naszą decyzję :) 
Nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie i kariera zawodowa, gdybym ukończyła technikum budowlane. Z całą pewnością mogę natomiast powiedzieć, że nie żałuję mojej decyzji o zostaniu matką w wieku 17 lat. 

poniedziałek, 21 marca 2016

21 marca nieodmiennie kojarzy mi się z dniem wagarowicza. Różne były te dni. W zależności od pogody jak i od miejsca, w którym się znajdowałam. Świętowania czy może celebrowania tego dnia nauczyłam się w Myszkowie. Właśnie w pierwszy dzień wiosny wychodziliśmy całą klasą, wraz z nauczycielami za miasto. Głównym punktem programu były prażonki. Fantastyczne, regionalne danie :) Od wielu lat planuję zakup żeliwnego garnka do prażonek i ciągle mi nie wychodzi. To fantastyczne danie przygotowywali nam rodzice. A my targaliśmy ze sobą ciężki gar po to, żeby rozpalić za miastem ognisko i uprażyć w nim te pyszności. A w między czasie oddawaliśmy się przeróżnym zabawom na świeżym powietrzu. Kiedy wróciłam do Ząbkowic i przyszedł dzień 21 marca, ogromnie się zdziwiłam, że nikt nie idzie na wagary. Nikt ich nie organizuje. Niewiele czasu zajęło mi przekonanie mojej nowej klasy do ucieczki ze szkoły. Może nie poszliśmy w 100 %, ale była nas spora grupka. Zawędrowaliśmy na łąki za ogólniakiem. Tam rozpaliliśmy ognisko i spędziliśmy trochę czasu na rozmowach. A po powrocie, w szkole rozpętała się afera. Zostałam nawet posądzona o palenie papierosów :) Zresztą o palenie byłam posądzana wielokrotnie. Nic dziwnego? Niby tak, tyle, że ja nigdy nie paliłam i nadal nie palę papierosów :) Ale widocznie wyglądałam na palaczkę. Inne wagary, które utkwiły mi w pamięci miały miejsce już w technikum. Tu dostaliśmy małpiego rozumu i chcieliśmy zrobić coś niezwykłego. Poszliśmy więc na wagary zabierając ze sobą dziennik. Pierwsze miejsce, które odwiedziliśmy to klub w Grocie. Obejrzeliśmy tam wystawę malarstwa, a na dowód tego, że spędzaliśmy czas kulturalnie poprosiliśmy panią Basię o pieczątkę do dziennika. Potem odwiedziliśmy plebanię kościoła Św. Anny i też poprosiliśmy o pieczątkę. No i ta pieczątka była dla nas czymś na kształt gwoździa do trumny :) Władzom szkoły jakoś się nie spodobała. Aż dziw, że nikt z nas nie wyleciał ze szkoły. Najdziwniejsze jest to, że nie pamiętam jak ta nasza wyprawa się zakończyła.
Innych dni wagarowicza jakoś nie pamiętam. Widocznie nie wydarzyło się nic, co byłoby godnym zapamiętania. Za to dzisiejszy dzień wagarowicza spędziłam niezwykle przyjemnie... na "Wiosennym rajdzie przedszkolaków"!!!

piątek, 11 marca 2016


Dawno nie pisałam. Znowu ogarnęła mnie niechęć do komputera i internetu. Od czasu do czasu tak mam. Ci, co śledzą mój profil na facebooku powiedzą, że czasami jestem aktywna. Ale to wynik tego, że weszłam na wyższy level z telefonem. Stałam się posiadaczką smartfona. I stąd moja obecność w internecie i kontakt z wirtualnym światem. Moja aktywność ogranicza się do zdawkowego "lubię to" pod postami znajomych. 
Od ostatniego wpisu wiele się wydarzyło: urodziny, imieniny i dzień kobiet... Niespodzianki przygotowane przez bliskich. Wszystko bardzo miłe, z wyjątkiem pogody. I śmiało mogę powiedzieć, że ta niechęć do pisania spowodowana była pogodą. Cierpię na brak światła, słońca... pogodową deprechę. W takich okolicznościach nawet wspomnienia mi nie idą. 
Poprzestanę na tym krótkim wpisie :-)  Mam nadzieję, że niedługo powróci wena i będę kontynuowała swoją opowieść. 

niedziela, 21 lutego 2016

Wolny poniedziałek zobowiązuje mnie do umieszczenia nowego wpisu. Wolny poniedziałek zobowiązuje mnie do wielu innych czynności. Począwszy od odgruzowania mieszkania i nadrobienia wszystkich domowych obowiązków (o ile domowe obowiązki można nadrobić) aż do wypełnienia zobowiązań towarzyskich. Dziś... ostatnie zobowiązanie towarzyskie wobec sąsiadki... uczestnictwo w ostatnim pożegnaniu... Miałam zamiar wrócić do szkolnych wspomnień, ale na mojej ulicy skończyła się pewna epoka. Kiedy odchodzą ludzie, uświadamiamy sobie, że pomimo braku pokrewieństwa stanowili jakiś element w naszym życiu...
Na róg ulic Proletariatczyków i Reymonta wprowadziłam się w 1989 roku. Większość z sąsiadów stanowiło tzw. starą gwardię. Mieszkającą w okolicy od dziada, pradziada. Ząbkowice to małe miasto i nic dziwnego, że starsze osoby znały mnie od dziecka. Wrośliśmy w ten nasz mały kawałek świata. Wszystko wyglądało jak na małej wiosce. Sklep pani Marysi, gdzie można było posłać dziecko po bułki, a zapłacić później, gromady biegających po ulicy dzieci, wspólne sąsiedzkie przedsięwzięcia, wynoszenie krzesełek i spędzanie czasu na ulicy... Teraz trochę się zmieniło :( Nie ma na ulicy biegających dzieci, a spotkania sąsiedzkie odbywają się w zaciszu ogródków. Do niektórych mieszkań sprowadzili się nowi lokatorzy, młodzież rozjechała się po świecie... Ale pewne elementy pozostały :) Nieodłącznym elementem sielskiego, ulicznego obrazka była babcia Mendlowa. Od świtu do zmroku chodziła sobie po ulicy, od czasu do czasu przysiadając na wyniesionym z domu krzesełku. Babcia Mendlowa była osobą dość głośną, wścipską, ale... jednocześnie przyjacielską. Wielu z nas, mieszkańców naszego "Trójkąta Bermudzkiego" (Ziębicka, Proletariatczyków, Reymonta) narzekało, że babcia ciągle się do nas wtrąca. Ale była swoistym monitoringiem. Wiedziała kogo nie ma w domu, kto wyjechał, kto w pracy itp. Była zawsze. Aż tu nagle babci zabrakło. I okazało się, że krajobraz ulicy jest niepełny. Że brakuje nam jej donośnego skrzeku: Kosteczko, nie wolno szczekać na pana!!! 
Innym naszym ulicznym rezydentem był Tadziu Madej. Przyszedł również czas na Tadzia. A teraz...
Od paru lat w oknie pojawiała się uśmiechnięta twarz pani Halinki. Kiedy uległa wypadkowi i nie mogła już tak sprawnie się poruszać, zajęła miejsce w oknie. A że mieszkała na parterze, miała łatwy kontakt z tymi, co na ulicy.  Nieodłączny element. Każdego ranka, w drodze do pracy witałam się: Dzień dobry pani Halinko! Kiedy było ładnie i słonecznie, pani Halinka odpowiadała: Dobry, dobry Beaciu. Kiedy było pochmurno: a jaki on dobry, taki zgniły... Wieczorem, po pracy ten sam rytuał: Już po pracy?- pytała pani Halinka... I parę dni temu... zamiast dzień dobry... ujrzałam na drzwiach kamienicy klepsydrę :( Nie ma już pani Halinki... dziś pożegnamy ją, mam nadzieję, że licznym gronem. Skończyła się pewna epoka...

czwartek, 11 lutego 2016

I w końcu przyszedł wrzesień. Nowa szkoła, nowi nauczyciele, nowe znajomości i przyjaźnie. W ogóle nie pamiętam rozpoczęcia roku szkolnego. Pierwsze zachowane obrazy to klasa na pierwszym piętrze budynku na Konopnickiej i spotkanie z wychowawcą. A został nim pan Grzegorz Papiernik. Czasami jest tak, że sugeruję się pierwszym wrażeniem. A mój wychowawca... niestety nie wywarł na mnie dobrego wrażenia. Tak więc nasze relacje od samego początku były raczej trudne. Mój stosunek do niego zmienił się jakieś dwadzieścia lat później i stało się to przy okazji klasowego spotkania :-) Największym dla mnie zaskoczeniem była obecność w klasie kolegi z podstawówki Wojtka Ch. Przez całą szkołę podstawową był osobą wycofaną, nie nawiązującą prawie z nikim bliższych relacji. Nie należał również to zdolnych uczniów, więc jego obecność w naszej klasie mnie zaskoczyła. Tym bardziej, że nie zdawał z nami egzaminów wstępnych. Ze swoim wysokim wzrostem i szczupłą wtedy sylwetką pasował mi do sklepu żelaznego pana Szpili. Właściwie nie wiem dlaczego. Nie mam też pojęcia, czy Wojtek zdał maturę i ukończył technikum. Dotknęła go choroba psychiczna. W tej chwili bywa oderwany od rzeczywistości, całkowicie wyobcowany. Ale, co mnie ogromnie dziwi, poznaje mnie na ulicy i niejednokrotnie ucięliśmy sobie pogawędkę. W szkole nigdy chyba się do mnie nie odezwał. 
Siedzieliśmy w tej klasie z naszym wychowawcą i próbowaliśmy wysondować, co kto jest wart :-)  Niektóre osoby były mi znane, inne pamiętałam z egzaminu... ale były i takie, które trafiły do naszej klasy powtarzając rok. W sumie 27 osób. Całkiem niezła gromadka. Właściwie od tego pierwszego dnia pokochałam tę klasę i szkołę. I pomimo tego, że nie było mi dane ją ukończyć, do dnia dzisiejszego właśnie z tą szkołą i klasą się identyfikuję. Integracja przebiegała szybko i sprawnie. Po paru dniach byliśmy już zgraną paczką, grupą przyjaciół. Najlepsze szkolne wspomnienia pochodzą z budowlanki. To tam właśnie spotkałam w większości cudownych nauczycieli, którym mam zamiar poświęcić kilka (naście?)  wpisów :-) 
Klasa technikum budowlanego podczas obchodów 1 maja