środa, 17 sierpnia 2016

I przyszły kolejne wakacje. Trochę inne od poprzednich. Przez cały czas, od wyjazdu z Myszkowa, utrzymywałam kontakt z moją przyjaciółką Kasią G. Ponieważ ukończyłyśmy pierwszą klasę szkoły średniej, mama Kasi pomogła w zorganizowaniu wspólnego pobytu w przepięknej miejscowości, Szczawnicy. Zaopatrzona w torbę konserw o nazwie "Turystyczna" wyruszyłam na moje pierwsze, indywidualne, wspólne z przyjaciółką wakacje. Najpierw pojechałam do Myszkowa, a potem, już razem, wyruszyłyśmy autobusem do Szczawnicy. Miałyśmy zarezerwowany malutki pokoik przy głównej ulicy. Bardzo skromny. Ale czego nam więcej było potrzeba??? Kącik do spania i dostęp do łazienki w pełni zaspakajał nasze potrzeby. Niespodzianką dla mnie była możliwość korzystania z miejscowego uzdrowiska. Mama Kasi załatwiła nam rehabilitacje dróg oddechowych. Kasia występowała jako swoja siostra Grażyna, ja jako Kasia. Biorąc pod uwagę egzotyczną urodę obu sióstr, pasowałam jak wół do karety. Ale nikt nie zadał sobie trudu sprawdzania czy Kasia to Kasia, a Grażyna to Grażyna. Rozpoczęłyśmy pierwszy, prawie dorosły (bo właścicielka pokoju miała na nas oko) pobyt w Szczawnicy. Poranki spędzałyśmy na rehabilitacjach, a resztę dnia na... głównie spacerach. Pieniny to piękne góry. Ale pogoda nie była sprzyjająca jakiejkolwiek turystyce. A my obie byłyśmy mało rozrywkowe. Tak, że dyskoteki czy inne ekstrawagancje nie wchodziły w grę :) Popołudnia i wieczory spędzałyśmy głównie w kinie. Bilety były śmiesznie tanie, tak, że było nas stać! Tylko repertuar skromny, przez dwa tygodnie obejrzałyśmy wielokrotnie dwa filmy. Naprzemiennie "Klasztor Shaolin" i "Błękitny grom" :) Kasia znała Szczawnicę, ponieważ przez wiele lat przyjeżdżała tam na kolonie, na których jej mama była wychowawcą. Któregoś dnia wybrałyśmy się na dłuższą wycieczkę górskim szlakiem. W pewnym momencie trafiłyśmy na coś, na kształt gospody, w której zjadłyśmy najlepszy na świecie żurek z jajkiem. Kiedy podchodziłam do okienka z napisem "Zwrot naczyń", dojrzałam tabliczkę z nazwiskiem właściciela. Osłupiałam! Na tabliczce widniało MOJE nazwisko!!! Nie byłabym sobą, gdybym nie nawiązała pogawędki z obsługą i nie pochwaliła się zbieżnością nazwisk. I spotkała mnie ogromna niespodzianka. Otóż... byłyśmy niedaleko miejscowości Niedźwiedź. A w tej miejscowości wielu mieszkańców nosi nazwisko Talarek. I okazało się, że mój dziadek, Franciszek Talarek, pochodzi właśnie z tego miejsca. Kiedy wróciłam do domu, zaczęłam dziadka podpytywać. Okazało się, że trafiłam na własną ojcowiznę? dziadkowiznę? W każdym bądź razie znalazłam małą cząstkę swoich korzeni. Postanowiłam jeszcze raz spędzić wakacje w tych okolicach i poznać lepiej drzewo genealogiczne. Niestety... minęło już 31 lat i nadal... mam w planach spędzenie wakacji w tamtych okolicach i głębsze poznanie swoich korzeni :) Kiedyś to zrobię!!!
Dwa tygodnie szybko minęły i musiałam pożegnać się z Kasią i Szczawnicą. Za parę dni wyjeżdżałam na obóz. Tym razem miałam po raz pierwszy pojechać do Wojnowa...


czwartek, 11 sierpnia 2016

Maj był w pełnym rozkwicie. Zrobiło się wręcz upalnie. Nadal nie miałam okazji spotkać mojego chłopaka. Właściwie pogodziłam się z myślą, że puścił mnie w trąbę. Czego oczy nie widzą... w sumie można się przyzwyczaić. Rok szkolny zbliżał się ku końcowi, miałam sporo zajęć. Aż tu, dnia pewnego... 
Znalazłam się na ząbkowickim rynku (Plac 15-go Grudnia, tak wówczas nazywał się dzisiejszy Rynek) w niewłaściwym dla mnie czasie. Idąc, ujrzałam przed sobą coś, jakby sylwetkę mojego chłopaka. W zasadzie nic dziwnego, skoro mieszkaliśmy w tym samym mieście, ba, na tej samej ulicy nawet :) Tyle, że idący przede mną chłopak trzymał za rękę jakąś nieznaną mi blondynkę, przyodzianą w białe spodnie. Z mojej perspektywy wyglądała na dość dupiastą. Niestety znikli mi za rogiem i nie miałam pewności, czy to był on. Ale nasz ryneczek do zbyt wielkich nie należy. Odwróciłam się na pięcie i poszłam w przeciwnym kierunku. Po chwili miałam mojego ukochanego, trzymającego za rękę nie tylko dupiastą, ale również cycatą blondynę, dokładnie przed sobą. Można powiedzieć face to face. Widok ten zmroził mnie całkowicie. Urażona duma od razu przystąpiła do kontrofensywy. Z ogromną bryłą lodu w sercu i promiennym uśmiechem na twarzy... przywitałam się serdecznie. Trzeba było widzieć jego minę. Pewnie spodziewał się jakiejś sceny zazdrości, a tu, cześć, co słychać?
Bryła lodu w moim sercu niestety nie chciała odtajać. Byłam zawiedziona, zraniona i zdradzona. Dodatkowo do moich problemów uczuciowych swój kamyczek dorzuciła mi mamusia. Szalała jak nastolatka bez zobowiązań, zostawiając dzieci. W pewnym momencie miałam dość, poczułam, że chyba więcej nie uniosę. Zabrałam do plecaka swój pamiętnik i fiolkę z tabletkami. Tabletki przepisał mi doktor Dulski, nasz szkolny lekarz. Byłam lekko przeziębiona, a nasz doktor nie szafował zwolnieniami. Kazał mi łykać tabletki i zasuwać do szkoły. Pamiętam, że wzięłam zaledwie kilka i bardzo źle się poczułam. Kręciło mi się w głowie. Pewnie dlatego pomyślałam, że będą doskonałe, żeby wreszcie zakończyć to moje nędzne (tak wtedy pomyślałam) życie. Poszłam na łąkę za ogólniak. Usiadłam nad rzeczką, oparłam się o drzewo i zaczęłam pisać... Wylewałam żal na kartki pamiętnika, czułam się nieszczęśliwa. Wielokrotnie przeliczałam tabletki, aż ... Przyszła mi do głowy taka myśl: dlaczego do cholery mam schodzić z drogi tym wszystkim, którzy mnie wkurzają? Dlaczego mam komukolwiek ułatwiać życie? Chłopak? Moja babcia Talarkowa powtarzała, że tego kwiata pół świata. Mama? W końcu jest dorosła i nie mogę całe życie zamieniać się z nią rolami. Nie, nie zamierzam schodzić z tego świata, nie zamierzam skracać swojej ziemskiej drogi!!!
Tabletki wylądowały w rzece. A ja wstałam, otrzepałam ciuchy z trawy i postanowiłam stawić czoła wszystkim przeciwnościom!!!

niedziela, 7 sierpnia 2016

Moje wpisy są chyba coraz nudniejsze, bo zdecydowanie mniej osób je czyta. Ale co tam. Kiedyś pisało się pamiętniki i ukrywało głęboko w szufladzie, teraz przyszła moda na swoisty ekshibicjonizm i pisze się ogólnie dostępne blogi :) W każdym przypadku, zarówno pamiętnika jak i bloga, pisanie spełnia funkcję terapeutyczną. I dla piszących i , mam nadzieję, dla czytających. 
Przez lipiec zaniedbałam i pisanie i bieganie. A tu nieubłaganie zbliża się "Ząbkowicka Dziesiątka". Czas więc powrócić do treningów. Wczoraj trochę pobiegałam. A kiedy biegam, tak sama, bez towarzystwa... przypominam sobie przeróżne zdarzenia  z własnego życia :) Podczas wczorajszego biegu znowu powróciłam myślami do czasu szkoły...
Wiosna w 1985 roku była kapryśna. Zbliżaliśmy się powoli do końca pierwszej klasy technikum. W szkole nie miałam żadnych problemów. Utrzymywałam się w czołówce najlepszych uczniów, działałam w samorządzie, założyliśmy z Piotrem drużynę harcerską i nazwali ją "HELIOS". Równolegle rozwijał się mój burzliwy związek z chłopakiem. Ciągle tym samym. Związek składający się z rozstań i powrotów. Niezbyt zobowiązujący. Co prawda, chłopak ciągle nalegał, żebyśmy wkroczyli na wyższy poziom :) Tylko, że ja nie byłam zainteresowana. Odzywało się właśnie to, o czym pisałam wcześniej. Pięć lat różnicy wieku, inne potrzeby, inne oczekiwania. Nie wiem jak wyglądało w tym czasie życie moich koleżanek, bo pomimo przyjaźni i zaufania, nigdy nie rozmawiałyśmy na intymne tematy. Owszem, od czasu do czasu porozmawiałyśmy o chłopakach, który komu się podoba i dlaczego, ale nigdy nie wgłębiałyśmy się w intymne szczegóły naszego życia. Porozmawiać z mamą??? Ona w tym czasie sama zachowywała się jak niesforna nastolatka. Z babcią? Różnica pokoleniowa, zresztą babcia miała złe małżeńskie doświadczenia i najnormalniej w świecie nie znosiła mężczyzn. Pozostawały mi książki. Romantyczne powieści o nastolatkach. Wtedy zaczytywałam się w Siesickiem, Musierowiczowej, Paukszcie...
I przyszedł w końcu moment, kiedy postanowiłam powiedzieć tak. Zgodzić się na przejście na wyższy poziom związku :) Moja zgoda chyba nawet zaskoczyła mojego chłopaka. Przygotowałam sobie klucze od pustego mieszkania mojej mamy i umówiłam się w parku. Rety, pamiętam nawet szczegóły swojej garderoby! Ubrana byłam w granatowe spodnie zaprasowane na kant, bawełnianą, szarą koszulę, białe!!! trzewiki zapinane na rzepy, czarną, skórzaną kurtkę, długą, poniżej bioder... Był 30 kwietnia, zimno i deszczowo. Umówiłam się w parku. Stałam tam pod parasolem, kiedy przyszedł. A potem objęci poszliśmy do mieszkania. Żadnego romantyzmu, muzyki, świec czy innych tego typu bzdur. Po prostu rozłożyliśmy łóżko i... stał się ten mój pierwszy raz :) Nie potrafię powiedzieć, czy byłam usatysfakcjonowana? Czy dostarczył mi rozkoszy? Na pewno miałam świadomość tego, że już nie ma odwrotu. Nie pamiętam również żadnych deklaracji, rozmów o miłości i tego typu romantycznych bzdur. Drogi powrotnej do domu też nie pamiętam :) 
Na drugi dzień uczestniczyliśmy w obchodach pierwszomajowych. Pogoda była paskudna. Trochę słońca, trochę deszczu, trochę śniegu. Było zimno. Staliśmy na zamkowych błoniach i udawali, że słuchamy nudnego, przydługiego przemówienia. Na szczęście nie byłam obciążona żadną szturmówką, bo reprezentowałam szkołę w harcerskim mundurze. łatwo się wywinęłam od wszelkich transparentów mówiąc, że regulamin musztry nie dopuszcza trzymania czegokolwiek w trakcie marszu :) Na zamku zgromadzili się przedstawiciele wszystkich szkół. Wiele osób szukało schronienia w jakimś zaułku. Sama też, pod pretekstem szukania ochrony przed zimnem, przeszłam całe błonia w poszukiwaniu mojego chłopaka. Niestety, nie było go. Myślami byłam w dniu poprzednim. Miałam nadzieję, że on też, że się spotkamy, pójdziemy na spacer... Niestety...
Nie przyszedł, nie zapukał, nie czekał :) Nie widziałam go mniej więcej do połowy maja. Potwierdziła się odwieczna teoria starszych pań o tym, że dostał co chciał i puścił w trąbę :)
A kiedy go znowu zobaczyłam, serce na moment przestało mi bić...

środa, 3 sierpnia 2016

Powinnam chyba zrezygnować z urlopów. Pomijam ten drobniutki fakt, że jak tylko zaczynam urlop to psuje się pogoda. Żaden z moich urlopowych planów nie został zrealizowany. Urlop upływa mi na chodzeniu na pogrzeby i rozwiązywaniu nie do końca swoich problemów :( Tak więc... na szczęście nie zostało mi już zbyt dużo wolnych dni. Dzisiaj zmobilizowałam się do tego, żeby pobiegać z rana. Musiałam przewietrzyć umysł. Na szczęście wróciła moja kumpela i mam znowu swój wentyl bezpieczeństwa. Mogę się zupełnie bezkarnie wygadać, bez strachu, że moje słowa wypowiedziane w emocjach zostaną gdziekolwiek powtórzone. I tym sposobem znowu brakuje mi czasu na powrót do wspomnień. Teraz dla odmiany utknęłam w technikum :) Przyjdzie jednak czas, że do nich wrócę. Przyjdzie również czas, że bardziej szczegółowo opiszę swoje obecne sprawy, które staną się już wspomnieniem. Do których będę mogła podejść z dystansem i właściwie je ocenić. Jestem już w wieku, w którym potrafię powstrzymać emocje, odłożyć ocenę zdarzeń na później. Nie działam już impulsywnie, tylko rozsądnie. Chociaż czasami rozrywa mnie od środka. Ale wtedy doskonałym lekarstwem jest bieg. Tak jak dzisiaj. Pobiegłam bez planu co do dystansu i tempa. Ba, nawet bez planu co do trasy. Prawie jak Forest Gamp. I bardzo mi to pomogło. Dodam jeszcze tylko parę ze słynniejszych cytatów z "Przeminęło z wiatrem": 

Nie mogę już o tym teraz myśleć. Jeśli choć przez chwilę jeszcze będę się nad tym zastanawiać to zwariuję. Pomyślę o tym jutro.

Niepowodzenia tworzą ludzi albo ich łamią.

Jutro też będzie dzień

Mimo wszystko, życie się dzisiaj nie kończy