Dziś są moje urodziny! W zasadzie nie ważne które. Od rana zewsząd napływają życzenia. Telefonicznie, w wiadomościach prywatnych, za pomocą Facebooka i nawet osobiste. Niektórzy myślą, że te facebookowe nie mają znaczenia, bo to system przypomina o dacie. Ale znacie kogoś zupełnie normalnego, który spamiętałby wszystkie ważne daty? Mnie wszystkie sprawiają ogromną przyjemność :)
Dwa lata temu, tuż przed urodzinami miałam jakiś dziwny, depresyjny czas. Miedzy innymi z tego powodu zaczęłam pisać bloga. Byłam w okropnym nastroju, tak, że i moje wpisy musiały być depresyjne. Aż tu stał się cud. Mojego bloga przeczytał kolega z podstawówki. Chyba przejął się moją chandrą, bo zadał sobie wiele trudu, żeby się ze mną skontaktować. Tak, zadzwonił, coś mi zaproponował i obudził we mnie wiarę w ludzi, w siebie, w lepsze jutro... Jestem mu za to bardzo wdzięczna. Wiem również, że od czasu do czasu zagląda do mnie na bloga. Andrzeju... bardzo Ci dziękuję!!!
Chandra minęła, blog pozostał.
Miałam dzisiaj kontynuować ciążowe wspomnienia, ale chyba nic się nie stanie, jak poświęcę dzisiejszy wpis rzeczom lekkim i przyjemnym. A może nawet wesołym czy wręcz komicznym.
Po odebraniu pierwszych porannych życzeń, wypiciu kawki i wyprawieniu domowników postanowiłam zupełnie zwyczajnie ogarnąć swoje domostwo. Aż tu niespodzianka... zatkany kuchenny zlew :( Czyli nici z podłączenia zmywarki. Na podorędziu nie miałam żadnych chemicznych specyfików, więc... ubrałam się elegancko, urodzinowo i poszłam do sklepu po ... kreta. Kiedy wróciłam do domu od razu postanowiłam użyć środka do udrażniania rur. Wsypałam, poczekałam, zalałam wrzątkiem... i... dupa :( Nie zadziałało. Poza wstrętnymi, szkodliwymi oparami, które wypełniły moje mieszkanie nic więcej się nie wydarzyło. Postanowiłam czynność powtórzyć. Jak łatwo się domyślić, z równie marnym skutkiem. Ale moja wrodzona niecierpliwość nie pozwoliła mi zaczekać. W moim odświętnym ubranku (bo do przetykania przystąpiłam natychmiast po przyjściu do domu) wczołgałam się pod zlew i odkręciłam syfon. Przeczyściłam co tam było i ponownie skręciłam ustrojstwo. Efekt? Żaden niestety. Drogą dedukcji doszłam do wniosku, że przytkało się w innym miejscu. Odkręciłam wiec i przeczyściłam, po czym znowu skręciłam. Kolejna próba wypadła mizernie :) Zator znajduje się jednak w jeszcze innym miejscu. Więc odkręciłam, przeczyściłam, wypłukałam i... cholerstwo nie dało się już ponownie złożyć do kupy!!!
Siedzę więc "ufaflucona" pod zlewozmywakiem i klnę jak przystało na hydraulika. I w tym cudownym, romantycznym wręcz momencie do mieszkania wchodzi mój mąż z ogromnym bukietem róż :)
Moja ingerencja w odpływ była tak intensywna, że uszkodziłam uszczelki. Po chwili doszliśmy do zgodnego wniosku, że syfon jest już tak stary, że warto go wymienić. Wyszłam więc do sklepu po nowy syfon. Mąż tym czasem pojechał na bazę rozliczyć się z trasy. A ponieważ trochę to jego rozliczanie potrwa, a bez dostępu do odpływu niewiele mogę w kuchni zrobić... postanowiłam otworzyć laptopa i przeczytać życzenia. No i oczywiście dokonać kolejnego wpisu na blogu :) A że godzina jest jeszcze względnie wczesna, chyba wybiorę się na jakąś koleżeńską kawkę.
W końcu dziś są moje urodziny :)
Dwa lata temu, tuż przed urodzinami miałam jakiś dziwny, depresyjny czas. Miedzy innymi z tego powodu zaczęłam pisać bloga. Byłam w okropnym nastroju, tak, że i moje wpisy musiały być depresyjne. Aż tu stał się cud. Mojego bloga przeczytał kolega z podstawówki. Chyba przejął się moją chandrą, bo zadał sobie wiele trudu, żeby się ze mną skontaktować. Tak, zadzwonił, coś mi zaproponował i obudził we mnie wiarę w ludzi, w siebie, w lepsze jutro... Jestem mu za to bardzo wdzięczna. Wiem również, że od czasu do czasu zagląda do mnie na bloga. Andrzeju... bardzo Ci dziękuję!!!
Chandra minęła, blog pozostał.
Miałam dzisiaj kontynuować ciążowe wspomnienia, ale chyba nic się nie stanie, jak poświęcę dzisiejszy wpis rzeczom lekkim i przyjemnym. A może nawet wesołym czy wręcz komicznym.
Po odebraniu pierwszych porannych życzeń, wypiciu kawki i wyprawieniu domowników postanowiłam zupełnie zwyczajnie ogarnąć swoje domostwo. Aż tu niespodzianka... zatkany kuchenny zlew :( Czyli nici z podłączenia zmywarki. Na podorędziu nie miałam żadnych chemicznych specyfików, więc... ubrałam się elegancko, urodzinowo i poszłam do sklepu po ... kreta. Kiedy wróciłam do domu od razu postanowiłam użyć środka do udrażniania rur. Wsypałam, poczekałam, zalałam wrzątkiem... i... dupa :( Nie zadziałało. Poza wstrętnymi, szkodliwymi oparami, które wypełniły moje mieszkanie nic więcej się nie wydarzyło. Postanowiłam czynność powtórzyć. Jak łatwo się domyślić, z równie marnym skutkiem. Ale moja wrodzona niecierpliwość nie pozwoliła mi zaczekać. W moim odświętnym ubranku (bo do przetykania przystąpiłam natychmiast po przyjściu do domu) wczołgałam się pod zlew i odkręciłam syfon. Przeczyściłam co tam było i ponownie skręciłam ustrojstwo. Efekt? Żaden niestety. Drogą dedukcji doszłam do wniosku, że przytkało się w innym miejscu. Odkręciłam wiec i przeczyściłam, po czym znowu skręciłam. Kolejna próba wypadła mizernie :) Zator znajduje się jednak w jeszcze innym miejscu. Więc odkręciłam, przeczyściłam, wypłukałam i... cholerstwo nie dało się już ponownie złożyć do kupy!!!
Siedzę więc "ufaflucona" pod zlewozmywakiem i klnę jak przystało na hydraulika. I w tym cudownym, romantycznym wręcz momencie do mieszkania wchodzi mój mąż z ogromnym bukietem róż :)
Moja ingerencja w odpływ była tak intensywna, że uszkodziłam uszczelki. Po chwili doszliśmy do zgodnego wniosku, że syfon jest już tak stary, że warto go wymienić. Wyszłam więc do sklepu po nowy syfon. Mąż tym czasem pojechał na bazę rozliczyć się z trasy. A ponieważ trochę to jego rozliczanie potrwa, a bez dostępu do odpływu niewiele mogę w kuchni zrobić... postanowiłam otworzyć laptopa i przeczytać życzenia. No i oczywiście dokonać kolejnego wpisu na blogu :) A że godzina jest jeszcze względnie wczesna, chyba wybiorę się na jakąś koleżeńską kawkę.
W końcu dziś są moje urodziny :)