piątek, 24 lutego 2017

Dziś są moje urodziny! W zasadzie nie ważne które. Od rana zewsząd napływają życzenia. Telefonicznie, w wiadomościach prywatnych, za pomocą Facebooka i nawet osobiste. Niektórzy myślą, że te facebookowe nie mają znaczenia, bo to system przypomina o dacie. Ale znacie kogoś zupełnie normalnego, który spamiętałby wszystkie ważne daty? Mnie wszystkie sprawiają ogromną przyjemność :)
Dwa lata temu, tuż przed urodzinami miałam jakiś dziwny, depresyjny czas. Miedzy innymi z tego powodu zaczęłam pisać bloga. Byłam w okropnym nastroju, tak, że i moje wpisy musiały być depresyjne. Aż tu stał się cud. Mojego bloga przeczytał kolega z podstawówki. Chyba przejął się moją chandrą, bo zadał sobie wiele trudu, żeby się ze mną skontaktować. Tak, zadzwonił, coś mi zaproponował i obudził we mnie wiarę w ludzi, w siebie, w lepsze jutro... Jestem mu za to bardzo wdzięczna. Wiem również, że od czasu do czasu zagląda do mnie na bloga. Andrzeju... bardzo Ci dziękuję!!!
Chandra minęła, blog pozostał.
Miałam dzisiaj kontynuować ciążowe wspomnienia, ale chyba nic się nie stanie, jak poświęcę dzisiejszy wpis rzeczom lekkim i przyjemnym. A może nawet wesołym czy wręcz komicznym.
Po odebraniu pierwszych porannych życzeń, wypiciu kawki i wyprawieniu domowników postanowiłam zupełnie zwyczajnie ogarnąć swoje domostwo. Aż tu niespodzianka... zatkany kuchenny zlew :( Czyli nici z podłączenia zmywarki. Na podorędziu nie miałam żadnych chemicznych specyfików, więc... ubrałam się elegancko, urodzinowo i poszłam do sklepu po ... kreta. Kiedy wróciłam do domu od razu postanowiłam użyć środka do udrażniania rur. Wsypałam, poczekałam, zalałam wrzątkiem... i... dupa :( Nie zadziałało. Poza wstrętnymi, szkodliwymi oparami, które wypełniły moje mieszkanie nic więcej się nie wydarzyło. Postanowiłam czynność powtórzyć. Jak łatwo się domyślić, z równie marnym skutkiem. Ale moja wrodzona niecierpliwość nie pozwoliła mi zaczekać. W moim odświętnym ubranku (bo do przetykania przystąpiłam natychmiast po przyjściu do domu) wczołgałam się pod zlew i odkręciłam syfon. Przeczyściłam co tam było i ponownie skręciłam ustrojstwo. Efekt? Żaden niestety. Drogą dedukcji doszłam do wniosku, że przytkało się w innym miejscu. Odkręciłam wiec i przeczyściłam, po czym znowu skręciłam. Kolejna próba wypadła mizernie :) Zator znajduje się jednak w jeszcze innym miejscu. Więc odkręciłam, przeczyściłam, wypłukałam i... cholerstwo nie dało się już ponownie złożyć do kupy!!!
Siedzę więc "ufaflucona" pod zlewozmywakiem i klnę jak przystało na hydraulika. I w tym cudownym, romantycznym wręcz momencie do mieszkania wchodzi mój mąż z ogromnym bukietem róż :)
Moja ingerencja w odpływ była tak intensywna, że uszkodziłam uszczelki. Po chwili doszliśmy do zgodnego wniosku, że syfon jest już tak stary, że warto go wymienić. Wyszłam więc do sklepu po nowy syfon. Mąż tym czasem pojechał na bazę rozliczyć się z trasy. A ponieważ trochę to jego rozliczanie potrwa, a bez dostępu do odpływu niewiele mogę w kuchni zrobić... postanowiłam otworzyć laptopa i przeczytać życzenia. No i oczywiście dokonać kolejnego wpisu na blogu :) A że godzina jest jeszcze względnie wczesna, chyba wybiorę się na jakąś koleżeńską kawkę.
W końcu dziś są moje urodziny :)


czwartek, 16 lutego 2017

Musiałam przeczekać ten różowo-czerwono-puchaty czas walentynkowy, bo nie celebruję w żaden sposób tego święta. Osobiście jestem zwolenniczką socjalistycznego Dnia Kobiet z nawalonymi facetami ze złamanym goździkiem i paczką rajstop w kieszeni :) A tak na marginesie, pamięta ktoś kiedy w Polsce zaczęło się to walentynkowe szaleństwo? 
Mój czas na przeżywanie ciąży był krótki: od maja do września :) Kiedy znalazłam się w szpitalu w celu podtrzymania ciąży, położono mnie na dużej sali pełnej kobiet ciężarnych. Każdego dnia przychodziła pielęgniarka i sprawdzała tętno naszych maluszków. Tyle, że sprawdzała każdej kobiecie z wyjątkiem mnie. W końcu zapytałam od którego tygodnia to się robi? Badanie wyglądało komicznie, bo pielęgniarka przynosiła taką trąbkę, którą przykładała do brzucha i słuchała, licząc uderzenia małego serduszka. Okazało się, że badanie przeprowadza się mniej więcej od 16 tygodnia ciąży. Zapytałam więc, dlaczego u mnie nie bada? Bo to za wcześnie. Ale ja odczuwam już ruchy i mam za sobą już cztery miesiące ciąży!!! To nie możliwe, nie masz w ogóle brzucha, odparła wręcz oburzona. No i zasiała we mnie niepokój: dlaczego nie mam brzucha? a może coś jest nie tak? dlaczego lekarz nic mi nie powiedział? I w końcu podczas wizyty zapytałam doktora Albińskiego o wszystkie niepokojące mnie rzeczy. Nie chcielibyście słyszeć jak potraktował pielęgniarkę za te wszystkie bzdury, które mi naopowiadała :) Od tego czasu miałam jak wszystkie mierzone tętno płodu :) Z tym, że wspomniana pielęgniarka była dla mnie bardzo niemiła. Sama też była w ciąży. Miała ogromny, w porównaniu z moim, brzuch. A wynik był taki, że ja urodziłam 28 września, a ona 30 września. Ale o tym napiszę znacznie później, bo z córką tej pani spotkałam się na studiach. Zresztą w pewien sposób byłyśmy spowinowacone. Była siostrą żony mojego stryja Janka :) Była i jest, bo wszyscy szczęśliwie żyją i mają się dobrze. 
Życie na oddziale rano tętniło, ale po południu i wieczorem wszystko było spowolnione, leniwe... Odwiedziny dozwolone tylko w wyznaczonych dniach i godzinach. A za oknem rozkwitał maj. Ciepły i słoneczny. W kwietniu miała miejsce katastrofa elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Wszystkie panie w ciąży żyły w strachu, czy to nie zaszkodzi naszym dzieciom. Tak, że był to główny temat naszych popołudniowych dyskusji i rozważań. Nie wolno nam było chodzić, więc leżałyśmy sobie i rozmawiały. Panie z innymi dolegliwościami kobiecymi leżały na innych salach. Te, które mogły chodzić, wędrowały od sali do sali i tak rozwijało się życie towarzyskie. Któregoś dnia odwiedził mnie Rysiek. Był bardzo zaniepokojony, bo, w całym tym zamieszaniu zapomniałam powiedzieć mu o "niespodziance". Nie chciałam pisać w liście ( tak, komórek nie było, telefonów też nie :) pisaliśmy do siebie listy), więc uprzedziłam tylko, że mam mu coś ważnego do powiedzenia. A kiedy przyjechał, moja babcia powiedziała mu, że leżę w szpitalu. Więc informację o ciąży dostał "z grubej rury" :) I też nie miał jakichkolwiek wątpliwości. Wtedy wyszło na jaw, że moją informację z listu o poważnej rozmowie zinterpretował niewłaściwie. Pomyślał, że mam wątpliwości co do związku na odległość, chcę zerwać i ... zgłosił się na ochotnika do WKU (Wojskowa Komisja Uzupełnień). Postanowił pójść do wojska i mieć za sobą służbę zasadniczą.  A tu okazało się, że poważna rozmowa miała dotyczyć czegoś innego :)
Uświadomiłam sobie, że o mojej ciąży poza babcią i Ryśkiem nie wie nikt. Ani mama, ani nikt w szkole. Znajomi byli przekonani, że mój pobyt w szpitalu był związany z bólem jajników, przeziębionych podczas zawodów strzeleckich. A że nie miałam typowego, ciążowego brzucha... Zaczęłam planować, jak w delikatni i nie szokujący sposób przekazać tę informację zainteresowanym. Ale jak to zwykle w życiu bywa los spłatał mi figla. Na jednej z sal leżała dziewczyna, uczennica naszej szkoły. Osobiście jej nie znałam, ale ona znała mnie. W leniwe popołudnia odwiedzała nas na sali, która ze wszech miar była przeznaczona dla ciężarnych. Więc powód mojego pobytu na oddziale nie był dla niej tajemnicą. Tak się złożyło, że opuściła oddział wcześniej niż ja. I zamiast jak bozia przykazuje pojechać do domu, poczuła się w obowiązku odwiedzić szkołę i sprzedać newsa :) Talarek w ciąży!!! Zaraz po lekcjach odwiedziło mnie w szpitalu paru najbliższych kolegów i wprost zapytało, czy to prawda? Tak, była to prawda. Ale najbardziej zaskoczyła mnie reakcja: kurde, jak fajnie. Mam nadzieję, że to będzie dziewczynka, bo w klasie mamy mało dziewczyn! Kiedy wróciłam do szkoły to już nie było tak fajnie. Chłopaki i dziewczyny z mojej klasy zachowywali dyskrecję, reszta szkoły wnikliwie mnie obserwowała, a że nie miałam w ogóle brzucha, mieli dylemat: komu wierzyć? Bo zapytać wprost nikt nie miał śmiałości. Trochę mnie to wszystko bawiło. 
Jedyną moją ciążową dolegliwością była nadmierna senność. Dopadała mnie około pierwszej. Zwykle na lekcji języka polskiego. Walczyłam bardzo mocno, bo nie chciałam, żeby pani Zajączkowska pomyślała, że nudzą mnie jej lekcje. Któregoś dnia wyrwała mnie do odpowiedzi. Chodziło o przeczytanie wypracowania. Żadna z wcześniej zapytanych osób nie miała napisanego wypracowania. Zdesperowana powiedziała: Beata, przeczytaj swoje! W tobie ostatnia nadzieja.
Tylko, że ja na śmierć o nim zapomniałam :( Ale nie chciałam zawieść pani profesor. Wstałam i zaczęłam czytać z głowy. Od czasu do czasu koleżanka mnie upominała, żebym przewracała kartkę w zeszycie. Na koniec... pani profesor pochwaliła, ale kazała mi pokazać zeszyt. No i się wydało! Bańki nie dostałam pod jednym warunkiem: miałam to wszystko, co "przeczytałam" napisać od nowa w zeszycie. A po lekcji pani profesor zatrzymała mnie na chwilę w klasie. - Beata, co zamierzasz robić po technikum? Z ciebie jest doskonałą humanistka. Powinnaś studiować jakiś humanistyczny kierunek. ( pani profesor od matematyki twierdziła co innego, fizyk też :) )
- Pani profesor, nie wiem. Najprawdopodobniej nic, nie wiem nawet czy skończę technikum. - A to dlaczego? - Bo jestem w ciąży! 
To była pierwsza osoba w szkole z nauczycieli, której o tym powiedziałam. Zachowała dyskrecję. Parę razy tylko mnie zapytała, czy jestem pewna, bo... gdzie ja niby tę ciążę noszę?

Aż utrzymywanie tajemnicy okropnie mnie znudziło i zrobiłam... jak to się teraz mówi, swoisty coming out :) Ciąża była wówczas większą "zbrodnią" niż homoseksualizm. 
Powiedziałam wychowawcy, a on zupełnie nie wiedział co zrobić z tą wiedzą. Zrobił więc rzecz najgorszą. Biegał po nauczycielach i nakłaniał ich do obniżenia mi stopni. Z wszystkich moich nauczycieli tylko ta od niemieckiego zachowała się jak suka. Zdziwiło mnie to tym bardziej, że była osobą młodą. Za to od innych dostałam wsparcie i deklarację wszelkiej pomocy :)
Oczywiście moja sprawa stanęła na radzie pedagogicznej. Z przecieków znam pewną wymianę zdań: Mój wychowawca wnioskuje o obniżenie mi oceny ze sprawowania. Inni pytają o powód, więc mówi, że jestem w ciąży. Na to cudowny Wowka, profesor Drozd pyta: a ile ona ma lat? - siedemnaście! - Aaaa, to nie dziw, że w ciąży, zdziwiłbym się gdyby miała sześćdziesiąt!
Po tej radzie zostałam "zaproszona" do szkolnego pedagoga. Ale tę wizytę i rozmowę opiszę w osobnym poście. Ku przestrodze dla tych, którzy muszą podjąć jakąkolwiek ważną decyzję :) CDN

czwartek, 9 lutego 2017

Mam niesamowicie dużo pracy. I to takiej pracy, za którą nie przepadam. Więc zanim do niej przystąpię, napiszę parę słówek. 
Kiedy po zawodach strzeleckich obudziłam się rano z okropnym bólem pleców, pomyślałam, że przeziębiłam nerki. W końcu leżałam dłuższy czas na ziemi, co prawda na materacy, ale może to było za mało? Nie mogłam się ruszać, nie miałam siły gdziekolwiek iść. Nie poszłam do szkoły, po prostu leżałam i zwijałam się z bólu. Mniej więcej koło godziny szesnastej usłyszałam, że ktoś woła mnie pod oknem. Byłą to nasza znajoma, która pracowała w żłobku. Okazało się, że nikt nie przyszedł po Ewelinkę, moją siostrę. Z czołgałam się z łóżka i poszłam. Na schodach żłobka czekała Ewelina z jedną opiekunką, bardzo zniecierpliwioną. Mama po nią nie przyszła i nie dała nikomu znać, żeby odebrać dziecko. Zresztą nie pokazała się w domu przez parę dni. Zaprowadziłam Ewelinę do babci i sama postanowiłam pójść do szpitala, do lekarza. Kiedy mnie zbadał, na szybko zrobił jakieś badania krwi i moczu, powiedział, że to dolegliwość, z którą muszę zgłosić się do ginekologa, a nie do niego. Bardzo szybko skojarzyłam bóle z jajnikami. Jak nie nerki, to na pewno jajniki. Trudno, pójdę do ginekologa. Czekała mnie więc pierwsza w życiu wizyta u lekarza, który u większości kobiet wywoływał stres. Słynny w Ząbkowicach doktor Albiński prowadził swoją prywatną praktykę wówczas na ulicy Mickiewicza. Poszłam więc. Towarzyszyła mi babcia. Usiadłam w poczekalni i czekałam na swoją kolej...
W tym miejscy muszę się trochę cofnąć we wspomnieniach :)
W grudniu poprzedniego roku matką została moja koleżanka zarówno ze szkoły jak i z ulicy, Beata. Chwilę potem, bodajże w kwietniu inna koleżanka ze szkoły, również Beata, też została matką. Moja babcia nie była zwolenniczką wczesnego macierzyństwa, więc niezbyt pochlebnie wyrażała się o moich koleżankach. A syn Beaty, Tomek był takim cudownym niemowlakiem. Zawsze uśmiechnięty blondynek z niebieskimi oczętami... Wyglądał jak żywa reklama mleka BEBIKO :) Babcia mijając wózek z Tomkiem, zawsze zachwycała się nim jako dzieckiem, ale zaraz potem mówiła, że za wcześnie. A syn drugiej Beaty, Dawid wzbudzał emocje w mojej klasie, u wychowawcy, bo jego ojciec był kolegą z klasy. Pamiętam jak dziś dzień, w którym Papiernik nas informował o tym, że Jasiu został ojcem. I z jaką trudnością dobierał słowa, żeby nam o tym powiedzieć.
W końcu przyszła moja kolej. Weszłam do gabinetu, ogólnie zawstydzona i skrępowana. Ale postawa lekarza niezwykle mnie zaskoczyła. Słyszałam o nim różne opinie, od pozytywnych poprzez skrajnie negatywne. A tu, miły, szpakowaty pan każe mi usiąść przy biurku i opowiedzieć z czym przychodzę. Powiedziałam wówczas o bólu w plecach i innych dolegliwościach. Zapytał oczywiście o ostatnia miesiączkę i po tej dość przyjemnej rozmowie zaprosił mnie na fotel... Po badaniu jeszcze raz zapytał o tę nieszczęsną miesiączkę i czy na pewno nic mi się nie pomyliło. Nic mi się nie pomyliło, a to że były mniej obfite niż zwykle? To chyba się zdarza? 
Pan doktor ponownie zaprosił mnie do biurka i zaczął rozmowę, taką bez pośpiechu. Co robię? Jak mi idzie w szkole? Jakie mam plany, co z chłopakiem i jego planami? A potem... poinformował mnie, że minął czwarty miesiąc ciąży i że niedługo poczuję ruchy dziecka. Nie wiem, czy od razu ta wiadomość dotarła do mojego mózgu. Chyba nie. Potrzebowałam chwili na przetrawienie informacji. A potem powiedziałam jedynie: aha... Następną informacją było to, że bóle które odczuwam spowodowane są rozwarciem, czyli, że w ten sposób rozpoczyna się akcja porodowa. Oczywiście jest to stanowczo za wcześnie i dziecko nie ma szans na przeżycie. A teraz mam tylko chwilę na podjecie decyzji: Jedna tabletka i po kłopocie, albo pobyt w szpitalu pod kroplówką podtrzymującą ciążę?
W jednej, krótkiej chwili podjęłam decyzję o zostaniu młodocianą matka, bez konsultacji z kimkolwiek, nawet z ojcem dziecka. Pan doktor zaopatrzył mnie w leki z prywatnej swojej apteczki i odesłał do szpitala. Napisał również jakiś list, z którym poszłam na oddział. Nie wiem, co w nim było, ale byłam traktowana jak królowa :) Ta wizyta byłą początkiem doskonałych relacji z doktorem Albińskim. Temu człowiekowi zawdzięczam to, że mogę cieszyć się macierzyństwem. 
A o dalszych, ciążowych perypetiach ... CDN