niedziela, 29 maja 2016

Kiedy przychodzi wiosna, a później lato, szkoda mi czasu na pisanie. Wtedy marzę o wynalazku, który automatycznie spisywałby moje myśli :) Wiosna oczywiście sprawia, że wspomnienia pchają się ze wszystkich stron. To czas miłosnych uniesień, ale i rozczarowań, które nieodłącznie towarzyszyły mi w młodości. Szkoła szkołą, ale przecież miałam już wtedy chłopaka. Tak do końca to nawet nie potrafiłam określić łączących nas relacji. Parą zostaliśmy już pod koniec wakacji w 1984 roku. Zaraz po tym zostałam uczennicą Zespołu Szkół Budowlanych. No, a mój chłopak był uczniem Zespołu Szkół Mechanicznych. Pierwszy nasz antagonizm: która ze szkół jest lepsza? Oczywiście nie mogliśmy dojść do porozumienia. Ale zgodni byliśmy co to zdania o LO :)
Kiedy teraz rozmyślam o naszych relacjach, dochodzę do wniosku, że piętnastoletnia dziewczyna i dwudziestoletni chłopak żyją w zupełnie innych światach. Mieliśmy zupełnie inne potrzeby, poglądy i oczekiwania. Tak więc nasz związek był niezwykle burzliwy. Składał się przede wszystkim z rozstań i powrotów. Dodatkowo miałam pod górkę w relacjach z mamą. Zachowywała się jak pies spuszczony z łańcucha. Rozsądek w jej postępowaniu to była ostatnia rzecz, której należało się spodziewać. Gnębiło mnie to niezwykle. Zwłaszcza jej niefrasobliwość w opiece nad dziećmi. Mariusz miał pięć lat, Ewelina zbliżała się do roczku. Gdybyśmy byli dziećmi dzisiaj, to nie obyłoby się bez kuratora, albo nawet jakiegoś bidula. Mama bez żadnych ustaleń scedowała opiekę nad dziećmi na babcię. Bo skoro zajmuje się dziećmi cioci, to dlaczego nie jej? Tylko, że ciocia i wujek na noc wracali do domu, a mama... pracowała w systemie tydzień na tydzień. Czyli: tydzień w pracy do późnej nocy i tydzień na hulankach. Miała paskudne, alkoholowe towarzystwo. Babcia często zaprowadzała dzieci do pracy i tam zostawiała. Miała nadzieję, że czegoś ją to nauczy. No niestety. Bywało tak, że brałam dzieci pod swoją opiekę. Mariusz był przesympatycznym dzieciakiem i zwykle sam potrafił się sobą zająć. Czasami miał niesamowite pomysły, które tylko cudem nie zakończyły się tragedią. Ewelinka natomiast była bardzo chorowita. Często wymagała pomocy lekarskiej i zastrzyków. Kiedy przyjeżdżała pielęgniarka, bez przerwy kłamałam, że mama jest w pracy i dlatego ja towarzyszę siostrze. Wszyscy i tak wiedzieli co się dzieje, tylko nikt nie reagował, bo w sprawy rodzinne nikt się nie wtrącał. A może był to błąd? Może mamie była potrzebna terapia wstrząsowa? Groźba zabrania dzieci? 
W pewnym momencie do szkoły przedostała się plotka, że jestem samotną, młodocianą matką. Parę osób widziało mnie z wózkiem i dorobiono sobie historię. Zostałam wezwana do szkolnego pedagoga, żeby wyjaśnić sytuację. 
Równolegle to problemów rodzinnych kulała moja miłość :) 
Pewnego razu, gdzieś tak w październiku organizowaliśmy w szkole dyskotekę. Często organizowaliśmy biletowane dyskoteki, żeby zdobyć pieniądze na działalność samorządu. Wtedy nikt nie zwracała uwagi na podatki, vaty, fiskalizację :) A nasze dyskoteki organizowane w auli cieszyły się powodzeniem. Sprzedawałam na dole bilety, kiedy stanął przede mną mój chłopak z... jakąś dziewczyną. Bez słów, bez najprostszego przywitania poprosił o dwa bilety i poszli na górę, trzymając się za ręce. A mnie... po pierwsze poczułam jakby mi ktoś wbił nóż w serce, a zaraz potem trafił mnie szlag. Sama nie wiem czy z powodu rozczarowania czy poczucia, że zrobiono ze mnie idiotkę. Przy sprzedaży biletów zastąpił mnie kolega, a ja pobiegłam do auli obcykać sytuację. Interesująca mnie para siedziała na krzesełkach pod ścianą. To znaczy on siedział na krześle, a ona siedziała mu na kolanach. Nie tańczyli. Dziewczyna tęsknie wodziła wzrokiem po parkiecie. Pewnie miała ochotę potańczyć, ale jej partner nie należał do miłośników tej aktywności. Zwykle chodził na dyskoteki, żeby posłuchać muzyki. Za to ja zaczęłam na tymże parkiecie królować. Byłam w szkole lubiana, łatwo nawiązywała kumpelskie relacje z chłopakami. Niektórzy zorientowali się w sytuacji i pośpieszyli mi z pomocą. W obronie mojej czci i honoru! Tak więc, trochę potańczyliśmy, trochę się po obściskiwali, a nawet pocałowali :) W pewnym momencie zauważyłam kątem oka, że mój chłopak wychodzi ze swoją partnerką. No to się dziewczyna pobawiła :) Z drugiej strony nie mogłam pojąć, jak można przyjść na dyskotekę do swojej dziewczyny w towarzystwie innej. I do tego nie zamienić nawet słowa, poza poproszeniem o dwa bilety. Było mi bardzo przykro. Natychmiast spisałam ten związek na straty. W sumie jeszcze nie była tak bardzo zaangażowana. 
Kiedy wracałam do domu po skończonej dyskotece, czekał na mnie pod domem. Po co? Wytłumaczyłam spokojnie, że nie odpowiada mi rola zabawki, czy którejś tam z kolei dziewczyny. Że nie pasujemy do siebie, mamy inne potrzeby, inne rzeczy nas cieszą itp. itd. Nie dawał za wygraną. Ciągle przychodził. W końcu mieszkaliśmy po sąsiedzku. Któregoś dnia poprosiłam Monikę, żeby powiedziała, że mnie nie ma w domu. No i usłyszałam jak mówi: ona kazała ci powiedzieć, że jej nie ma w domu :) I tak przyszedł. Przychodził codziennie, aż do następnego razu :)

wtorek, 17 maja 2016

Liczba wejść na mojego bloga spada :( Może jest zbyt mało kontrowersyjny? W zasadzie nie przejmuję się tym za bardzo, bo na życie zarabiam poprzez normalną, etatową pracę, a pisanie to jedynie relaks i rozrywka. Mam swoich wiernych czytelników i to mi wystarcza. Niedawno spotkałam w wejściu do biblioteki moją wychowawczynię z podstawówki, panią Rajczakowską. Przywitałyśmy się bardzo serdecznie. Pani Rajczakowska powiedziała, że czyta, za każdym razem jak odwiedza panią Elę :) I wtedy utwierdziłam się w przekonaniu że: po pierwsze warto pisać, po drugie... miałam świetne dzieciństwo i młodość, skoro tuż przed pięćdziesiątką nadal jestem zaprzyjaźniona ze swoimi nauczycielami i wielu z nich mnie wspiera :) A kiedy rozmawiam ze swoimi dziećmi, które pomimo tego, że niedawno pokończyły szkoły, jednak nie mają takich wspomnień i przyjaźni. Czy to świadczy o tym, że teraz nauczyciele są inni? 
Moi nauczyciele...
Przypomniałam sobie pewne zdarzenie z budowlanki.Było to już w drugiej klasie. Mieliśmy bardzo fajny przedmiot, który nazywał się "rysunek odręczny". Zajęcia prowadziła pani Krysia Kożuszko. Polegały głównie na szkicowaniu. Przy okazji szkicowania czy malowania uczyliśmy się zasad proporcji i perspektywy. Sama uwielbiałam pracę ołówkiem bądź węglem. Do dzisiaj mi to pozostało. Kiedy nad czymś myślę, kreślę ołówkiem przeróżne wzory :) Ale nie o tym chciałam napisać. Na lekcje rysunku potrzebowaliśmy bloków rysunkowych. Większość uczniów mojej klasy dojeżdżało do szkoły autobusem (tak, kiedyś po wioskach jeździły autobusy) a ja mieszkałam zaledwie 30 metrów od szkoły. Chciałam ulżyć kolegom i przechowywałam u siebie w domu wszystkie bloki. Przynosiłam je na zajęcia. 
Stałam na pietrze budynku przy ulicy Prusa i przez barierkę dyskutowałam z którymś z kolegów. Zapewne pytał, czy idę po bloki. Rzuciłam mu przez barierkę worek z książkami i poprosiłam, żeby zabrał do klasy. I wtedy pojawiła się za mną pani Ewa Czeleń, polonistka, postrach klas, w których uczyła. Moja klasa miała kontakt z panią Czeleń tylko podczas zajęć teatralnych. Zdaje się, że tylko ja na nie uczęszczałam. W każdym bądź razie usłyszałam: Aleś ty Talarek wygodna!- Chodziło chyba o ten worek.- Nie miałaś jeszcze krótszej spódnicy? Takiej do pępka?- zapytała
Mam pewną przypadłość, która towarzyszy mi do dnia dzisiejszego. Czasami szybciej odpowiadam niż myślę. Odpowiedziałam więc: Wydaje mi się, że moja spódnica jest w porządku. Mam siedemnaście lat i całkiem niezłe nogi, natomiast... czy panią ten pasek zbyt bardzo nie obciska?- pani Ewa była bardzo elegancką kobietą o doskonałej figurze. Zawsze wyczesana w wysoko upięty blond kok. W tamtej chwili miała na sobie łososiowy kombinezon, podkreślający talię szerokim, czarnym paskiem. Moja odpowiedź trochę ją zapowietrzyła. A potem z oburzeniem stwierdziła, że jeszcze nikt nigdy się nie ośmielił itp. itd.
Wydawałoby się, że popsuje to nasze relacje. Nigdy tak się nie stało. Kiedy zostałam już matką, a było to parę miesięcy po zdarzeniu, spotkałam panią Ewę na spacerze. Bardzo ubolewała nad moją decyzją o rezygnacji ze szkoły. Za każdym razem interesowała się moimi sprawami i mocno mi kibicowała. Potem została kierownikiem wydziału oświaty w starostwie. I nadal utrzymywałyśmy doskonałe relacje. Niedawno spotkałam panią Ewę na spacerze z wnuczką. Miałam swój dyżur przy Krzywej Wieży, a ona przechadzała się dokoła kościoła. Zatrzymała się koło mnie na pogaduszki. A na koniec powiedziała: Widzisz Beata, wyprzedziłaś mnie, wcześniej niż ja zostałaś babcią :)
Lata mijają, rodzą się nowe dzieci, a pani Ewa Czeleń jest zawsze taka sama: wysoka, postawna, o doskonałej figurze i fryzurze. I nieodmiennie pyta: Co tam u ciebie Jagódko?
Pani Krysia Kożuszko również pozostaje w gronie moich znajomych, tych realnych jak i facebookowych. Spotykamy się nieraz koło, regału, kiedy obie polujemy w sekond handzie :)

piątek, 13 maja 2016

Wczoraj dotarła do mnie za pośrednictwem mediów smutna wiadomość o śmierci Marii Czubaszek. Śmierć jest sprawiedliwie przypisana każdemu stworzeniu i nieunikniona. A jedna odejście pani Marii bardzo mnie zasmuciło. Miałam nadzieję na jeszcze parę spotkań. Nie wiem, czy mogę nazywać Marię Czubaszek swoją idolką? W wielu kwestiach mam zupełnie odmienne poglądy. A mino to panią Marię wprost uwielbiałam. Zawsze wypowiadała się, że nie lubi dzieci. Ale nigdy nie zrobiła dzieciom żadnej krzywdy: świadomie nie została matką ani nauczycielką, przedszkolanką czy opiekunką. Spotykała się z tego powodu z krytyką. Ale dlaczego? Nie ma obligatoryjnego obowiązku lubienia czy kochania dzieci. Pani Maria nie lubiła i unikała kontaktów. A kiedy już do takich kontaktów doszło, traktowała dzieci z szacunkiem. Byłoby znacznie gorzej, gdyby ze swoją niechęcią się kryła i na przykład została pedagogiem, który dzieci gnębi fizycznie i psychicznie. A takich, jak wiemy, nie brakuje. Tak było z wieloma innymi poglądami pani Marii. Mówiła o nich szczerze, ale nikogo nie zmuszała do podzielania.Papierosy, sama nie palę i nie toleruję w swoim otoczeniu. Pani Maria mówiła, że lubi palić, ale nikogo nie nakłaniała. No i paliła swoje. Oprócz Marii Czubaszek, jedyną osobą, u której bez szemrania toleruję zgubny nałóg tytoniowy, jest moja przyjaciółka Anka :) Może napiszę co mi się w pani Czubaszek podobało: Szczerość, poczucie humoru, dystans do siebie i innych, miłość do zwierząt, brak nachalności w propagowaniu czegokolwiek. Ona zwykle o swoich poglądach informowała, nigdy nie była żadną tubą propagandy. Podziwiam jej twórczość. No i to, że nie nadużywała ważnych również dla mnie słów typu: miłość, przyjaźń, honor, wiara,
12 października 2014 roku miałam w końcu przyjemność uczestniczenia w spotkaniu z panią Marią. Słuchając jej wypowiedzi, czy nawet opowieści, ze sceny po prostu popłakałam się ze śmiechu. A potem stałam w gigantycznej kolejce po autograf. Pani Maria wcale nie była zniecierpliwiona i z każdym z osobna rozmawiała. Nawet na takie intymne tematy jak korekta plastyczna twarzy :) Ponieważ od wielu lat śledziłam jej udział w "Spadkobiercach" zapytałam jak do tego doszło. Bo pani Czubaszek wraz z Karolakiem byli kiedyś gośćmi "Spadkobierców". Występ pani Marii był tak udany, że to widzowie wręcz zażądali jej udziału. I tak została nestorką rodu :)
Pani Mario! Wiem, że nie chciałaby pani, żeby smucić się z patosem z powodu pani odejścia. Powtarzała pani, że wczoraj i jutro się nie liczy. Pozostały mi książki. Szkoda, że ostatniej już mi pani nie podpisze :) Życzę pani spełnienia tego marzenia:
"A. Andrus: To jakby wyglądało Twoje niebo? M. Czubaszek: Siedzę przy barze. Oczywiście palę, aniołki podają mi popielniczki. Obok dużo psów. Też przy barze. Dużo palących psów. Piją piwo wołowe. I sporo fajnych ludzi. Jacek Janczarski, Adaś Kreczmar, Jonasz Kofta, Jurek Dobrowolski. I tak sobie siedzimy przy barku i mówimy: po co to było się tak męczyć, jak tu jest fajnie?" [*]
😟😞




czwartek, 5 maja 2016

Ostatnie dni miałam bardzo pracowite. I pomimo tego, że pewne spotkanie pod supermarketem obudziło we mnie szereg wspomnień, nie miałam czasu na bieżąco ich spisać. Czas nadrobić.
Ostatni dzień kwietnia był w miarę pogodny, postanowiliśmy z sąsiadami rozpocząć sezon podwórkowy. Wyruszyłam więc po pracy w poszukiwaniu węgla do grilla. Pod jednym z marketów spotkałam dawno nie widzianego Kazia Figzała. Obecnie urzędnika samorządowego (choć w innej gminie), lokalnego polityka. Ale dla mnie pozostanie na zawsze nauczycielem fizyki. Zresztą jednym z ulubionych nauczycieli. Przywitał mnie słowami: Beata, ty jesteś moim największym życiowym rozczarowaniem! Całkiem nieźle, jak na spotkanie po bardzo długim czasie :) Oczywiście zapytałam czym tak mocno rozczarowałam. - Ty powinnaś ukończyć politechnikę, siedzieć nad deską, tworzyć. Z twoją wiedzą... itp, itd. W żaden sposób nie mogłam go przekonać w krótkiej rozmowie, że mimo wszystko czuję się szczęśliwa i spełniona. Sam też, będąc świetnym nauczycielem, postanowił realizować się w zupełnie innej dziedzinie. A ja jestem jednak humanistką, z umiejętnością precyzyjnego, matematycznego myślenia i trochę większą niż przeciętna wiedzą z przedmiotów ścisłych :) Kazimierz jednak wie swoje.
Tak było przez całą moją edukację w technikum (w sumie zaledwie dwa lata). Każdy, no może prawie każdy, z nauczycieli dostrzegał we mnie zdolności związane z własnym przedmiotem. A jak to było z fizyką? Zabawnie.
Pierwsza lekcja fizyki. Wchodzimy do klasy (parter budynku przy Konopnickiej). Za biurkiem siedzi młody facet z blond czupryną na głowie i przygląda nam się z uwagą. Zaczyna się proces obwąchiwania. I tak, po chwili dowiaduję się, że kobiety w ogóle nie powinny brać się za fizykę czy inne nauki ścisłe. Paskudny szowinista :) No to ja ci pokażę! Właściwie nie pamiętam czyim pomysłem był szybki konkurs wiedzy fizycznej. Pod tablicą stanęli przedstawiciele wszystkich ząbkowickich podstawówek oraz okolicznych szkół, w tym ja, dumna reprezentantka ukochanej szkoły nr 1. Zaczęło się trywialnie, od przepytywania z regułek i definicji. Potem jakieś zadanka... aż w końcu pod tablicą zostałam tylko ja i kolega reprezentujący trójkę. Zaczęły padać pytania z wyższej półki. I w końcu zostałam sama pod tablicą. W oczach fizyka zapaliły się iskierki. Pewnie pomyślał "teraz ci pokażę!". - Twój kolega wchodzi na to biurko i z niego spada... policz... jak głęboko wgniecie podłoże? W oczach profesorka zobaczyłam triumf. Ale nie zamierzałam poddać się tak łatwo. Nie miałam pojęcia jak rozwiązać to zadanie, ale zaraz przypomniałam sobie słowa pana Rajczakowskiego: najpierw dane i szukane! Ok. Co wiemy? Zaczęłam zapisywać na tablicy znane mi wielkości a potem... pomyślałam, że uzyskam jakąś podpowiedź. Ale kiedy zapytałam o współczynnik twardości podłoża,.. Kazimierz mi odpuścił :) I tak nawiązała się miedzy nami silna nić porozumienia. 
Ulubionym zbiorem zadań fizyka był "Zbiór zadań z fizyki" Waldemara Zillingera. Każda lekcja kończyła się zdaniem: na zadanie domowe... Zillinger, od zadania... do zadania... W klasie rozlegał się wtedy jęk rozpaczy. Dla mnie zadania z Zillingera były zbyt schematyczne. Już pan Rajczakowski polecił mi "Zbiór zadań z fizyki" Kruczka. Zdarzało się, że rozwiązywałam zadania dla rozrywki. Takie dziwne hobby. Tak więc Zillinger nie stanowił dla mnie problemu. Robiłam te zadania na przysłowiowym kolanie. A potem oczywiście dawałam spisywać. Kiedy zostałam na tym złapana, Kaziu nie wyciągnął żadnych konsekwencji. Powiedział tylko: jak już dajesz spisywać, to przy okazji wytłumacz o co chodzi. Bardzo lubiłam lekcje fizyki. I chociaż nie mam teraz czasu na hobbystyczne rozwiązywanie zadań, to jednak podstawową wiedzę posiadam do dziś. Czasami nawet udzielam korepetycji gimnazjalistom. Zarówno z fizyki, chemii jak i z matematyki. I ponoć umiem nauczyć :)
Kiedy na Radzie Pedagogicznej stanęła sprawa mojej ciąży, Kazimierz Figzał był jednym z tych nauczycieli, którzy mocno naciskali na moje pozostanie w szkole. Ale cóż, stało się inaczej. Pewnie kiedyś o tym napiszę. Do jednego mogę się przyznać... bardzo żałuję mojej decyzji o przeniesieniu się na zaoczne. 

niedziela, 1 maja 2016

Niech się święci 1 Maj :) Od paru lat jeżdżę do Srebrnej Góry na pochód pierwszomajowy. A jeszcze niedawno, jakieś trzydzieści lat temu, kombinowałam jak się wymigać z pochodu. Oj, trochę tych pochodów było. Czasami świeciło słońca, czasami padał śnieg... Zbieraliśmy się na zamkowych błoniach, żeby wysłuchać zajmującego przemówienia pierwszego sekretarza. A potem w barwnym korowodzie szliśmy na stadion. Po drodze prezentując się przed trybuną koło domu partii :) Dzisiejszy bank PKO. A na stadionie był raj!!! Kiermasze książek, smaczna wędlinka sprzedawana z samochodów marki Star, rajstopy, bielizna i wiele, wiele innych, na co dzień niedostępnych produktów. Ważne było to, żeby nie dać się wkręcić w niesienie transparentu albo szturmówki. Bo z tego sprzętu należało się rozliczyć. Ogólnie panował radosny nastrój. Kwitł sojusz robotniczo-chłopski, Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. Naród był z partią, partia z narodem... Wszystko na pokaz, na siłę. A dzisiaj... z wielką ochotą, całkowicie dobrowolnie, bierzemy udział w srebrnogórskiej majówce. Nie wiem dlaczego, ale w pamięci utkwił mi jeden 1 maja. Już w technikum. Z racji tego, że posiadaliśmy drużynę harcerską, uczestniczyliśmy w pochodzie w mundurach. Pogoda nam nie sprzyjała, było okropnie zimno. Od czasu do czasu prószył śnieg. A przemówienie nie miało końca. Tak więc, cichcem, po kolei łamaliśmy szyk i uciekali w zaułki zamku. W pewnym momencie zrobił się tam okropny tłok. Wszyscy przepychali się jak najbliżej środka, bo w tak zwanej kupie było nam cieplej. Siedzieliśmy tam dość długo. Na tyle długo, że nikt nie usłyszał, że skończyło się przemówienie i należy uformować pochód. W pewnej chwili do naszego zacisznego kąta wpadł zadyszany wychowawca i rozgonił towarzystwo. Był to rok 1985. Nie pamiętam zakończenia pochodu ani kiermaszów na stadionie. Widocznie nic ciekawego się tam nie wydarzyło :)
Być może to ideologiczne święto nie miało sensu, ale nieodmiennie jest związane z moją młodością. I wracam do tych pochodów z rozrzewnieniem.