wtorek, 29 stycznia 2019

Od ostatniego wpisu tak dużo się wydarzyło, że nie wiem od czego zacząć? Wypada chyba od tych strasznych wydarzeń z Gdańska, gdzie zginął człowiek, mąż, ojciec, syn, przyjaciel i polityk. Daleka jestem od oceniania i szukania winnych. Poczułam ogromny smutek, choć nie znałam człowieka osobiście. Następne tygodnie minęły nie wiadomo kiedy. W niedzielę zdałam egzaminy
i zakończyłam kolejny semestr studiów. W tym gorącym czasie, pełnym historycznych zdarzeń zagubił się gdzieś dzień urodzin mojej córki. Zeszłe urodziny odbywały się w atmosferze smutku po śmierci babci, tegoroczne utonęły w nadmiarze politycznych i nie tylko wydarzeń... Ale jak tak pomyśleć, to wszystkim urodzinom Sylwii towarzyszą niezwykłe okoliczności, począwszy od dnia narodzin...
Jakby to było wczoraj...
Moja młodsza córka zawsze miała do nas pretensje, że jej dzieciństwo nie ma obfitej dokumentacji fotograficznej, tak jak dzieciństwo jej starszej siostry. "Pewnie jestem adoptowana". Śmiejemy się
z tego, ale czasami popadam w zadumę i rozmyślam o tym czasie. Co prawda urodziła się jako drugie dziecko, ale była to już moja czwarta ciąża. Pierwsza zakończyła się sukcesem i narodzinami Amelki. Potem było wczesne poronienie z niewiadomych przyczyn. Lekarz twierdził, że takie rzeczy się zdarzają. Ok, staramy się dalej. Zaszłam w trzecią ciążę. Początek był udany, ale w piątym miesiącu zaczęły się problemy. Niestety, moja druga córka urodziła się stanowczo za wcześnie i nie udało się uratować małego życia. Zmarła po piętnastu minutach. Stało się to w dniu, w którym moja klasa maturalna bawiła się na studniówce. Byłam załamana. Lekarz przekonał mnie, żebym nie czekała
z zajściem w ciążę, a on ze wszystkich sił postara się doprowadzić ją do szczęśliwego zakończenia. Tak też się stało. Zaszłam w ciążę i od pierwszych tygodni byłam pod ścisłą opieką lekarza. Pierwszy raz wylądowałam w szpitalu zaledwie w czwartym tygodniu. Potem regularnie lekarz kładł mnie na krótkie, tygodniowe obserwacje. Zamiast czuć radość ze swojego błogosławionego stanu, czułam permanentny niepokój. Dziewięć miesięcy strachu. W piątym miesiącu (październik) wylądowałam w szpitalu już na stałe. I tak prawie do samego rozwiązania. Najtrudniej było w  okresie świąt
i sylwestra, bo zostać samemu na całym oddziale nie należy do przyjemności. A co w tym czasie działo się z moim starszym dzieckiem? Było pozbawione mojej opieki. Tatuś musiał prosić o pomoc babcie, ciocie, przyjaciół i znajomych. Nie było to łatwe. Ale moje dziecko jakoś się nie skarżyło. Opuściłam ją już drugi raz. Pierwszy, kiedy zaraz po porodzie zachorowałam na żółtaczkę i drugi raz, kiedy starałam się ze wszystkich sił donosić ciążę. A miała tylko trochę ponad cztery latka. Wróciłam do domu na dwa tygodnie przed rozwiązaniem. 
Noc z 16. na 17. stycznia 1991 roku...
Było mi jakoś niewygodnie, więc przeniosłam się na łóżko Amelki. Ale i tak nie mogłam zasnąć. Słuchałam radia. Gdzieś około trzeciej w nocy spiker powiedział: Drodzy słuchacze, na Bagdad spadły bomby! I ja wraz z tymi pierwszymi bombami poczułam pierwsze skurcze. Wszystko odbyło się błyskawicznie, bo Sylwia przyszła na świat o 5. rano. Można powiedzieć, że z wielkim hukiem!
Kiedy urodziła się Amelka mieszkaliśmy kątem u babci. U babci była spiżarka, którą zaadaptowaliśmy na ciemnię fotograficzną i oddawaliśmy się pasji. W dzień zdjęcia, w nocy wywoływanie. W momencie, gdy urodziła się Sylwia, mieliśmy ciasne, ale własne mieszkanie,
w którym nie było nawet toalety, a co dopiero miejsca na ciemnię. Lata dziewięćdziesiąte to czas hiperinflacji, braku pracy i niepewnego jutra, dlatego sprzedaliśmy sprzęt, a wywoływanie zdjęć
u fotografa niestety sporo kosztowało. I stąd brak tej dokumentacji fotograficznej z dzieciństwa Sylwii :) Może kiedyś wybaczy nam to zaniedbanie?

niedziela, 13 stycznia 2019

Jedno mrugnięcie powiek i minął rok... Wtedy to była sobota, od innych sobót wyróżniająca się tym, że miałam nic nie robić, oddać się błogiemu lenistwu. Z samego rana odwiedziła mnie przyjaciółka. Popijałyśmy poranną kawę i rozmawiały aż... Aż zadzwonił telefon:
- Beatka, dzwoniła koleżanka mamy i powiedziała, żebyśmy przyszły bo mama u niej umiera.
Pomyślałam w pierwszej chwili, że to jakiś niedorzeczny żart. A potem, że pewnie coś zjadła albo wypiła i zwija się z bólu. Przecież nie jeden raz opowiadała, że zjadła smażone i umierała z bólu. Ubrałam się więc i poszłam... Okazało się, że nie poczekała na nas. Po prostu sobie umarła. 
Zawsze wydawała mi się niezniszczalna. Byłam przekonana, że mamy przed sobą jeszcze szmat czasu. Że z wszystkim zdążymy. Kiedy zobaczyłam ją taką leżącą nieruchomo, z zamkniętymi oczami, zimną, to najpierw przyszło niedowierzanie. Za chwilę się obudzę i okaże się to sennym koszmarem. Ale to była rzeczywistość. Żal, rozpacz, tęsknota przyszły później, razem ze świadomością o nieodwracalności...
Mówi się, że czas leczy rany. Pewnie tak, kiedyś będziemy ją wspominać bez łez. Ale jeszcze nie teraz. 
Niedawno uświadomiłam sobie, że kiedy mama spoczęła na cmentarzu, odwiedzam ją znacznie częściej niż za życia. Zmarnowałam masę czasu, którego już nie odzyskam. Muszę się z tym pogodzić. Muszę z tym żyć.
Czuję potrzebę opowiedzenia o mojej mamie, która nie była ideałem. Ale któż z nas nim jest? Pomimo różnych słabości była po prostu dobrym człowiekiem <3 . 
Urodziła się pięć lat po II wojnie światowej, w roku 1950. Nie miała łatwego dzieciństwa, ale wtedy mało kto miał łatwo. Aby pomóc swoim rodzicom zdecydowała się pójść do szkoły zawodowej
i zostać gastronomem. Szkoła zawodowa dawała możliwość zarobkowania, ponieważ praktyki były płatne. Mama była piękną, młodą kobietą. Chciała wyglądać ładnie i modnie, ale możliwości modnego ubioru były mocno ograniczone. Do szkoły musiała dojeżdżać. Była późna jesień, kiedy moja mama wystroiła się w krótką spódniczkę. Ale nie miała odpowiednich butów. Posiadane przez nią trzewiki nie pasowały do krótkiej spódniczki. Postanowiła więc ubrać domowe papcie zwane baletkami. To były zupełnie inne baletki od tych, które znamy dzisiaj. Były z materiału, a podeszwę miały z ceraty. Stała można powiedzieć, że boso na przystanku i czekała na autobus. Bardzo mocno zmarzła. W konsekwencji zachorowała na zapalenie płuc czy nawet na gruźlicę i wiele tygodni spędziła w szpitalu w Sokołowsku. Zawsze mi o tym opowiadała, kiedy jako młoda dziewczyna nie dbałam o ciepły ubiór w zimie. Potem, po szkole została kelnerką. To były lata sześćdziesiąte XX wieku. Zawód kelnera nie był jakoś szczególnie dobrze płatny, ale nadrabiało się napiwkami. Finansowo powodziło jej się dobrze. I mogła już sobie pozwolić na modne ciuchy. Tylko, że niezbyt długo cieszyła się swobodą. Miała zaledwie 19. lat kiedy przyszłam na świat. Pierwsze małżeństwo niestety skończyło się fiaskiem po roku. Ojciec był bardzo zazdrosny i zaborczy. Kiedyś ponoć obserwował przez okno jak pracowała. Zobaczył, że za bardzo (jego zdaniem) uśmiecha się do klientów. Wpadł na salę i wywalił na gości restauracyjnych cały stolik z zawartością. Mama musiała z własnych pieniędzy pokryć straty. Do tego bardzo się wstydziła. Na szczęście miała wyrozumiałego szefa. Zdecydowała się na rozwód, choć jeszcze bardzo długo musiała się borykać z chorobliwą zazdrością byłego męża.
 

poniedziałek, 7 stycznia 2019


Poniedziałek- właśnie minął  pierwszy tydzień 2019 roku. Tym razem nie robiłam podsumowań ani planów na rok następny. W myśl piosenki Anety Lipnickiej „ Wszystko się może zdarzyć”…

Zeszły rok  miałam zaplanowany. A potem nadszedł ten straszny dzień, w którym zawalił się mój świat. Wyrwa w sercu nadal się nie zasklepiła. Tęsknię… a za sześć dni minie rok od nagłej  śmierci mamy. Mama rozpoczęła czarną serię pożegnań. W całym roku pożegnałam wielu bliższych
i dalszych znajomych. Ludzi, po których pozostały wspomnienia, anegdoty, którzy odcisnęli ślad na moim życiu. Żal… Ale życie toczy się dalej. Rok 2018 nie tylko mi zabierał- również dawał. Ślub córki, przyjście na świat wnuka, w miejsce pożegnanych znajomych wiele nowych, wartościowych znajomości. Zweryfikowałam wiele poglądów. Zmieniłam zdanie na temat wielu osób. Dokonałam przewartościowania. Rok 2018 nauczył mnie jednego, niczego nie odkładać na później, zwłaszcza spotkań z ludźmi, bo można nie zdążyć L. Od wigilii nieustannie myślę o ostatnich trzech tygodniach, których właściwie nie wykorzystałam. Kiedy wydawało mi się, że moja mama jest niezniszczalna i będzie zawsze. A przynajmniej jeszcze przez bardzo długi czas. Ważne były dla mnie lekcje, kursy, plany zawodowe. Ciągły wyścig z czasem, choć tak naprawdę wcale nie musiałam się z nim ścigać. I nagle wszystko się skończyło, straciłam szansę i nigdy już nie będę jej miała…
W ostatnim dniu 2018 roku pożegnałam swoją koleżankę z dawnej pracy… Przez cały rok planowałam, że ją odwiedzę. Że może w końcu pójdę z nią na działkę, którą zawsze się chwaliła. Odwlekałam te odwiedziny, bo ciągle było coś ważniejszego, pilniejszego. I też nie zdążyłam… Nie miałam pojęcia, że chorowała. Kiedy spotykałyśmy się przypadkiem na ulicy opowiadała o operacji męża, o swoim wyjeździe do przyjaciółki do Niemiec, o wielu innych rzeczach tylko nie o tym, że choruje. A ja myślałam o niej jak o mojej mamie, że jest niezniszczalna.
Wydawało by się, że z każdego życiowego doświadczenia wyciągam wnioski. Tak, wyciągam wnioski, tylko czasami stanowczo za późno.

Rok 2019 jest dla mnie rokiem ważnym. Popularnie mówi się: zmiana kodu J. Tak, niedługo stuknie mi pięćdziesiątka, półwiecze. Chciałabym, żeby był to mój półmetek, ale to nie ode mnie zależy. Nie wiem ile mam gdzieś tam zapisanego czasu. Chciałabym tylko nie zmarnować ani godziny. Mieć go dla rodziny, dzieci, wnuków i znajomych. Ale też dla siebie. Trochę zwolnić, nabrać dystansu, spuścić powietrze. Pobyć ze sobą i dla siebie. I zwiększyć asertywność… tylko czy potrafię?
Zmiany rozpocznę w środę od wizyty u fryzjera J… a potem koniecznie muszę wrócić do biegania
i rozsądnej diety, bo … waga dzisiaj do mnie przemówiła. I wcale nie była dla mnie miła!